Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A ten Grzymała ma pewnie córki? — zagadnęła.
— Nie, ciotko.
— No, to żonę?
— Żonę ma.
— Uhm! — domyślnie mrugając oczyma zakończyła.
Potem, niezdolna swych domysłów przemilczeć, a bojąc się księżny matki, zaczęła je półgłosem powierzać Maszkowskiemu.
Widział naprzeciw siebie Leon dwuznaczne uśmiechy i spojrzenia ku sobie skierowane; dobiegały do jego uszu pojedyńcze wyrazy, pędzące mu krew do skroni.
Nagle na jakąś uwagę Paszkowskiego, ciotka znowu się ozwała:
— Hrabia mi mówi, że tam jest i siostra.
— Zdaje mi się, że trzy — odparł spokojnie Leon.
Księżna matka spojrzała na syna.
— Czy mogę wiedzieć, jakiego rodzaju była obraza, którą ty wyrządziłeś temu tam Grzymale? Sądząc po dzisiejszym twoim czynie, musiała być ważną.
— Sądząc, że pan Grzymała zarządza dotąd w Holszy, posłałem do niego pokojowca. Ten, spełniając bezmyślnie rozkaz, pojechał do jego majątku, a pan Grzymała był na tyle dobrze wychowany, że pierwszy przyjechał do mnie.
— I to wszystko? Obraza jest fikcją, a dobre wychowanie tego jegomości poprostu chęcią odzyskania zaszczytnej i łakomej posady. To nie tłumaczy