Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Książę spytał o taranty, starając się rozmowie nadać obojętny charakter.
Ale w tej kwestji pani uprzedziła męża:
— Nie znam się na koniach, ale tych nie cierpię. Zapewne dlatego mąż mój je trzyma, pomimo bajecznej ceny, którą wziąćby za nie można.
— Et! — burknął Grzymała krótko, opędzając się od muchy dokuczliwej.
Książę umilkł, bojąc się dotknąć jakiegokolwiek przedmiotu. Teraz podziwiał Grzymałę.
W jego świecie formy niwelowały charaktery; tutaj szanowano widocznie indywidualizm i cierpiano i dokuczano sobie na każdym kroku.
Rozejrzał się po salonie. Niewielki był, ale umeblowany wykwintnie, ozdobiony portretami w staroświeckich strojach i zbroicach.
Fortepian był otwarty, często snać używany, porządek wzorowy. Przy jednem z okien na ogród wychodzących stał stolik, na nim przybory do malarstwa drzewnego i rozpoczęta na gładkiej tafelce lipowej robota.
W progu otwartych na ogród drzwi leżał wyżeł łaciasty, który zaraz na wstępie obejrzał księcia, i wrócił do słońca, wpadającego falą do pokoju.
— U księcia teraz w dobrach wzorowy niemiecki porządek — rzekł Grzymała.
— Tak. Cieszy mnie pochwała pańska, bo sam dotąd nie miałem sposobności naocznie się przekonać o gospodarstwie Butnera.
— A skarg książę nie otrzymuje?
— Owszem! Stosy próśb codziennie, alem ich