Życie Henryka Brulard/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


STENDHAL
(HENRYK BEYLE)
ŻYCIE
HENRYKA BRULARD

BIBLJOTEKA BOY’A, WARSZAWA, SMOLNA 11

Drukarnia
Zakładów
Wydawniczych
M. Arct, S. A.
w Warszawie






OD TŁUMACZA

Pierwszy raz po polsku wydaję tę niezwykłą książkę wielkiego pisarza, w nadziei że znajdzie oddźwięk wśród moich czytelników. Zastanawiam się, czemu, o ile dla balzakizmu trzeba było w Polsce torować drogę nieraz dość mozolnie, o tyle stendhalizm plenił się u nas zdawna w sposób zupełnie naturalny. Jest widać coś w tym pisarzu, co bardziej odpowiada polskiemu temperamentowi, a może warunkom naszego socjalnego rozwoju. Możnaby zresztą wiele znaleźć przyczyn na wytłumaczenie tej predylekcji. Czyta się i asymiluje głównie za młodu; otóż, nie ulega wątpliwości, że Balzac jest niezrównaną lekturą raczej dla ludzi, którzy mieli czas i sposobność zebrać doświadczenia życia i zastanawiać się nad jego mechanizmem; Stendhal natomiast, zajmujący dla wszystkich, dla młodych jest wręcz porywający. Mówi im o nich: najstarszy jego bohater nie ma dwudziestu pięciu lat, tak jak owa włoska armja Napoleona, w której dwudziestosześcioletni wódz był najstarszym żołnierzem. Kiedy Juljan Sorel oddaje głowę na szafocie, nie ma dwudziestu lat...
Prowadźmy dalej porównanie, a raczej antytezę. Genjalność Komedji Ludzkiej tkwi w obrazie struktury społecznej, której przeobrażenia szły u nas innemi niż we Francji drogami. W miejsce tworzącego się społeczeństwa mieszczańskiego, z jego zmaganiami się i walkami, z jego ruchem wstępującym, z pieniądzem jako orężem nowoczesności, u nas, tragizm naszej doli narodowej przedłużył kult heroizmu i cnót rycerskich. Pieniędzy było zawsze u nas dość mało, i zawsze były (w literaturze) otoczone pewną wzgardą. I stosunek do kobiet był inny. U Balzaka kobieta jest przeważnie środkiem, drogą do karjery, gdy u nas była ideałem, albo pretekstem do skręcenia karku. Dość egzotyczne były dla nas karjery Rastignaków, natomiast Czerwone i czarne, ten poemat korepetytora, jakże łatwo mógł być zrozumiany w Polsce, tej ojczyźnie korepetytorów! Wszystko było nam w Stendhalu bliskie i zrozumiałe: ten romantyzm zmięszany z XVIII-wiecznym racjonalizmem — czyż nie ma u nas swego odpowiednika w epoce pozytywizmu, bodaj w owej Lalce Prusa, w której młody Wokulski ileż ma rysów stendhalizmu! A ten powiew entuzjastycznego napoleonizmu, który w Polsce bardziej wydaje się niemal rodzimy niż we Francji, czyż nie musiał zdobywać serc dla autora Pustelni Parmeńskiej?
Niema — zdaje mi się — śladów jakiegoś kontaktu Stendhala z Polską, ale są dwa jakby symboliczne znaki tego przymierza. Kobieta, którą najbardziej kochał i przez którą najwięcej cierpiał, kochała znowuż — i cierpiała przezeń — Polaka, Napoleończyka. Mówię o Matyldzie Viscontini-Dembowskiej, owej uroczej, choć zaledwie przez karty książki „O miłości“ odgadywanej postaci kobiecej.
Drugi symbol, to fakt, że, jak sami Francuzi mówią, odkrył dla Francji nowego Stendhala Polak, Kazimierz Stryjeński, wydawca wielu rękopisów, spoczywających wprzód w zupełnem zapomnieniu w bibljotece w Grenobli. Między temi rękopisami było i Życie Henryka Brulard, które Stryjeński wydał po raz pierwszy w roku 1890. Inna rzecz, że od tego czasu pojęcia o metodach wydawniczych bardzo się zmieniły; w miarę tego jak zapoznawano się cierpliwiej i dokładniej z niezmiernie trudnemi rękopisami Stendhala, prace Stryjeńskiego okazały się niewystarczające; toteż nowe wydanie Henryka Brulard (z roku 1913) dało tekst i pełniejszy i wierniejszy. Z tego ostatniego wydania sporządzono ten przekład.
Dla wszystkich tych, którzy z wypiekami na twarzy zaczytywali się na Czerwonem i czarnem, książka którą przynoszę będzie nielada lekturą. Bo Życie Henryka Brulard — jak je nazwał Stendhal ze swoją pasją do kryptonimów — jest nie czem innem, jak tylko autentycznem życiem Henryka Beyle, czyli jego samego; pamiętnikiem zawierającym dzieje jego dzieciństwa i młodości. Można powiedzieć, że to jest klucz do duszy i twórczości Stendhala, a to dla wielu przyczyn. Po pierwsze, twórczość jego jest, jak u mało którego pisarza, egotyczna, autobiograficzna, w znaczeniu autobiografji duchowej. Powtóre młodość Stendhala miała decydujący wpływ na jego kształtowanie się wewnętrzne; lata późniejsze nie wiele go już zmieniły. Do młodości tej powraca wciąż, wciąż ją komentuje poetycko; każda jego powieść jest marzeniem haftowanem na tle własnej młodości. Toteż raz po raz odnajdziemy w tem Życiu Henryka Brulard jakiś rys znany nam dosłownie z jakiejś powieści (np. owo „cella“ przez dwa l), albo inny, którego można śledzić interesujące przeobrażenie. Młody Henryk jako Juljan Sorel, czy jako Fabrycy del Dongo, czy wreszcie jako panna Lamiel, cóż za śliczna maskarada...
To wszystko byłyby raczej smakołyki dla badacza literatury. Ale zwykły czytelnik znajdzie w Henryku Brulard książkę oddychającą tem, co najbardziej porywa: szczerością. Nie przeznaczona do druku, pisana jest pod adresem owego hipotetycznego „przyszłego czytelnika z r. 1880“ (hipoteza która się najzupełniej sprawdziła, gdyż właśnie owe lata przyniosły we Francji falę fanatycznego „stendhalizmu“), czasem wręcz pod adresem czytelnika z r. 1935, czyli pod naszym. W istocie pisana jest dla samego siebie, przez człowieka czującego się na schyłku życia, doznającego tej potrzeby aby ogarnąć jego bieg, aby się rozeznać w sobie, aby, niby w zwolnionym filmie, przypatrzyć się owym dniom, których, pochłonięty teraźniejszością, nie miał czasu rozważać.
Próba kreślenia wspomnień powtarza się u Stendhala kilka rasy. W roku 1832 donosi księgarzowi: „Piszę teraz książkę, która jest może wielkiem głupstwem: to moje Wyznania, coś w rodzaju Russa, może gorszym stylem, ale szczersze“. Poczem podaje plan:
Zacząłem od kampanji rosyjskiej w 1812. Obok kampanji rosyjskiej i dworu Cesarza, są tam miłości autora: to będzie piękny kontrast“.
Rok 1812, a więc nie to, gdyż Życie Henryka Brulard urywa się na roku 1800. Zaczął je pisać w Civita Vecchia, gdzie, jak wiadomo, był konsulem francuskim i gdzie bardzo się nudził. Początek rękopisu nosi wprawdzie datę 1832, ale na dobre zaczął pisać w r. 1835. Pisze w szybkiem tempie, jednym tchem, od listopada 1835 do marca 1836. Osamotniony w tej małej mieścinie, bez żadnego towarzystwa które byłoby zdolne dzielić jego myśli, znajduje wielki urok w tej pracy. Przerywa ją urlop (w roku 1836), który Stendhal spędza w Paryżu i który — przy pomocy stosunków — zdołał przeciągać przez lat trzy! O Henryku Brulard niema przez ten czas mowy. Kiedy wrócił w 1839 do Civita Vecchia, niema o nim mowy również. Pochłania go co innego: pisze Lamiel.
Kiedy się widzi facsimile tego rękopisu, nie dziw, że z trudem przyszło go odcyfrować. Pisane są te karty w pośpiechu, bez troski o czytelność; nie przepisuje ich nigdy, raczej uzupełnia, szpikuje nowemi zdaniami. W tekście pełno rysunków topograficznych, które objaśniają sytuacje i które potwierdzają to, co niejednokrotnie Stendhal mówi o sobie, że ma pamięć wzrokową i uczuciową, zawodzi go natomiast często pamięć faktów. Zarazem pełno tu skrótów, kryptonimów, znaków, dla niego tylko zrozumiałych. Stendhal żył w ciągłej obawie policji, szpiegów (w owej epoce może dość uzasadnionej); stąd ciągłe szyfry, do których się ucieka, niektóre dość naiwne np. gdy, zamiast Bóg, król, pisze po angielsku God i King, opatrując tego King często bardzo soczystemi epitetami, albo gdy pisze tejesui zamiast jesuite i t. p. Zmienia też imiona i nazwiska kobiet; np. kobieta, którą oznacza mianem Aleksandry Petit albo hrabiny Palffy, to żona krewnego i zwierzchnika, hrabiego Daru. Zapisując rękopis księgarzom (a wymienia ich cały szereg, snać podejrzewa że niełatwo który zechce przyjąć ten uciążliwy podarek), zastrzega się wyraźnie, aby wydawca zmienił wszystkie imiona kobiet.
Prawdopodobnie tekst ten był materjałem, z którego Stendhal miał napisać ostateczną wersję Pamiętnika. Sam powtarza raz po raz, że wiele trzebaby usunąć, uporządkować. Nie dokonał tej pracy. Czy mamy tego żałować? I tak i nie. Tak jak jest, ten pamiętnik jest czemś wyjątkowem, ma jedyny w swoim rodzaju urok bezpośredniości, szczerości. Sam Stendhal notuje gdzieś na marginesie: „Może nie poprawiając tego pierwszego rzutu, osiągnę to, aby nie kłamać z próżności?“
Ale nietylko z próżności się kłamie... Pochwycenie na gorącym uczynku prawdy wrażeń, przeżyć, wyłuskanie tej prawdy z wielorakich osłonek w które spowijają ją kolejno oszukaństwa pamięci, skrupuły najrozmaitszej przyrody, jest rzeczą trudną i skomplikowaną. W zaciekłości, z jaką Stendhal tropi i kontroluje swoją świadomość, jakże jest nowoczesny, jak zdumiewającem zjawiskiem jest ta introspekcja, w epoce gdy pisał swój życiorys! Jak bardzo karty te pogłębiają nasze zrozumienie tej tak złożonej indywidualności, w której kojarzy się ostrość widzenia z romantycznym żarem, chłód analizy z entuzjazmem, czułość z twardością! W jak nieoczekiwanem świetle przedstawia się nam ten „oschły“ czciciel matematyki, który nie może się uspokoić ze wzruszenia gdy, sam dla siebie, bez wiary aby ktoś kiedy czytał te karty, zaczyna mówić o tem co dlań pozostało najpiękniejszym okresem życia! I ta ciągła zmiana planów, to ciągłe przebieganie obrazów egzystencji, od chwili którą opisuje do chwili w której opisuje, jakże bogata jest w perspektywy psychologiczne.
Nie będę tu powtarzał o samym pisarzu tego, co miałem sposobność pisać o nim parokrotnie[1]. Czy kontrolowany tem, co wiemy skądinąd o Stendhalu, czy bez tej kontroli, pamiętnik jego równie jest zajmujący. Daje nam psychoanalityczny niemal wgląd w formowanie się owych kompleksów, które na całe życie rozstrzygną o jego charakterze. Czy ten charakter wyda się sympatyczny, to inna sprawa. Prawdopodobnie obudzi w czytelnikach rozbieżne uczucia, tak jak bywało zawsze ze Stendhalem: jedni uwielbiali go bez miary, gdy drudzy czuli doń żywiołową antypatję; ale nikt nie mógł pozostać obojętny.
Co do samego tekstu, to albo nie wymaga objaśnień, albo też wymagałby ich mnóstwo, gdyby chcieć objaśniać każdy fakt, każdą osobę o której jest mowa, każdą aluzję. Ale sądzę, że byłaby to jałowa praca. Nie obchodzą nas znajomi Stendhala, obchodzą nas poglądy jakie mówiąc o nich wypowiada; obchodzi nas on sam, widziany poprzesz czas, ludzi i zdarzenia. Dlatego daję czytelnikom ten pamiętnik tak jak jest, bez komentarzy. To on właśnie jest najciekawszym komentarzem do utworów Stendhala, do zagadnienia twórczości wogóle, wraz z jej tajemnicą przeczarowania życia na sztukę, rzeczywistości na marzenie.

Warszawa, w styczniu 1931.



ROZDZIAŁ I.

Znalazłem się dziś rano, 16 października 1832, w San Pietro in Montorio, na wzgórzu Janikulum w Rzymie. Słońce świeciło wspaniale; lekkie zaledwie wyczuwalne sirocco gnało parę błękitnych chmurek nad górą Albano; rozkoszne ciepło w powietrzu, czułem się szczęśliwy że żyję. Rozróżniałem doskonale Frascati i Castel-Gandolfo, leżące o cztery mile, willę Aldobrandini, w której znajduje się cudowny fresk Judyta Dominikina. Widzę doskonale biały mur, znaczący naprawki dokonane świeżo przez księcia F. Borghese, tego którego widziałem pod Wagram jako pułkownika kirasjerów, w dniu w którym panu de M..., memu przyjacielowi, kula urwała nogę. O wiele dalej widzę skałę Palestrina, i biały domek Castel San Pietro, który niegdyś był fortecą. Poniżej muru o który się wspieram, są wielkie pomarańcze w sadzie kapucynów, potem Tyber i opactwo maltańskie; nieco dalej, po prawej, grobowiec Cecylji Metelli, św. Paweł i piramida Cestjusza. Nawprost widzę Santa Maria Maggiore i długie linje pałacu Monte-Cavallo. Cały dawny i nowy Rzym, od starożytnej via Appia z ruinami jej grobowców i wodociągów, aż do wspaniałego ogrodu Pincio, zbudowanego przez Francuzów, roztacza się przed oczyma.
Oto miejsce jedyne w świecie, powiadałem sobie rozmarzony; starożytny Rzym, mimo mej woli, przesłaniał nowy, wszystkie wspomnienia Tytusa Liwjusza tłoczyły się hurmem. Na górze Albano, po lewej od klasztoru, widziałem pola Hanibala.
Cóż za wspaniały widok! Więc to tutaj podziwiano przez półtrzecia wieku Przemienienie Rafaela. Cóż za różnica ze smutną galerją z szarego marmuru, gdzie je dziś zagrzebano w Watykanie! Zatem, przez dwieście pięćdziesiąt lat, to arcydzieło było tutaj, dwieście pięćdziesiąt lat!... Och! za trzy miesiące będę miał pięćdziesiąt lat, czy to możliwe! 1783, 93, 1803, znam cały rachunek na palcach... i 1833, — pięćdziesiąt. Czy to możliwe! Pięćdziesiąt! Będę miał pięćdziesiątkę... I zanuciłem piosnkę Gretryego:

Gdy pięćdziesiątka zbliża się...

To niespodziane odkrycie nie zmartwiło mnie; myślałem dopiero co o Hanibalu i o Rzymianach. Więksi odemnie pomarli!... Ostatecznie, powiadałem sobie, nieźle zapełniłem swoje życie, zapełniłem je! Ba! to znaczy, że przypadek nie zwalił na mnie zbyt dużo nieszczęść, bo w istocie czyż ja w jakiejkolwiek mierze kierowałem swojem życiem?
Zakochać się w takiej pannie von Grisheim! Czego mogłem się spodziewać od panny dobrze urodzonej, córki generała będącego w łaskach dwa miesiące wprzód, przed bitwą pod Jeną? Brichaud miał djabelską słuszność, kiedy mi mówił ze swoją zwykłą złośliwością: „Kiedy się kocha w kobiecie, trzeba sobie powiedzieć: Czego ja chcę od niej?“
Usiadłem na stopniach San Pietro i dumałem tam z godzinę lub dwie nad tą myślą: jestem w przededniu pięćdziesiątki, byłby czas znać samego siebie. Czem byłem, czem jestem? — doprawdy byłbym w kłopocie co odpowiedzieć.
Uchodzę za człowieka bardzo inteligentnego, bardzo oschłego, zepsutego nawet, a widzę że stale pochłaniała mnie jakaś nieszczęśliwa miłość. Kochałem szalenie pannę Kably, pannę von Grisheim, panią Diphortz, Metyldę, — i nie miałem żadnej z nich, i niejedna z tych miłości trwała po kilka lat. Metylda wypełniła szczelnie moje życie od 1818 do 1824. — I nie jestem jeszcze wyleczony, dodałem poświęciwszy marzeniu o niej dobry kwadrans. Czy ona mnie kochała?
Byłem roztkliwiony, rozmodlony, w ekstazie. A Menti, w jakiejż rozpaczy pogrążyła mnie, kiedy mnie rzuciła? Tu uczułem dreszcz na wspomnienie 15 września r. 1826 w San Remo, po moim powrocie z Anglji. Co za rok spędziłem od 15 września 1826 do 15 września 1827! W dniu tej straszliwej rocznicy byłem na wyspie Ischia. I uczułem wybitne polepszenie: zamiast myśleć o mojem nieszczęściu wprost, jak kilka miesięcy wprzódy, zachowałem jedynie wspomnienie nieszczęśliwego stanu, w jakim byłem pogrążony naprzykład w październiku r. 1826. To spostrzeżenie pocieszyło mnie znacznie.
Czemże ja byłem? Nie dowiem się tego. Jakiegoż przyjaciela, choćby najinteligentniejszego, mogę o to spytać? Sam pan di Fiore nie mógłby mi na to odpowiedzieć. Któremuż z przyjaciół wspomniałem kiedy słowo o moich zgryzotach miłosnych?
A co jest osobliwe i bardzo nieszczęśliwe, powiadałem sobie dziś rano, to że moje zwycięstwa (jak je nazywałem wówczas, z głową nabitą sprawami wojskowemi) niedały mi ani połowy przyjemności równej cierpieniu jakie mi sprawiały moje niepowodzenia.
Zdumiewające zwycięstwo nad tą Menti nie dało mi przyjemności dającej się bodaj w setnej części porównać z bólem, jaki mi zadała, rzucając mnie dla pana de Bospier.
Czyżbym ja miał tak opłakany charakter?
...I oto, nie wiedząc co odpowiedzieć, znów zacząłem bezwiednie podziwiać cudowny widok ruin Rzymu i jego nowoczesnej wspaniałości; Coloseum nawprost mnie, a pod mojemi stopami pałac Farnese, wraz z łukami jego pięknej galerji rzeczy nowoczesnych, i pałac Corsini pod memi stopami.
Czy ja byłem człowiekiem inteligentnym? Czy miałem talent do czego? Pan Daru powiadał, że byłem ciemny jak tabaka w rogu; tak, ale to Besançon powtórzył mi to, a wesołość mego usposobienia przyprawiała o zazdrość tego markotnego generalnego sekretarza. Ale czy ja miałem usposobienie wesołe?
Zeszedłem wreszcie z Janiculum aż wówczas kiedy lekka mgła wieczorna ostrzegła mnie że niebawem przejmie mnie nagły, bardzo przykry i niezdrowy chłód, który w tych stronach następuje natychmiast po zachodzie słońca. Czemprędzej wróciłem do Palazzo Conti (Piazza Minerva), byłem zmęczony. Byłem w spodniach z białej angielskiej flaneli; napisałem na pasku, wewnątrz: 16 października 1832 będę miał pięćdziesiątkę, tak skrócone aby nikt nie zrozumiał: B. miał 5.
Wieczorem wracając dosyć wynudzony z wieczoru u ambasadora, powiadałem sobie: Powinienbym spisać moje życie, dowiem się może kiedy to skończę, za dwa albo trzy lata, czem byłem, wesoły czy smutny, rozumny czy głupiec, dzielny czy tchórz, i wreszcie, w sumie, szczęśliwy czy nieszczęśliwy: będę mógł przeczytać ten rękopis panu di Fiore.
Ta myśl spodobała mi się. — Tak, ale ta straszliwa obfitość Ja i Mnie! Jest czem zepsuć humor najżyczliwszemu czytelnikowi. Ja i Mnie, to byłoby — poza różnicą talentu — coś jak pan de Chateaubriand, ten król egotystów.

Ja i Mnie ciągle, to istna choroba...

Powtarzam sobie ten wiersz za każdym razem ilekroć czytam którą z jego stronic. Możnaby pisać, to prawda, posługując się trzecią osobą: on zrobił, on powiedział; tak, ale jak oddać wewnętrzne drgnienia duszy? O to zwłaszcza chciałbym się poradzić pana di Fiore.
Wracam do tego aż 23 listopada r. 1835. Ta sama myśl napisania my life[2] naszła mnie świeżo w czasie mojej podróży do Rawenny; poprawdzie miałem ją wiele razy od 1832, ale zawsze mnie zniechęcała straszliwa trudność owych Ja i Mnie, które muszą obrzydzić autora; nie czuję w sobie dość talentu aby jej uniknąć. Prawdę mówiąc, nie jestem zgoła pewny czy mam talent potemu aby być czytanym. Znajduję niekiedy przyjemność w tem aby pisać, oto wszystko.
Jeżeli istnieje tamten świat, nie omieszkam odwiedzieć Monteskiusza; jeśli mi powie: „Mój dobry przyjacielu, nie masz ani odrobiny talentu“, będę zmartwiony, ale bynajmniej nie zdziwiony. Czuję to często, któreż oko może widzieć samo siebie? Niema jeszcze trzech lat jak odkryłem rację tego.
Widzę jasno, że różni pisarze, którzy cieszą się wielką sławą, są okropni. To, co byłoby bluźnierstwem powiedzieć dziś o panu de Chateaubriand (rodzaj Balzaka) będzie truizmem w r. 1880. Nigdy nie zmieniłem zdania co do tego Balzaka[3]: kiedy, w r. 1803, ukazał się Duch (Chrześcijaństwa), wydał mi się śmieszny. Ale czuć czyjeś wady, czy to znaczy mieć talent? Widzę, jak najgorsi malarze spostrzegają doskonale wzajem swoje wady: pan Ingres ma zupełną słuszność w sądach o panu Gros, pan Gros o panu Ingres (wybieram tych, o których będzie się może jeszcze mówiło w roku 1935).
Oto rozumowanie, które mnie uspokoiło co do tych Pamiętników. Przypuśćmy, że będę ciągnął dalej ten rękopis i że, raz napisawszy, nie spalę go: zapiszę go nie przyjacielowi, który mógłby zostać bigotem lub sprzedać się partji, jak ten młody dudek Tomasz Moore, zapiszę go księgarzowi, naprzykład panu Levasseur (plac Vendôme, Paryż).
Zatem księgarz otrzyma, po mojej śmierci, oprawny gruby tom tego okropnego pisma. Każe przepisać kawałek i odczyta go: jeśli rzecz wyda mu się nudna, jeżeli nikt nie będzie już mówił o panu de Stendhal, rzuci w kąt ten rupieć który odnajdą może w dwieście lat później, jak pamiętniki Benvenuta Cellini.
Jeśli go wyda, a rzecz wyda się nudna, będą o niej mówili po trzydziestu latach tak jak dziś się mówi o poemacie o Żegludze tego szpiega d’Esmenard, o którym tak często było mowa na śniadaniach pana Daru w r. 1802. I jeszcze ten szpieg był, jak sądzę, cenzorem czy redaktorem wszystkich dzienników które puffowały (od to puff) wściekle co tydzień. To był Salvandy owych czasów, jeszcze bezwstydniejszy, jeśli możliwe, ale bogatszy w pomysły.
Wyznania moje nie będą tedy istniały w trzydzieści lat po ich wydrukowaniu, jeżeli wszystkie Ja i Mnie zanadto zmęczą czytelników; bądź co bądź będę miał przyjemność spisywania ich i zrobienia gruntownego rachunku sumienia. Co więcej, jeżeli przyjdzie powodzenie, będę miał szansę, że w roku 1900 będą mnie czytały pokrewne dusze, nowe panie Roland, Melanje Guibert, nowe...
Naprzykład dziś, 24 listopada r. 1835, wracam z kaplicy Sykstyńskiej, gdzie nie doznałem żadnej przyjemności, mimo że opatrzony dobrą lunetą aby oglądać sklepienie i Sąd Ostateczny Michała Anioła; ale nadużycie kawy przedwczoraj u Caetanich z winy maszynki, którą Michał Anioł (Caetani) przywiózł z Londynu, przyprawiło mnie o newralgję. Maszynka zbyt doskonała. Ta zbyt dobra kawa, weksel wystawiony na rachunek przyszłego szczęścia a na rzecz obecnej chwili, wróciła mi dawną newralgję; byłem w kaplicy Sykstyńskiej jak baran, id est bez przyjemności, wyobraźnia nie mogła działać ani na chwilę. Podziwiałem brokatową draperję wymalowaną al fresco obok tronu, to znaczy wielkiego orzechowego fotela papieskiego. Draperji tej, która nosi imię Sykstusa IV, papieża (Sixtus IIII, papa), można dotknąć ręką, jest o dwie stopy od oka które mami po trzystu pięćdziesięciu czterech latach.
Niezdolny do niczego, nawet do pisania urzędowych listów, kazałem zapalić na kominku i piszę to, mam nadzieję bez kłamstwa, bez złudzeń, z przyjemnością, jak list do przyjaciela. Jakie będą pojęcia tego przyjaciela w roku 1880? Jak różne od naszych! Dziś, te dwie myśli: największy drab ze wszystkich Kings i obłudny Tatar, w odniesieniu do dwóch imion[4] których nie śmiem napisać, to, dla trzech czwartych z moich znajomych, straszliwa nieostrożność, potworność; w r. 1880 sądy te będą truizmem, którego nawet ówcześni panowie Kératry nie będą śmieli powtarzać. To jest dla mnie nowość: mówić do ludzi, których sposobu myślenia, rodzaju wychowania, przesądów, religji absolutnie nie znam! Co za zachęta do tego aby być szczerym, poprostu szczerym, to jedno jest coś warte. Benwenuto był szczery, i czyta się go z przyjemnością, jakby był pisany wczoraj, podczas gdy przewraca się kartki tego jezuity Marmontela, który wszakże dokłada wszystkich starań aby niczem nie urazić, jak prawdziwy Akademik. Nie chciałem w Liworno kupić jego pamiętników po franku za tom, ja który ubóstwiam tego rodzaju lekturę.
Ale ile trzeba ostrożności aby nie kłamać!
Naprzykład, na początku pierwszego rozdziału, jest coś, co może zdawać się przechwałką: nie, czytelniku, nie byłem żołnierzem pod Wagram w 1809.
Trzeba ci wiedzieć, że, czterdzieści pięć lat przed tobą, było w modzie być eks-żołnierzem Napoleona. Jest to więc dziś, w roku 1835, kłamstwo zupełnie godne zapisania, dać do zrozumienia pośrednio i bez absolutnego kłamstwa (jesuitico more), że się było żołnierzem pod Wagram.
Fakt jest, że byłem kwatermistrzem i podporucznikiem w szóstym pułku dragonów, za przybyciem tego pułku do Włoch, w maju 1800, jak sądzę, i że wziąłem dymisję w czasie krótkiego pokoju w 1803. Dali mi się we znaki moi koledzy; nic nie zdawało mi się milsze niż żyć w Paryżu, jak filozof (to było słowo, którem posługiwałem się wówczas z samym sobą), ze stupięćdziesięciu franków miesięcznie, jakie dostawałem od ojca. Przypuszczałem, że po jego śmierci będę miał dwa albo cztery razy tyle; przy żądzy wiedzy, jaka mnie pożerała wówczas, to było aż nadto.
Nie zostałem pułkownikiem, jak byłbym został przy potężnej protekcji hrabiego Daru, mego krewniaka, ale byłem, jak sądzę, o wiele szczęśliwszy. Niebawem przestałem myśleć o tem aby studjować Turenjusza i naśladować go, która-to myśl była moim stałym celem przez trzy lata służby w dragonach. Czasami myśl tę spędzała druga: pisać komedje jak Molier i żyć z aktorką. Miałem już wówczas śmiertelny wstręt do „uczciwych“ kobiet i do ich nieodzownej obłudy. Moje straszliwe lenistwo przeważyło; znalazłszy się w Paryżu, spędziłem pół roku nie składając wizyt mojej rodzinie (państwo Daru, pani Le Brun, państwo de Baure), wciąż powiadałem sobie jutro; tak spędziłem dwa lata, na piątem piętrze przy ulicy d’Angiviller, z pięknym widokiem na kolumnadę Luwru, czytając La Bruyere’a, Montaigne’a i Jana Jakóba Rousseau, którego napuszoność zraziła mnie niebawem. Tam urobił się mój charakter. Czytałem też dużo tragedji Alfieriego, siląc się znaleźć w nich przyjemność, czciłem Cabanisa, Tracy’ego i J. B. Say’a, czytałem często Cabanisa, którego mętny styl przywodził mnie do rozpaczy. Żyłem samotny i nieprzytomny jak Hiszpan, o tysiąc mil od rzeczywistego życia. Zacny ojciec Jeki, Irlandczyk, dawał mi lekcje angielskiego, ale nie robiłem żadnych postępów, byłem zwariowany na punkcie Hamleta.
Ale schodzę na manowce, gubię się; stanę się niezrozumiały o ile się nie będę trzymał chronologji; zresztą nie przypomnę sobie tak dobrze wszystkich okoliczności.
Zatem, pod Wagram, w 1809, nie byłem żołnierzem, ale przeciwnie adjunktem przy komisarjacie wojny, stanowisko które wyrobił mi mój kuzyn Daru, aby mnie wyrwać z błota, mówiąc stylem mojej rodziny. Bo moja samotność przy ulicy d’Angiviller skończyła się na tem, że przeżyłem rok w Marsylji z uroczą aktorką, istotą najszlachetniejszą w świecie, której nigdy nie dałem ani grosza.[5]
Przedewszystkiem, z arcyważnego powodu że ojciec dawał mi wciąż tylko sto pięćdziesiąt franków, z których trzeba było żyć; w dodatku pensję tę otrzymywałem w Marsylji w r. 1805 bardzo nieregularnie.
Ale znowu się gubię. W październiku r. 1806, po Jenie, byłem adjunktem przy komisarjacie wojny, posada nienawistna żołnierzom; w 1810, 3 sierpnia, audytorem w Radzie Stanu, w kilka dni potem generalnym inspektorem ruchomości Korony. Byłem w łaskach, nie samego pana (Napoleon nie gadał do warjatów w moim rodzaju) ale bardzo dobrze widziany u najlepszego z ludzi, księcia de Frioul (Duroc). Ale znów się gubię.

ROZDZIAŁ II

Upadłem z Napoleonem w kwietniu r. 1814. Udałem się do Włoch, aby tam żyć tak jak przy ulicy d’Angiviller. W 1821, opuściłem Medjolan z rozpaczą w duszy z przyczyny Metyldy, silnie myśląc o strzeleniu sobie w łeb. Zrazu wszystko mnie nudziło w Paryżu; potem zacząłem pisać, aby się rozerwać; Metylda umarła, nie było celu wracać do Medjolanu. Stałem się zupełnie szczęśliwy; to może za wiele powiedziane, ale ostatecznie znośnie szczęśliwy w 1830, kiedy pisałem Czerwone i Czarne.
Byłem uszczęśliwiony z dni lipcowych, słyszałem kule dzwoniące o kolumny Komedji Francuskiej, z małem niebezpieczeństwem dla mnie. Nie zapomnę nigdy tego pięknego słońca, i widoku pierwszego trójbarwnego sztandaru, 29 i 30-go, koło ósmej, po spędzeniu nocy u senatora Pinto, którego siostrzenica się bała. 25-go września mianowano mnie konsulem w Trieście, dzięki panu de Mole, którego nigdy nie widziałem na oczy. Z Triestu przybyłem w 1831 do Civita Vecchia i do Rzymu, gdzie jestem jeszcze i gdzie się nudzę, z braku wymiany myśli. Potrzeba mi, od czasu do czasu, wieczorem, rozmowy z inteligentnymi ludźmi, inaczej czuję się jak zaczadzony.
Oto więc główne rozdziały mego opowiadania: urodzony w 1783, dragon w 1800, student od 1803 do 1806. W 1806 adjunkt przy komisarjacie wojny, intendent w Brunszwiku. W 1809 zbieram rannych pod Essling i pod Wagram, pełnię misję nad Dunajem, na brzegach pokrytych śniegiem, pod Lincem i Passawą, zakochany w hrabinie Petit; aby ją zobaczyć, proszę o wysłanie do Hiszpanji. 3 sierpnia mianowany przez nią (prawie) audytorem w Radzie Stanu. To życie wysokich faworów i wielkich wydatków prowadzi mnie pod Moskwę, czyni mnie intendentem w Saganie na Śląsku, wkońcu — upadek w 1814, w kwietniu. Ktoby uwierzył! co się mnie tyczy osobiście, upadek ten sprawił mi przyjemność.
Po upadku, student, pisarz, oszalały miłością, drukujący Historję malarstwa we Włoszech w 1817; ojciec mój, który zrobił się klerykałem, zrujnowany, umiera w 1819, o ile mi się zdaje; wracam do Paryża w czerwcu 1821. Jestem w rozpaczy z przyczyny Metyldy; — umiera — wolałem żeby umarła niż żeby mi była niewierna; — piszę, pocieszam się, jestem szczęśliwy. W 1830, we wrześniu, powracam do służby państwowej, w której jestem jeszcze, żałując życia pisarza na trzecim piętrze w hoteliku de Valois, przy ulicy Richelieu, 71.
Był ze mnie świetny causeur od zimy 1826, przedtem milczałem przez lenistwo. Uchodzę, jak mniemam, za człowieka najweselszego i najzimniejszego pod słońcem; prawda, że nigdy nie mówiłem ani słowa o kobietach które kochałem. Mam pod tym względem wszystkie cechy natury melancholicznej, opisanej przez Cabanisa. Miałem bardzo mało sukcesów.
Ale któregoś dnia, dumając nad życiem na ustronnej drodze nad jeziorem Albano, spostrzegłem, że życie moje możnaby streścić temi oto imionami, których inicjały pisałem w kurzu — jak Zadig — laską, siedząc na ławeczce za stacjami kalwaryjskiemi Minori Menzati, zbudowanego przez brata Urbana VIII Barberiniego, obok tych dwóch pięknych drzew okolonych murem.
Wirginja (Kably), Angela (Pietragrua), Adela (Rebuffel), Melanja (Guilbert), Mina (von Grisheim), Aleksandryna (Petit), Angelina, której nigdy nie kochałem (Bereyter), Angela (Pietragrua), Metylda (Dembowska), Klementyna, Giulja. I wreszcie, najwyżej przez miesiąc, pani Azur, której imienia chrzestnego zapomniałem, i — niebacznie — wczoraj, Amalja (B).
Większość tych uroczych istot nie zaszczyciła mnie swemi łaskami, ale dosłownie wypełniły całe moje życie. Po nich nastąpiły moje książki. W rzeczywistości nigdy nie byłem ambitny, ale w r. 1811 uważałem się za ambitnego.
Zwykłym stanem mego życia było: nieszczęśliwy kochanek, kochający muzykę i malarstwo, czyli rozkoszować się tworami tych sztuk, nie zaś uprawiać je licho. Szukałem, z cudowną wrażliwością, pięknych krajobrazów; dlatego jedynie podróżowałem. Krajobrazy były niby smyczek, który grał na mej duszy, a widoki, których nikt nie opisywał, — grupa skał w pobliżu Arbois, zdaje mi się, kiedy się jedzie gościńcem z Dole, — są dla mnie żywym i oczywistym obrazem duszy Metyldy. Widzę że zawsze przekładałem marzenie nad wszystko, nawet nad reputację inteligencji i dowcipu. Nie zadawałem sobie tego trudu, nie siliłem się improwizować djalogów na intencję towarzystwa w którem się znalazłem; wszedłem na tę drogę aż w roku 1826, z przyczyny rozpaczy, w jakiej spędziłem pierwsze miesiące tego nieszczęsnego roku.
Niedawno dowiedziałem się, wyczytawszy to w książce (listy Wiktora Jacquemont, z Indji), że mogłem w czyichś oczach być „świetny“. Kilka lat temu czytałem mniejwięcej to samo w modnej wówczas książce lady Morgan. Zapomniałem tego przymiotu, który mi zyskał tylu wrogów.
(Był to może tylko pozór tego przymiotu, a wrogowie moi są to istoty zbyt pospolite, aby sądzić o tem co „świetne“: w jaki sposób np. taki hr. d’Argout mógłby sądzić o tem co świetne? Człowiek którego pasją jest czytać parę tomów dziennie romansów godnych pokojówki! W jaki sposób pan de Lamartine mógłby sądzić o dowcipie? Po pierwsze sam go nie ma, a powtóre on też pożera dwa tomy dziennie płaskich bredni. Widziałem to we Florencji w 1824 czy 1826).
Wielka drawback (niedogodność) inteligencji jest to, że trzeba mieć oko zwrócone na przygłupków którzy cię otaczają i nasiąkać ich płaskiemi wrażeniami. Mam tę wadę, że przywiązuję się do najmniej jałowego człowieka i staję się niezrozumiały dla innych, którzy może są z tego radzi.
Od czasu jak jestem w Rzymie, nie silę się na inteligencję ani raz na tydzień, i to ledwie przez pięć minut; wolę marzyć. Ci ludzie nie znają natyle francuskiego, aby odczuć subtelności moich spostrzeżeń: trzeba im grubego dowcipu komiwojażera, jak melodramatu, który ich zachwyca (przykład: Michał Anioł Caetani) i jest ich prawdziwym chlebem powszednim. Widok podobnego sukcesu mrozi mnie, nie raczę odzywać się do ludzi którzy klaszczą na melodramie. Widzę całą nicość próżności.
Zatem, dwa miesiące temu, we wrześniu r. 1835, myśląc o pisaniu tych pamiętników, nad brzegiem jeziora Albano (o dwieście stóp od powierzchni jeziora) kreśliłem ma piasku, jak Zadig, te inicjały:
V. Aa. Ad. M. Mi. Al. Aine. Apg. Mde. K. G. Ar
123456
(Pani Azur, której imienia zapomniałem).
Dumałem głęboko nad temi imionami i nad zdumiewającemi głupstwami i idjotyzmami, o jakie mnie przyprawiły (t. j. zdumiewającemi dla mnie, ale nie dla czytelnika, zresztą nie żałuję ich).
W rzeczywistości posiadałem tylko sześć kobiet z tych które kochałem.
Największa namiętność waży się między Melanją (2) Aleksandrą, Metyldą i Klementyną (4).
Klementyna jest tą, która sprawiła mi największy ból rzucając mnie. Ale czy ten ból da się porównać z bólem, jaki zadała mi Metylda, nie chcąc powiedzieć mi że mnie kocha?
Ze wezystkiemi niemi i z wieloma innemi byłem zawsze dzieckiem; toteż miałem bardzo mało sukcesów. Ale, w zamian, zajmowały mnie one wiele i namiętnie, i zostawiły mi wspomnienia, które mnie czarują, niektóre po dwudziestu czterech latach, jak wspomnienie Madone del Monte, w Varese, w 1811. Nie byłem kobieciarzem, nie dosyć, zajmowałem się tylko tą kobietą którą kochałem, a kiedy nie kochałem nikogo, dumałem w teatrze o sprawach ludzkich, albo czytałem z rozkoszą Monteskjusza lub Waltera Scotta. Zato, jak mówią dzieci, jestem tak daleki od zblazowania ich chytrościami i ich minkami, że w moim wieku — pięćdziesiąt dwa lat — jestem jeszcze pod urokiem długiej chiacchierata, jaką Amnalja miała wczoraj ze mną w teatrze Valle.
Aby je rozważać możliwie najfilozoficzniej i starać się je rozebrać z aureoli, która mi mąci wzrok, która mnie olśniewa, i odbiera mi zdolność wyraźnego widzenia, uszereguję te panie (termin matematyczny) wedle ich rozmaitych przymiotów. Powiem tedy — aby zacząć od ich pospolitej namiętności: próżności — że dwie wśród nich były hrabiny a jedna baronowa.
Najbogatsza była Aleksandra Petit; jej mąż, a zwłaszcza ona, wydawali jakich 80.000 franków rocznie. Najbiedniejsza była Mina von Grisheim, młodsza córka generała bez majątku i faworyta upadłego władcy, którego gaża opędzała koszt całej rodziny, lub też panna Bereyter, aktorka w Opera Buffa.
Staram się rozwiać urok, dazzling wydarzeń, roztrząsając je w ten sposób, po żołniersku. To mój jedyny sposób, aby dojść prawdy w przedmiocie, o którym nie mogę mówić z nikim. Przez wstydliwość melancholicznego temperamentu (Cabanis), rozwijałem pod tym względem zawsze dyskrecję niewiarygodną, szaloną. Co się tyczy dowcipu, Klementyna biła je wszystkie. Metylda przerastała je hiszpańską szlachetnością uczuć; Giulja, o ile mi się zdaje, siłą charakteru, mimo iż w pierwszej chwili zdawała się najsłabsza; Angela P. była wspaniałą włoską dziwką, w stylu Lukrecji Borgia, a pani Azur dziwką mniej wzniosłą, w stylu takiej Du Barry.
Z pieniędzmi byłem w zatargu jedynie dwa razy: z końcem r. 1805 i w r. 1806 aż do sierpnia, kiedy ojciec przestał mi posyłać pieniądze, nie uprzedziwszy mnie: to było najgorsze; raz przez całych pięć miesięcy nie wypłacił mi moich stupięćdziesięciu franków. To były dni naszej wielkiej nędzy z wicehrabią (de Barrel); on otrzymywał regularnie pensję, ale przegrywał ją regularnie całą tego samego dnia.
W r. 1829 i 30 byłem w kłopotach raczej przez brak rządności i przez niedbalstwo niż przez istotny brak środków, skoro od 1821 do 1830 odbyłem trzy czy cztery podróże do Włoch, do Anglji, do Barcelony, z końcem zaś tego okresu miałem jedynie 400 franków długów.
Mój największy brak pieniędzy przywiódł mnie do niemiłej potrzeby pożyczenia stu lub czasem i dwustu franków od pana Beau. Oddawałem mu po miesiącu lub dwóch; wreszcie, w sierpniu 1830, winien byłem czterysta franków memu krawcowi, panu Michel. Ci, którzy znają życie młodych ludzi mojej epoki, uznają to za bardzo umiarkowane. Od 1800 do 1830 nie byłem nigdy winien ani grosza memu krawcowi panu Leger, ani też jego następcy Michelowi (22, ulica Vivienne).
Moi ówcześni przyjaciele (1830) pp. de Mareste, Colomb, to byli przyjaciele osobliwego pokroju; uczyniliby z pewnością wiele aby mnie ocalić z wielkiego niebezpieczeństwa, ale, kiedy wychodziłem z domu w nowem ubraniu, daliby — pierwszy zwłaszcza — dwadzieścia franków aby ktoś wylał na mnie szklankę brudnej wody. (Wyjąwszy wicehrabiego de Barral i Bigillona (z Saint-Ismier), zawsze prawie miałem tylko tego typu przyjaciół.
Byli to dzielni ludzie, bardzo przezorni, którzy zgromadzili po 12 lub 15.000 franków pensji lub renty pracą lub wytrwałą zręcznością, i którzy nie mogli znieść, że mnie widzą wesołym, beztroskim, szczęśliwym, z zeszytem czystego papieru i z piórem, i żyjącym z lada czterech czy pięciu tysięcy franków. Woleliby sto razy widzieć mnie smutnym i nieszczęśliwym że mam ledwo połowę lub trzecią część ich dochodów, mnie który niegdyś drażniłem ich może nieco, kiedy miałem stangreta, parę koni, kolaskę i kabrjolet, bo aż tych wyżyn sięgał mój zbytek za Cesarza. Wówczas byłem lub myślałem że jestem ambitny; krępowało mnie w tem mniemaniu jedynie to, że nie wiedziałem czego pragnąć. Wstyd mi było, że się kocham w hrabinie Al. Petit; miałem na utrzymaniu pannę A. Bereyter, aktorkę z Opera-Buffa, jadałem u Hardy’ego, byłem niewiarygodnie ruchliwy. Wracałem z Saint-Cloud do Paryża umyślnie aby być na jednym akcie Matrimonio segreto w Odeonie (pani Barilli, Barilli, Tachinardi, pani Festa, panna Bereyter). Kabrjolet czekał na mnie pod Hardym: oto, czego mój szwagier nigdy mi nie przebaczył.
Wszystko to mogło uchodzić za furfanterję, a nie było nią. Starałem się używać i żyć, ale nie starałem się bynajmniej udawać więcej rozkoszy i życia niż było w istocie. Pan Prunelle, lekarz, inteligentny człowiek, którego rozsądek bardzo mi się podobał, straszliwie brzydki i sławny później jako przedajny poseł i mer Lyonu około 1833, którego znałem w owym czasie, powiadał o mnie: Cóż za pyszałek! Ten sąd utarł się wśród znajomych. Może zresztą mieli słuszność.
Mój przezacny szwagier i prawdziwy mieszczuch, pan Perier-Lagrange (były kupiec, który się rujnował bezwiednie, bawiąc się w gospodarstwo koło La Tour-du-Pin), będąc ze mną na śniadaniu u Hardy’ego i widząc że mustruję tęgo służbę (bo przy moich obowiązkach często mi się spieszyło), był uszczęśliwiony z jakiejś uwagi garsonów, która znaczyła że jestem pyszałek, co mnie wcale nie zmartwiło. Zawsze, i jakby instynktownie (jakże potwierdziła ten instynkt nasza Izba!) miałem głęboką pogardę dla mieszczuchów.
Bądź co bądź, widziałem także, że jedynie wśród mieszczuchów znajdują się ludzie energiczni, tacy jak mój kuzyn Rebuffel (kupiec z ulicy Saint-Denis), stary Ducros, bibljotekarz z Grenobli, nieporównany Gros, wspaniały geometra i mój nauczyciel, bez wiedzy mojej rodziny, bo to był jakobin, a cała moja rodzina szalenie bigocka. Ci trzej ludzie posiadali cały mój szacunek i całe moje serce, o tyle o ile szacunek i różnica wieku dopuszczała do owego zbliżenia z którego rodzi się miłość. A nawet byłem z nimi taki, jak później byłem z istotami które zanadto kochałem, niemy, nieruchomy, tępy, niesympatyczny, a niekiedy wręcz obrażający wskutek siły mego oddania i zaparcia się swego ja. Moja miłość własna, mój interes, moje ja znikały w obliczu ukochanej osoby, zmieniałem się w nią. Co było, jeżeli ta osoba była łajdaczką, jak pani Pietragrua? Ale wciąż uprzedzam. Czy będę miał odwagę napisać te Wyznania w sposób zrozumiały? Trzeba opowiadać, a ja piszę rozważania nad wypadkami bardzo drobnemi, ale które, właśnie z przyczyny swego mikroskopijnego wzrostu, wymagają aby je opowiadać bardzo wyraźnie. Co za cierpliwości trzeba ci będzie, o mój czytelniku!
Zatem, wedle mnie, energja istniała, nawet w moich oczach (1811), jedynie w klasie, która walczy z prawdziwemi potrzebami.
Moi dobrze urodzeni przyjaciele, Raymond de Bérenger (zabity pod Lutzen), de Saint-Ferreol, de Sinard (dewot młodo zmarły), Gabrjel du B... (filut, naciągacz, dziś par Francji i zapamiętały klerykał), pp. de Monval, zdawali mi się ludźmi bardzo osobliwymi, mieli straszliwy szacunek dla konwenansów (np. Sinard). Silili się zawsze być w dobrym tonie, albo comme il faut, jak mówiło się w Grenobli w r. 1793. Ale wówczas nie uświadamiałem sobie tego. Niema roku, jak moje pojęcia o szlachcie dojrzały wreszcie. Instynktownie moje życie duchowe zeszło na pilnem rozważaniu kilku zasadniczych pojęć i staraniu się dojścia prawdy o nich.
Raymond de Bérenger był wybornym przykładem zasady noblesse oblige; zato Monval (zmarły jako pułkownik i otoczony powszechną pogardą około r. 1829 w Grenobli) był ideałem posła z centrum. Wszystko to zapowiadało się już bardzo wyraźnie, kiedy ci panowie mieli po piętnaście lat, około 1798.
Co do większości tych rzeczy, widzę jasno prawdę dopiero w chwili gdy je piszę, w 1835, tak do dziś były spowite aureolą młodości, zrodzoną z nadmiernej żywości wrażeń.
Stosując metody filozoficzne, naprzykład starając się sklasyfikować przyjaciół mojej młodości gatunkami, jak Adrjan de Jussieu zrobił z roślinami w botanice, staram się pochwycić prawdę która mi się wymyka. Spostrzegam, że to, co brałem za wysokie góry w r. 1800, to były po największej części jedynie kretowiska, ale odkrycie to zrobiłem aż bardzo późno.
Widzę, że byłem jak płochliwy koń, a świadomość tę zawdzięczam słowom które mi rzekł pan de Tracy (znakomity hrabia Destutt de Tracy, par Francji, członek Akademji Francuskiej i — co jest o wiele więcej — autor ustawy z 3-go prairial o Szkołach centralnych).
Trzeba mi dać przykład. Z powodu lada błahostki, naprzykład uchylonych drzwi w nocy, wyobrażałem sobie, że dwóch uzbrojonych ludzi czatuje aby mi nie dać dojść do okna, wychodzącego na sień, w której spotykałem się z moją kochanką. Było to złudzenie, któremu rozsądny człowiek, jak Abraham Constantin, mój przyjaciel, nie byłby uległ. Ale, po paru sekundach (cztery lub pięć najwyżej), ofiara mojego życia była faktem dokonanym; rzucałem się jak bohater naprzeciw dwóch wrogów, którzy zmieniali się w niedomknięte drzwi.
Niema dwóch miesięcy, jak rzecz w tym rodzaju (tym razem w sferze moralnej), zdarzyła mi się znowu. Ofiara była spełniona, cała potrzebna odwaga zmobilizowana, kiedy, po dwudziestu godzinach, odczytując źle przeczytany list (od pana Herrard) spostrzegłem, że to było złudzenie. Czytam zawsze bardzo prędko to co mi jest przykre.
Zatem, klasyfikując moje życie niby zbiór roślin, spostrzegłem:
Dzieciństwo, pierwsze wychowanie, od 1786 do 1800... 15 lat.
Służba wojskowa, od 1800 do 1803... 3 lata.
Drugie wychowanie, pocieszne amory z panną Adelą Closel i z jej matką, która przywłaszczyła sobie amanta córki. Życie przy ulicy d’Angiviller. Wreszcie, uroczy pobyt w Marsylji z Melanją, od 1803 do 1805... 2 lata.
Powrót do Paryża, koniec wychowania... 1 rok.
Służba pod Napoleonem, od 1806 do końca 1814 (od października 1806, do abdykacji w 1814)... 7½ lat.
Moja deklaracja w tym samym numerze Monitora, w którym znalazła się abdykacja Napoleona. Podróże, wielkie i straszliwe miłości, pociecha w pisaniu książek, od 1814 do 1830... 15½ lat.
Druga służba, od 15 września do obecnego kwadransa... 5 lat.
Zacząłem edukację światową w salonie pani de Vaulserre, dewotki o szczególnej twarzy, bez podbródka, córki barona des Adrests, przyjaciółki mojej matki. Było to prawdopodobnie około 1794. Z płomiennym temperamentem łączyłem nieśmiałość opisaną przez Cabanisa. Byłem szczególnie wzruszony pięknością ramion panny Bonne de Saint-Vallier, o ile pamiętam: widzę twarz i piękne ramiona, ale nazwisko jest mi niepewne, może to była panna de Lavalette? Pan de Saint-Ferreol, o którym od tego czasu nie słyszałem, był moim wrogiem i moim rywalem; pan de Sinard, wspólny przyjaciel, godził nas. Wszystko to działo się we wspaniałym apartamencie, wychodzącym na ogród pałacu des Adrets, obecnie zburzonego i zmienionego na zwykły dom, przy ulicy Nowej w Grenobli. W tej samej epoce zaczęło się moje uwielbienie dla ojca Ducros (kordeliera, który zrzucił habit, człowieka bardzo niepospolitego, przynajmniej tak mi się zdaje). Jako serdecznego przyjaciela miałem mego dziadka, Henryka Gagnon, doktora medycyny.
Po tylu ogólnych rozważaniach, rodzę się.

ROZDZIAŁ III

Pierwszem mojem wspomnieniem jest, że ugryzłem w twarz czy w czoło panią Pison-Dugalland, moją kuzynkę, żonę zdolnego człowieka, posła do konstytuanty. Widzę ją jeszcze, kobietę dwudziestopięcioletnią, tłuściutką, silnie urużowaną. To zapewne ten ruż mnie podrażnił. Siedziała na łączce, koło bramy Bonne, a policzek jej znalazł się na wysokości mojej twarzy.
„Uściskaj mnie, Henrysiu“, rzekła. Nie chciałem, ona się pogniewała, ugryzłem ją porządnie. Widzę tę scenę, ale zapewne dlatego, że natychmiast skarcono mnie i bez ustanku mówiono mi o tem.
Łączka ta była porosła margerytkami. Rwałem te ładne kwiatki i robiłem z nich bukiety. Ta łąka z r. 1786 znajduje się dziś z pewnością w środku miasta, na południe od kościoła naszego kolegjum.
Ciotka Serafia orzekła, że jestem potwór i że mam okropny charakter. Ta ciotka Serafia była kwaśna jak dewotka, której nie udało się wyjść za mąż. Co jej się zdarzyło? Nigdy nie dowiedziałem się tego, nie znamy nigdy skandalicznej kroniki naszych krewnych, opuściłem zaś na zawsze miasto w szesnastym roku, po trzech latach namiętnej miłości, która mnie wtrąciła w najzupełniejszą samotność.
Drugi rys charakteru jest o wiele czarniejszy.
Zrobiłem sobie kolekcję trzcin, wciąż na łączce bramy Bonne. (Zapytać o botaniczną nazwę trzciny, ziele formy cylindrycznej jak pióro kogucie, mające stopę długości).
Odprowadzono mnie do domu, którego okno na pierwszem piętrze wychodziło na Grande-rue na rogu placu Grenette. Robiłem sobie ogródek, tnąc te trzciny na kawałki dwa cale długie, które umieszczałem na przestrzeni między balkonem a rynną. Nóż kuchenny, którym się posługiwałem, wysunął mi się i spadł na ulicę, to znaczy z wysokości dwunastu stóp, u nóg pani Chenavaz. Była to najgorsza osoba w całem mieście (matka Kandy da Chenavaz, który za młodu uwielbiał Klaryssę Harlowe Richardsona, potem był jednym z trzystu pana de Villèle, za co go wynagrodzono posadą prezydenta Sądu apelacyjnego w Grenobli; umarł w Lyonie).
Ciotka moja Serafia orzekła, że ja chciałem zabić panią Chenavaz; uznano, że mam okropny charakter; połajał mnie kochany dziadek Gagnon, który się bał swojej córki Serafji, dewotki trzęsącej miastem; połajała mnie nawet moja przezacna babka, — wspaniały, iście hiszpański charakter — Elżbieta Gagnon.
Oburzyłem się, miałem może cztery lata. Od tej epoki datuję mój wstręt do religji, wstręt który rozum mój zaledwie zdołał sprowadzić do właściwych rozmiarów, i to niedawno, sześć lat tema. Prawie w tym samym czasie narodziła się moja instynktowna miłość synowska, szalona wręcz w owym czasie, do matki.
Miałem nie więcej niż pięć lat.
Ta ciotka Serafja była moim złym duchem przez całe moje dzieciństwo; była znienawidzona, ale miała duży wpływ w rodzinie. Zdaje mi się, że później ojciec mój zakochał się w niej, były przynajmniej długie spacery do Granges, po bajorach pod murami miasta, gdzie byłem jedynym niewygodnym świadkiem, przyczem nudziłem się potężnie. Kryłem się w momencie gdy zbliżał się czas tych przechadzek. Tam rozbiła się ta odrobina sympatji, jaką miałem dla mego ojca.
W rzeczywistości wychowywał mnie wyłącznie mój kochamy dziadek, Henryk Gagnon. Ten rzadki człowiek odbył niegdyś pielgrzymkę do Ferney, aby zobaczyć Woltera, który przyjął go bardzo grzecznie. Miał mały biust Woltera, wielkości pięści, na drewnianym postumencie hebanowym wysokim ma sześć cali. (Gust w istocie osobliwy, ale sztuki piękne nie były silną stroną Woltera ani mego przezacnego dziadka).
Biust ten umieszczony był przed biurkiem na którem dziadek pisał; gabinet jego znajdował się w głębi obszernego apartamentu, wychodzącego na wykwintną terasę strojną kwiatami. Był to dla mnie rzadki fawor, kiedy mnie tam wpuszczono, a jeszcze rzadszy oglądać biust Woltera i dotykać go.
Mimo to, jak tylko sięgnę pamięcią, pisma Woltera bardzo mi się nie podobały, wydały mi się dzieciństwem. Mogę powiedzieć, że nic z tego wielkiego człowieka nigdy mi się nie podobało. Nie mogłem rozumieć wówczas, że on był prawodawcą i apostołem Francji, jej Marcinem Lutrem.
Henryk Gagnon nosił okrągłą pudrowaną perukę z trzema rzędami pukli, ponieważ był doktorem medycyny, i to doktorem modnym u pań, posądzanym nawet o to, że był kochankiem niejednej z nich, między innemi pani Teissiere, jednej z najładniejszych w mieście. Nie pamiętam, abym ją widział kiedy, bo wówczas byli poróżnieni; ale dano mi to później do zrozumienia w najosobliwszy sposób. Przez tę perukę mój przezacny dziadek zawsze wyglądał w moich oczach na ośmdziesiąt lat. Miewał wapory (jak ja nieszczęsny), reumatyzmy, chodził z trudnością, ale z zasady nie jeździł nigdy powozem i nigdy nie kładł kapelusza: mały trójkątny kapelusik do trzymania pod pachą. Rozkoszą moją było dopaść go aby go włożyć na głowę, co było uważane przez całą rodzinę za brak uszanowania; wreszcie, przez uszanowanie, przestałem się zajmować trójgraniastym kapeluszem i laseczką z bukszpanową gałką, inkrustowaną szyldkretem. Dziadek ubóstwiał fałszowaną korespondencję Hipokrata, którą czytał po łacinie (mimo że umiał trochę po grecku), oraz Horacego (wydanie Johannesa Bond), drukowanego straszliwie drobno. Przekazał mi te dwie namiętności i wogóle prawie wszystkie swoje gusty, ale nie tak, jak byłby chciał. Wytłómaczę to później.
Jeżeli kiedy wrócę do Grenobli, muszę poszukać metryki urodzin i zgonu tego kochanego człowieka, który mnie ubóstwiał a nie lubił swojego syna, Romana Gagnon, ojca Oroncjusza Gagnon, kapitana dragonów, który zabił człowieka w pojedynku przed trzema laty, za co go szanuję; widocznie nie jest ciemięgą. Będzie trzydzieści trzy lat jak go nie widziałem, ma może trzydzieści pięć.
Straciłem dziadka w czasie gdy byłem w Niemczech; czy to było w 1807 czy w 1813, nie pamiętam dokładnie. Pomnę, że odbyłem podróż do Grenobli aby go ujrzeć jeszcze; zastałem go bardzo przygnębionym. Ten człowiek tak uroczy, który był duszą wieczorynek, wszędzie gdzie się pokazał, nie mówił już prawie. Powiedział mi: „To pożegnalna wizyta“, poczem zaczął mówić o czem innem; brzydził się głupiemi rodzinnemi rozczuleniami.
Przypomniało mi się coś. Około r. 1807, dałem się portretować, chcąc nakłonić panią Al. Petit aby się też sportretowała; że zaś wymawiała się niechęcią do długiego pozowania, zaprowadziłem ją do malarza naprzeciw Dioramy, który malował olejno od jednego razu, za sto dwadzieścia franków. Mój zacny dziadek zobaczył ten portret, który posłałem siostrze (zdaje mi się) aby się go pozbyć; już był bardzo podupadły umysłowo, powiedział widząc ten portret: „To jest prawdziwy“, i znów zapadł w przygnębienie. Umarł rychło potem, o ile mi się zdaje, w wieku, jak sądzę, 82 lat.
Jeżeli data ta jest ścisła, musiał mieć 61 lat w 1789 i urodzić się około 1728. Opowiadał czasami bitwę pod Assiette, potyczkę w Alpach podjętą daremnie przez kawalera de Belle-Isle w 1742, o ile mi się zdaje. Ojciec jego, człowiek z charakterem, pełen energji i honoru, wysłał go tam jako chirurga wojskowego, aby sobie wyrobił charakter. Dziadek zaczynał wówczas studja lekarskie i mógł mieć ośmnaście albo dwadzieścia lat, co wskazuje również, że urodził się koło r. 1724.
Miał stary dom położony w najpiękniejszym punkcie na placu Grenette, na rogu Grande-rue, od południa, z frontem na najpiękniejszy plac w mieście, na dwie współzawodniczące kawiarnie oraz centrum dobrego towarzystwa. Tam, na pierwszem piętrze, bardzo niskiem ale nadzwyczaj wesołem i słonecznem, mieszkał dziadek aż do roku 1789.
Musiał być wówczas bogaty, bo kupił wspaniały dom położony za jego domem, będący własnością pań de Marnais. Zajmował drugie piętro w swoim domu na placu Grenette i całe odpowiadające piętro domu de Marnais, i urządził sobie najpiękniejsze mieszkanie w mieście. Były tam schody wspaniałe jak na owe czasy, i salon mający może trzydzieści pięć stóp na dwadzieścia ośm.
Poczyniono reparacje w dwóch pokojach wychodzących na plac Grenette, między innemi przepierzenie, aby oddzielić pokój straszliwej ciotki Serafji, córki dziadka Gagnon, od pokoju mojej ciotecznej babki, jego siostry. Były żelazne klamry na tem przepierzeniu, na otynkowaniu każdej z nich napisałem: Henryk Beyle, 1789. Widzę jeszcze te piękne napisy, któremi dziadek był zachwycony.
„Skoro tak dobrze piszesz, rzekł, godzien jesteś zacząć łacinę“.
To słowo obudziło we mnie strach. Niebawem, pedant o straszliwej postaci, pan Joubert, wysoki, blady, chudy, zaczął mnie uczyć deklinacji słowa mura, morwa. Poszliśmy kupić elementarz u pana Giroud, księgarza, w dziedzińcu wychodzącym na plac Targowy. Nie podejrzewałem wówczas, co za złowrogi instrument mi kupiono.
Tu zaczynają się moje nieszczęścia.
Ale odwlekam od dawna konieczny epizod, jeden z paru, które sprawią może że rzucę te pamiętniki w ogień.
Matka moja, Henryka Gagnon, była to urocza kobieta; byłem zakochany w mojej matce.
Pospieszam dodać, że straciłem ją mając siedem lat.
Kochając ją może w szóstym roku, byłem zupełnie ten sam, co kiedy w 1828 kochałem do szaleństwa Albertę de Rubempré. Mój sposób polowania na szczęście nie zmienił się w gruncie wcale, z tym jedynie wyjątkiem: byłem, co się tyczy fizycznej strony miłości, taki jakim byłby Cezar, gdyby wrócił na świat, w stosunku do armat i broni palnej. Byłbym się tego szybko wyuczył, i nie zmieniłoby to w gruncie nic mojej taktyki.
Lubiłem okrywać matkę pocałunkami, lubiłem ją bez ubrania. Ona kochała mnie namiętnie i całowała mnie często; ja oddawałem jej pocałunki z takim ogniem, że często była zmuszona się oddalić. Nienawidziłem ojca, kiedy przerywał nasze pieszczoty. Wciąż chciałem całować ją w piersi. Niech czytelnik raczy pamiętać, że straciłem ją wskutek połogu, kiedy miałem ledwie siedem lat.
Była pulchna, świeża, była bardzo ładna; zdaje mi się jedynie, że nie była dość wysoka. Rysy miała szlachetne i pogodne; brunetka, żywa, wykwintnie wychowana; często zapominała wydać rozkazy swoim trzem służącym; wreszcie czytała często w oryginale Boską komedję Dantego, której, o wiele później, znalazłem kilka egzemplarzy w rozmaitych wydaniach w jej apartamencie, zamkniętym od jej śmierci.
Zginęła w kwiecie młodości i urody, w r. 1790; mogła mieć dwadzieścia ośm albo trzydzieści lat.
Tu zaczyna się moje życie wewnętrzne.
Ciotka moja Serafja śmiała mi wyrzucać, że nie dosyć płaczę. Osądźcie moją boleść i co się działo we mnie! Ale zdawało mi się, że ujrzę matkę jutro: nie rozumiałem śmierci.
Tak więc, jest czterdzieści pięć lat od czasu jak straciłem największe moje ukochanie na ziemi.
Nie może czuć się obrażona śmiałością, a jaką mówię wyznając że ją kochałem; gdybym ją spotkał kiedy, powiedziałbym to jej jeszcze. Zresztą nie brała w niczem udziału w tej miłości. Nie poczynała sobie po wenecku, jak pani Benzoni z autorem Nelli. Co do mnie, byłem tak występny jak tylko można, kochałem jej powaby do szaleństwa.
Jednego wieczora, kiedy, jakimś przypadkiem, ułożono mnie do snu w jej pokoju na ziemi, na materacu, kobieta ta, żywa i lekka jak sarenka, przeskoczyła przez mój materac aby szybciej dostać się do łóżka.
Pokój jej był zamknięty przez dziesięć lat po jej śmierci. Ojciec z trudem pozwolił mi tam umieścić ceratową tablicę i studjować matematykę w r. 1798, ale żaden służący nie wchodził tam, dostałby tęgie wcieranie, ja jeden miałem klucz. Teraz, kiedy o tem myślę, to uczucie mego ojca przynosi mu zaszczyt w moich oczach.
Umarła tedy w swoim pokoju, przy ulicy des Vieux Jesuites (piąty lub szósty dom po lewej idąc z Grande-rue, naprzeciw domu pana Teisseire). Tam się urodziłem, dom ten należał do mego ojca, który go sprzedał wówczas kiedy zaczął budować swoją nową ulicę i robić szaleństwa. Tę ulicę, która go zrujnowała, nazwano ulicą Delfina (ojciec mój był skrajnym reakcjonistą, stronnikiem księży i szlachty); dziś, zdaje mi się, nazywa się ulicą La Fayette.
Przebywałem najczęściej u dziadka, którego dom był zaledwie o sto kroków od naszego.

ROZDZIAŁ IV

Napisałbym cały tom w związku z okolicznościami śmierci osoby tak mi drogiej.
To znaczy: nie znam zupełnie szczegółów, umarła w połogu, podobno wskutek niezręczności chirurga nazwiskiem Hérault, głupca wziętego prawdopodobnie na złość innemu położnikowi, człowiekowi zdolnemu i zręcznemu. Tak samo mniejwięcej umarła pani Petit w r. 1814. Obszernie mogę opisać jedynie moje uczucia, które prawdopodobnie wydałyby się przesadzone albo nieprawdopodobne widzowi przywykłemu do fałszu powieści (nie mówię o Fieldingu) lub do bladych romansów wyciśniętych z serc paryskich.
Muszę pouczyć czytelnika, że Delfinat ma swój odrębny sposób czucia, żywy, uparty, logiczny, którego nie spotkałem nigdzie indziej. Dla ludzi umiejących patrzeć, co trzy stopnie szerokości geograficznej, muzyka, krajobrazy i powieści powinnyby się zmieniać. Naprzykład w Valence, nad Rodanem, charakter prowansalski kończy się, charakter burgundzki zaczyna się od Valence i ustępuje, między Dijon a Troyes, naturze paryskiej, grzecznej, dowcipnej, płytkiej, słowem myślącej wiele o drugich.
Charakter Delfinatu ma upór, głębię, inteligencję, spryt, których napróżnoby się szukało w Prowancji lub Burgundji, jego sąsiadkach. Tam gdzie Prowansalczyk wyżywa się w straszliwych przekleństwach, tam mieszkaniec Delfinatu zastanawia się i patrzy w głąb swego serca.
Wszyscy wiedzą, że Delfinat był państwem odrębnem od Francji; pół-włoskiem przez swą politykę, aż do r. 1349. Następnie, Ludwik XI, następca tronu, poróżniony z ojcem, zarządzał krajem przez szesnaście lat; zdaje mi się dość prawdopodobne, że to jego duch, głęboki a nieśmiały, obcy instynktownym odruchom, wycisnął swoje piętno na charakterze Delfinatu. Za moich czasów jeszcze, w pojęciach dziadka i ciotki Elżbiety, wcielenia tęgich i szlachetnych instynktów mojej rodziny, Paryż nie był wzorem: to było miasto dalekie i wrogie, którego wpływu należało się strzec.
Obecnie, kiedy umizgnąłem się do mniej czułych czytelników zapomocą tej dygresji, opowiem, że, w wilję śmierci mojej matki, umieszczono nas, mnie i siostrę moją Paulinę, u dziadka, w domu wychodzącym na plac Grenette. Spałem na podłodze, na materacu, między oknem a kominkiem, kiedy, około drugiej rano, cała rodzina wróciła szlochając.
„Ale jakim cudem doktorzy nie znaleźli lekarstwa?“ mówiłem do starej Marion, istnej służącej z Moliera, przyjaciółki państwa, ale mówiącej im prawdę w oczy, która znała moją matkę bardzo młodo i patrzała na jej zamęście dziesięć lat wprzódy, w 1780, i która bardzo mnie kochała.
Marja Thomasset, z Vinay, typowe dziecko Delfinatu, zdrobniale nazywana Marion, spędziła noc przy moim materacu, płacząc rzewnemi łzami i mając jakoby czuwać nademną. Byłem bardziej zdziwiony niż zrozpaczony, nie rozumiałem śmierci, nie bardzo w nią wierzyłem.
„Jakto, mówiłem do Marion, nie ujrzę jej już?
— Jakże chcesz ją ujrzeć, skoro ją powiozą na cmentarz?
— A gdzie to jest cmentarz?
— Przy ulicy Morwowej, parafja Panny Marji“.
Całą rozmowę z owej nocy słyszę jak dziś; odemnie zależałoby tylko przepisać ją tutaj. Tu naprawdę zaczęło się moje życie duchowe; miałem jakieś półsiódma roku. Łatwo zresztą sprawdzić te daty w aktach.
Zasnąłem; nazajutrz, kiedym się obudził, Marion rzekła:
„Musisz iść uściskać ojca.
— Jakto, mamusia umarła? ale jak to być może, żebym ja jej już ale ujrzał?
— Będziesz ty cicho, ojciec słyszy; o, leży tam w łóżku babcinem“.
Udałem się z niechęcią do tego łóżka, było tam ciemno bo firanki były zasunięte. Miałem antypatję do ojca, przykrość mi sprawiało uściskać go. W chwilę potem, przyszedł ksiądz Rey, człowiek bardzo wysoki, bardzo zimny, ospowaty, z twarzą nieinteligentną i poczciwą, mówiący przez nos (niedługo potem został wielkim wikarjuszem). Był to przyjaciel rodziny.
Czy uwierzycie? Z powodu że był księdzem, miałem do niego antypatję.
Ksiądz Rey stanął przy oknie, ojciec wstał, wziął szlafrok, wyszedł z alkowy zasłoniętej firankami z zielonego perkalu (były drugie, piękne firanki jedwabne, różowe, haftowane biało, które w dzień zasłaniały tamte).
Ksiądz Rey uściskał ojca w milczeniu. Ojciec wydał mi się bardzo brzydki, miał spuchnięte oczy, co chwila płynęły mu łzy. Zostałem w ciemnej alkowie i widziałem wszystko bardzo dobrze.
„Mój drogi panie, to dopust Boży“, rzekł wreszcie ksiądz, a słowo to, wyrzeczone przez człowieka którego nienawidziłem, do drugiego, którego też nie lubiłem, pogrążyło mnie w zadumie.
Weźmie mnie ktoś za człowieka bez serca, ale wówczas byłem tylko zdumiony śmiercią matki. Nie rozumiałem tego słowa. Czy odważę się napisać to, co Marion mi wymawiała od tego czasu często? Zacząłem źle mówić o God[6].
Zresztą, przypuśćmy, żebym kłamał co do tych ostrych punktów, to pewna że nie kłamię co do reszty. Jeżeli mam pokusę kłamać, to dopiero później, kiedy będzie chodziło o wielkie błędy znacznie późniejsze. Nie mam żadnego zaufania do inteligencji dzieci, zapowiadających się na nadzwyczajność. W rodzaju o wiele mniej podległym złudzeniom, bo ostatecznie dokumenty zostają, wszyscy nędzni malarze, których znałem, tworzyli, mając ośm czy dziesięć lat, rzeczy cudowne, zapowiadające geniuszów.
Niestety, nic nie zwiastuje geniuszu; może upór byłby jego oznaką?
Nazajutrz była mowa o pogrzebie; ojciec, który był zupełnie zmieniony, ubrał mnie w rodzaj czarnego wełnianego płaszcza, który mi związał na szyi. Scena odbyła się w gabinecie mego ojca, przy ulicy des Vieux Jesuites; ojciec był w czerni a cały gabinet wyłożony był żałobnemi księgami, okropne wrażenie. Jedna Encyklopedja d’Alemberta i Diderota, oprawna niebiesko, stanowiła wyjątek w powszechnej szpetocie.
Wszyscy krewni i przyjaciele zebrali się w gabinecie ojca.
Przybrany w mój czarny płaszcz, stałem w kolanach ojca. Pan Picot starszy, kuzyn nasz, człowiek poważny, ale tak jak byli poważni ludzie u dworu, szanowany w rodzinie (był chudy, pięćdziesiąt lat, bardzo dystyngowany) wszedł i przystanął opodal.
Zamiast płakać i być smutny, zaczął rozmawiać jak zwyczajnie i mówić o Dworze. (Może to chodziło o Izbę[7] parlamentu, bardzo możliwe). Zdawało mi się, że mówi o dworach cudzoziemskich i głęboko dotknął mnie jego brak serca.
W chwilę potem wszedł mój wuj, brat matki, młody człowiek o ślicznej postawie, niesłychanie miły i ubrany bardzo wytwornie. Był to zdobywca serc w naszem mieście; i on zaczął rozmawiać jak zwyczajnie z panem Picot. Byłem oburzony, przypomniałem sobie, że ojciec nazywał go letkiewiczem. Zauważyłem wszakże, że miał oczy bardzo czerwone, a był bardzo przystojny; to mnie uspokoiło trochę.
Uczesany był bardzo wykwintnie, upudrowany jakimś pachnącym pudrem; fryzurę tę stanowiła czarna jedwabna wstążka i para wielkich psich uszek (tak je nazywano w sześć lat później), tak jak je nosi jeszcze książę de Talleyrand).
Zrobił się wielki hałas, wynoszono z salonu trumnę matki.
„A, nie znam się na porządkach takich ceremonij, rzekł obojętnie p. Picot wstając, co mnie bardzo uraziło; to było moje ostatnie wrażenie społeczne. Kiedym wszedł do salonu i ujrzał przykrytą czarnem suknem trumnę w której była moja matka, chwyciła mnie gwałtowna rozpacz, zrozumiałem wreszcie co to jest śmierć.
Ciotka Serafja już mnie oskarżyła o nieczułość.
Oszczędzam czytelnikowi wszystkich faz mojej rozpaczy w kościele parafjalnym św. Hugona. Dławiłem się, zdaje się że mnie musiano wynieść, bo moja boleść robiła zbyt wiele hałasu. Nigdy nie mogłem spokojnie patrzeć na ten kościół i na przylegającą doń katedrę. Sam dźwięk dzwonów katedralnych, nawet w r. 1828 kiedy odwiedziłem Grenoblę, budził we mnie ów tępy, oschły smutek, bez rozczulenia, ów smutek graniczący z gniewem.
Przybywszy na cmentarz położony w bastjonie przy ulicy Morw (dziś, a przynajmniej w 1828, zajętym przez wielki budynek, magazyn inżynierji wojskowej), robiłem szaleństwa, które Marion opowiedziała mi później. Zdaje się, że nie chciałem pozwolić, aby rzucano ziemię na trumnę matki, twierdząc że jej zrobią co złego. Ale

Na te tak czarne barwy smutnego obrazu
Trzeba spuścić zasłonę.

Wskutek skomplikowanych charakterów mojej rodziny, faktem jest, że, wraz z matką, skończyła się wszelka radość mego dzieciństwa.

ROZDZIAŁ V
Drobne wspomnienia pierwszego dziecięctwa.

W epoce, w której zajmowaliśmy pierwsze piętro przy placu Grenette, przed rokiem 1790 lub ściślej rzekłszy aż do połowy r. 1789, wuj mój, młody adwokat, miał ładne mieszkanko na drugiem piętrze na rogu placu Grenette i Grande-rue. Bawił się często ze mną i pozwalał mi się oglądać, jak się rozbiera ze swego pięknego ubrania i kładzie szlafrok wieczorem, o dziewiątej, przed kolacją. Był to dla mnie rozkoszny moment; wracałem uszczęśliwiony na pierwsze piętro, niosąc przed nim srebrną pochodnię. Moja arystokratyczna rodzina uważałaby sobie za hańbę, gdyby świecznik nie był srebrny. Coprawda, nie zawierał on szlachetnej świecy, panowała wówczas łojówka. Ale łojówki te sprowadzano bardzo starannie, w skrzyniach, a okolic Briançon; żądano, aby była z łoju koziego, pisało się w tym celu w odpowiednim czasie do przyjaciela mieszkającego w górach. Widzę się jeszcze przy ceremonji odpakowania łojówek, jak jem chleb z mlekiem na srebrnej miseczce; słyszę zgrzytanie łyżki o mokre dno miseczki. Stosunki z owym przyjacielem z Briançon, były to stosunki niemal homeryckie, naturalny skutek powszechnej nieufności i barbarzyństwa.
Mój wuj, młody, świetny, wesoły, uchodził za najmilszego chłopca w mieście, do tego stopnia że w wiele lat później, pani Delaunay, chcąc usprawiedliwić swoją mocno obciążoną cnotę, powiadała: „A przecież nigdy nie uległam młodemu Gagnon“.
Wuj mój, powiadam, dworował sobie z powagi swego ojca, który, kiedy go spotykał w towarzystwie w bogatych sukniach, których nie zapłacił, był bardzo zdziwiony. „Wymykałem się czemprędzej“, dodawał wuj, który opowiadał mi te zdarzenia.
Jednego wieczora, wbrew opozycji (ale kto byli ci oponenci przed 1790?) zaprowadził mnie do teatru. Dawano Cyda.
„Ależ ten dzieciak oszalał“, rzekł kochany dziadek za moim powrotem. Jego zamiłowania literackie nie pozwoliły mu poważnie sprzeciwić się mojej wyprawie do teatru. Ujrzałem więc Cyda, ale, o ile mi się zdaje, w strojach z błękitnego atłasu w białych atłasowych trzewiczkach.
Wygłaszając Stance, czy w innem miejscu, wywijając zbyt ogniście szpadą, Cyd zranił się w prawe oko.
„Jeszcze włos, powiadano wkoło mnie, a byłby sobie wybił oko“. Byłem w łoży parterowej, druga na prawo.
Innym razem, wuj raczył mnie zaprowadzić na Karawanę z Kairu. (Krępowałem go w jego manewrach dokoła pań. Zdawałem sobie z tego bardzo dobrze sprawę). Kiedym zobaczył wielbłądy, oszalałem zupełnie. Infantka z Zamory, w której tchórz, czy też kuchcik nucił aryjkę, mając na głowie kask ze szczurem na wierzchu, oczarowała mnie. To był dla mnie prawdziwy komizm.
Powiadałem sobie, bardzo mętnie z pewnością i nie tak jasno jak to piszę tutaj: „Wszystkie chwile mego wuja są tak rozkoszne jak te, których przyjemność dzielę w teatrze. Najpiękniejszą tedy rzeczą w świecie jest być przystojnym mężczyzną, jak mój wój“. Nie mieściło się w mojej pięcioletniej głowie, aby mój wuj nie był tak samo szczęśliwy jak ja, patrząc na wielbłądy defilujące w Karawanie.
Ale poszedłem za daleko; zamiast być nadskakującym, byłem namiętny wobec kobiet które kochałem, prawie obojętny a zwłaszcza pozbawiony próżności wobec innych, stąd brak powodzenia i fiasco. Może żaden mężczyzna na dworze Cesarza nie miał mniej kobiet odemnie, którego uważano za kochanka prezydentowej ministrów.
Teatr, dźwięk pięknego poważnego dzwonu (tak jak w kościele.... nad Rolle, w maju 1800) czyniły zawsze na mnie głębokie wrażenie. Nawet msza, w którą wierzyłem tak mało, nastrajała mnie poważnie. Bardzo młodo jeszcze, z pewnością nim miałem dziesięć lat i przed bilecikiem księdza Gardon, byłem przekonany że God gardzi tymi kuglarzami. (Po czterdziestu dwóch latach refleksji, śledzę jeszcze ich mistyfikacje, zbyt korzystne dla tych który je uprawiają, aby nie miały zawsze znaleźć naśladowców. Historja medalu, którą opowiedział przedwczoraj Humbert Guitri, grudzień 1835).
Pamiętam bardzo dokładnie i wyraźnie okrągłą i pudrowaną perukę dziadka z trzema rzędami pukli. Nie nosił nigdy kapelusza.
Strój ten przyczynił się, o ile mi się zdaje, do tego, że był znany i kochany u ludzi prostych, od których nigdy nie brał pieniędzy za pomoc lekarską.
Był lekarzem i przyjacielem większości szlacheckich domów. Pan de Chaléon (przypominam sobie jeszcze dźwięk dzwonów po jego śmierci w Saint-Louis), pan de Lacoste, który umarł na apopleksję, pan de Langon, bardzo dobrze urodzony jak powiadali głupcy, pan de Ravix, który miał świerzb, państwo des Adrets, pani de Vaulserre, ich córka, w której salonie po raz pierwszy ujrzałem świat. Siostra jej, pani de M..., wydawała mi się bardzo ładna i uchodziła za osobę nader lekką.
Dziadek był, od dwudziestu pięciu lat, w epoce kiedy go znałem, duszą wszystkich pożytecznych przedsięwzięć, które, zważywszy dziecięctwo polityczne tych odległych czasów (1760), można było nazwać liberalnemi. Jemu zawdzięcza miasto bibljotekę. Nie była to mała rzecz. Trzeba było najpierw ją zakupić, potem umieścić, potem wyposażyć bibljotekarza.
Popierał, zrazu przeciw ich rodzinie, potem skuteczniej, wszystkich młodych ludzi, którzy okazywali zamiłowanie do nauk. Opornym rodzicom cytował przykład Vaucansona.
Kiedy dziadek wrócił z Montpellier do Grenobli (jako doktor medycyny), miał bardzo piękne kędziory, ale opinja publiczna z roku 1760 oświadczyła mu stanowczo, że, jeżeli nie włoży peruki, nikt nie będzie miał do niego zaufania. Stara kuzynka, panna Didier, która zapisała majątek jemu i ciotce Elżbiecie i umarła około 1788, była tego zdania. Ta zacna kuzynka częstowała mnie piernikami z szafranem, kiedy ją odwiedzałem w dzień św. Wawrzyńca. Mieszkała przy ulicy sąsiadującej z kościołem św. Wawrzyńca. Na tej samej ulicy moja dawna piastunka Franusia, którą zawsze ubóstwiałem, miała sklepik korzenny; opuściła moją matkę, aby wyjść za mąż. Zastąpiła ją piękna Genowefa, jej siostra, z którą podobno ojciec mój romansował.
Pokój dziadka, na pierwszem piętrze, od placu Grenette, pomalowany był zielono; w owym czasie ojciec powiadał mi:
„Dziadek, człowiek tak inteligentny, nie ma poczucia artystycznego“.
Nieśmiały charakter Francuzów sprawia, że rzadko używają zdecydowanych kolorów: zielony, czerwony, niebieski, żółty; wolą odcienie niezdecydowane. Poza tem, nie widzę coby można było zganić w guście dziadka. Pokój jego był od południa, dużo czytał, chciał oszczędzić oczy, ma które skarżył się czasami.
Ale czytelnik — o ile znajdą się czytelnicy na te bajędy — zrozumie z łatwością, że wszystkie moje komentarze, wyjaśnienia, mogą być bardzo mylne. Mam tylko obrazy bardzo wyraźne; wszystkie zaś moje wyjaśnienia przychodzą mi dopiero przy spisywaniu tego, w czterdzieści pięć lat po wypadkach.
Mój przezacny dziadek, który w istocie był moim prawdziwym ojcem i najbliższym przyjacielem aż do chwili kiedy, około 1796, postanowiłem wyrwać się z Grenobli zapomocą matematyki, opowiadał czasami cudowną rzecz:
Matka moja, kazawszy mnie zanieść do swego pokoju (zielonego) w dniu gdy skończyłem rok, 23 stycznia 1784, postawiła mnie koło okna; dziadek, siedząc blisko łóżka, zawołał mnie: odważyłem się chodzić i doszedłem aż do niego.
Mówiłem nieco i na powitanie mówiłem hajty. Wuj mój droczył się z siostrą swoją Henryką (moją matką) z powodu mojej brzydoty. Zdaje się, że miałem olbrzymią głowę bez włosów, że byłem podobny do ojca Brulard[8], sprytnego mnicha, lubiącego dobrze żyć, trzęsącego zresztą swoim klasztorem. Był to mój stryj czy raczej stryjeczny dziadek, który umarł przedemną.
Byłem bardzo przedsiębiorczy; stąd dwa wypadki, które dziadek mój wspomina ze zgrozą i z żalem. Przy skale Porte-de-France kawałkiem zastruganego drzewa ukłułem muła, który miał tę bezczelność, że mnie kopnął w pierś i przewrócił mnie. „Jeszcze odrobina, a byłby trup“, mówił dziadek.
Odtwarzam sobie ten wypadek, ale prawdopodobnie to nie jest wspomnienie bezpośrednie, raczej wspomnienie obrazu jaki sobie wytworzyłem, bardzo dawno, w epoce pierwszych opowiadań, jakie o tem słyszałem.
Drugiem tragicznem wydarzeniem było to, że między matką a dziadkiem wybiłem sobie dwa przednie zęby, spadając z krzesła. Poczciwy dziadek nie mógł wyjść ze zdumienia: „Między matką a mną!“ powtarzał, jakby biadając nad siłą fatalności.
Znamienne dla mnie w tem mieszkaniu na pierwszem piętrze było to, że słychać było zgrzypienie sztaby żelaznej, zapomocą której pompowano wodę. Ten przeciągły ale nie ostry zgrzyt bardzo mi się podobał.
Zdrowy rozum Delfinatu zbuntował się potrosze przeciw Dworowi. Przypominam sobie bardzo dobrze wyjazd dziadka do Stanów w Romans. Był wówczas bardzo poważnym patrjotą, ale nader umiarkowanym: wyobraźcie sobie Fontenelle’a jako trybuna ludu.
W dniu wyjazdu mróz był taki, że kamienie pękały (była to owa pamiętna zima roku 1789 na 1790), było na stopę śniegu na placu Grenette.
Na kominku w pokoju dziadka palił się olbrzymi ogień. Pokój był pełen przyjaciół, którzy chcieli go widzieć na wsiadanem do powozu. Najsławniejszy adwokat tutejszy, wyrocznia prawa — ładne stanowisko w mieście gdzie był parlament — pan Barthélemy d’Orbane, stał obok mnie przed migocącym ogniem. Byłem bohaterem chwili, bo jestem przekonany, że dziadek żałował w Grenobli tylko mnie i kochał tylko mnie.
W tej okoliczności pan Barthélemy d’Orbane nauczył mnie robić miny. Widzę go jeszcze i siebie także. Jest to sztuka, w której poczyniłem najszybsze postępy; śmiałem się sam z min, które robiłem dla rozśmieszenia innych. Próżno sprzeciwiano się wciąż rosnącej modzie do min; trwa ona jeszcze; często śmieję się z min, jakie robię, kiedy jestem sam.
Przechodzi ulicą, mizdrząc się, jakiś dudek (naprzykład pan Lysimaque, albo hrabia... kochanek pani Del Monte); naśladuję jego minę i śmieję się. Raczej skłonny jestem naśladować ruchy lub raczej miny twarzy niż ruchy całej postaci. W Radzie Stanu naśladowałem bezwiednie i w bardzo niebezpieczny dla siebie sposób nadętą minę słynnego hrabiego Regnault de Saint-Jean-d’Angely siedzącego o trzy kroki odemnie, zwłaszcza kiedy, aby lepiej słyszeć cholerycznego księdza Louis, siedzącego po drugiej stronie sali naprzeciw niego, obciągał straszliwie długi kołnierz u koszuli. Ten zmysł czy ta sztuka, którą zawdzięczam panu d’Orbane, zrobiła mi wielu nieprzyjaciół. Obecnie, roztropny di Fiore wyrzuca mi ukrytą albo raczej źle ukrytą ironię, widoczną mimo mej woli w prawym kąciku ust.
W Romans brakło dziadkowi jedynie pięciu głosów do zostania posłem. „To byłaby moja śmierć“, powtarzał często winszując sobie że odmówił głosów licznych wieśniaków którzy mieli do niego zaufanie i przychodzili się go radzić rano. Jego rozsądek à la Fontenelle bronił go od ambicji; mimo to lubił kropnąć jakąś mówkę przed dobranem audytorjum, na przykład w Bibljotece. Widzę się tam jeszcze, jak go słucham w przepełnionej pierwszej sali, która wówczas zdawała mi się olbrzymia. Ale skąd tyle ludzi? z jakiej okazji? Tego obraz mi nie mówi; to tylko obraz.
Dziadek opowiadał mi często, że w Romans atrament jego — mimo że kałamarz stał na dobrze ogrzanym kominku — marzł mu na końcu pióra. Nie wybrano go, ale przeprowadził wybór jednego czy dwóch posłów, których nazwisk zapomniałem; ale dziadek nie zapominał usługi, którą im oddał, i śledził ich zdala na obradach, potępiając ich energję.
Lubiłem bardzo pana d’Orbane, jak również grubego kanonika, jego brata; odwiedzałem ich na placu Lipowym albo pod sklepieniem, które z placu Matki Boskiej prowadzi na plac Lipowy o dwa kroki od kościoła, gdzie kanonik odprawiał mszę. Ojciec albo dziadek posyłali sławnemu adwokatowi tłuste indyki na Boże Narodzenie.
Lubiłem też bardzo ojca Ducros, byłego kordeliera; i miłego księdza Chélan, proboszcza w Risset koło Claix; chuderlawy człowieczek, same nerwy, sam ogień, iskrzący się dowcipem, już niemłody — mnie wydawał się stary, ale miał może czterdzieści albo czterdzieści pięć lat. Rozmowy jego przy stole bawiły mnie niezmiernie. Nie omieszkał nigdy przyjść do dziadka na obiad kiedy był w Grenobli; obiad był wtedy o wiele weselszy niż zazwyczaj.
Jednego dnia, przy wieczerzy, mówił od trzech kwadransów, trzymając w ręce łyżkę poziomek. Wreszcie zaniósł łyżkę do ust.
„Księże proboszczu, nie będzie ksiądz mógł odmówić mszy jutro, rzekł dziadek.
— Za pozwoleniem, odmówię ją jutro, ale nie dziś, — bo już minęła północ“. Rozmowa ta przepełniła mnie radością na cały miesiąc, wydawała mi się fajerwerkiem dowcipu. Oto dowcip dla ludu albo dla młodego chłopca, ci mają wrażliwość; — porównaj repliki podziwiane przez Bokacjusza lub przez Vasariego.
Dziadek mój, w owych szczęśliwych czasach, brał religję bardzo wesoło, a ci księża dzielili te pojęcia. Zrobił się smutny i dość religijny po śmierci mojej matki (w 1790), a i to, jak sądzę, przez słabą nadzieję odnalezienia jej — spotkania — na tamtym świecie, jak pan de Broglie, który mawiał o swojej miłej córce, zmarłej w trzynastym roku: „Mam uczucie, że moja córka jest w Ameryce“.
Zdaje mi się, że ksiądz Chélan był u nas na obiedzie w dniu dachówek. Tego dnia widziałem pierwszą krew rozlaną przez Rewolucję francuską. Był to nieszczęśliwy robotnik kapelusznik, raniony śmiertelnie bagnetem w krzyże.
Wstaliśmy od stołu w środku obiadu. Poszukam daty tego dnia w jakiejś chronologji. Obraz mam bardzo jasny, jest może temu jakich czterdzieści trzy lat.
Pan de Clermont-Tonnerre, gubernator Delfinatu, zajmujący pałac gubernatorski, — osobno stojący dom wychodzący na wały — (ze wspaniałym widokiem na zbocza Eybens, widok spokojny i piękny, godny Klaudjusza Lorrain), wjazd pięknym dziedzińcem od ulicy Nowej blisko ulicy Morw — chciał, o ile mi się zdaje, rozpędzić zbiegowisko; były tam dwa pułki, przeciw którym lud bronił się dachówkami, zrzucanemi z dachów, skąd nazwa: Dzień dachówek.
Jednym z podoficerów tego pułku był Bernadotte, dziś król szwedzki, dusza równie szlachetna jak Murat, król Neapolu, ale o ileż zręczniejszy! Lefèvre, perukarz i przyjaciel mego ojca, często nam opowiadał, że ocalił życie generałowi Bernadotte (jak powiadał w r. 1804) osaczonemu w jakiejś bramie. Lefèvre był to piękny i dzielny mężczyzna, marszałek Bernadotte posłał mu jakiś upominek.
Ale to wszystko to jest historja, opowiadana coprawda przez naocznych świadków, ale której ja nie widziałem. Pragnę opowiadać na przyszłość — w Rosji i gdzieindziej — tylko to, co widziałem.
Rodzice moi wstali od stołu w połowie obiadu; byłem sam w oknie jadalni, lub raczej w oknie pokoju wychodzącego na ulicę. Ujrzałem starą kobietę, która, trzymając w rękach swoje stare trzewiki, krzyczała z całych sił: „Bontuję się! Bontuję się!“ Pocieszność tego buntu — stara kobieta przeciw pułkowi — uderzyła mnie. Tego samego wieczora, dziadek opowiedział mi śmierć Pyrrusa.
Myślałem jeszcze o tej staruszce, kiedy mnie pochłonęło tragiczne widowisko. Robotnik kapelusznik, raniony w krzyże bagnetem, jak mówiono, szedł z wielkim trudem, podtrzymywany przez dwóch ludzi, na których ramionach zawisł. Był rozebrany, koszula jego i gacie były pełne krwi. Widzę go jeszcze: rana, z której krew płynęła obficie, była w okolicy krzyżów, mniejwięcej na wysokości pępka.
Prowadzono go z trudem aby go zanieść do jego pokoju, na szóstem piętrze domu pana Périer; zanim tam przybył, umarł.
Rodzice połajali mnie, odciągnęli mnie od okna, abym nie widział tego okropnego obrazu, ale wracałem ciągle. Okno to było na bardzo niskiem pierwszem piętrze.
Widziałem tego nieszczęśliwego na wszystkich piętrach domu pana Périer, schody miały wielkie okna wychodzące na plac.
Wspomnienie to, rzecz zrozumiała, jest najżywsze, jakie mi zostało z tych czasów.
Z wielkim trudem natomiast odnajduję ślady wspomnienia fajerwerku w Fontanil, gdzie spalono Lamoignona. Żałowałem bardzo widoku wielkiej słomianej figury; faktem jest, że rodzice moi, dobrze myślący i bardzo niechętni wszystkiemu co się oddalało od porządku („porządek panuje w Warszawie“, rzekł generał Sebastiani około r. 1832), nie chcieli abym zachował w pamięci te dowody gniewu albo siły ludu. Ja, już w tym wieku, byłem przeciwnego zdania; lub też moje zapatrywania z lat ośmiu kryją się pod temi — bardzo zdecydowanemi — jakie miałem w dziesiątym roku.
Jednego razu, pp. Barthélemy d’Orbane, kanonik Barthélemy, ksiądz Rey, pan Bouvier, wszyscy mówili u dziadka o bliskiem przybyciu marszałka de Vaux.
„Przybędzie tu krokiem baletowym“, rzekł dziadek, a powiedzenie to, którego nie rozumiałem, dało mi wiele do myślenia. Co mogło być wspólnego (powiadałem sobie) między starym marszałkiem a baletem?
Umarł; majestatyczny dźwięk dzwonów wzruszył mnie głęboko. Zaprowadzono mnie do ciała (zdaje mi się że w pałacu gubernatorskim, bardzo mgliste wspomnienie); widok tej czarnej krypty oświeconej w biały dzień mnóstwem świec, uderzył mnie. Pierwszy raz objawiło mi się pojęcie śmierci. Zaprowadził mnie tam Lambert, służący dziadka a mój wielki przyjaciel. Był to młody i przystojny chłopak, bardzo sprytny.
Któryś z jego przyjaciół rzekł doń: „Córka marszałka to straszna skąpitura, sukno które daje doboszom na pokrycie bębna nie wystarczy im na parę spodni. Dobosze skarżą się bardzo; jest zwyczaj dawać tyle, ile potrzeba na spodnie“. Za powrotem do domu, słyszałem jak rodzice też mówili o skąpstwie marszałkówny.
Nazajutrz był dla mnie dzień wielkiej batalji; uzyskałem, z wielkim trudem o ile mi się zdaje, aby Lambert zaprowadził mnie w jakieś miejsce skąd mógłbym widzieć pogrzeb. Był olbrzymi tłum. Widzę się między gościńcem a wodą, blisko pieca wapiennego, o dwieście kroków na wschód od Porte-de-France. Dźwięk bębnów przykrytych skrawkiem czarnego sukna, niedostatecznym aby uszyć spodnie, wzruszył mnie bardzo. Ale oto nowa historja: znajdowałem się na lewym krańcu pułku austrazyjskiego, (uniform, zdaje mi się, biały, wyłogi czarne), Lambert prowadził mnie za rękę. Byłem o sześć cali od ostatniego żołnierza, gdy ten rzekł do mnie nagle:
„Odsuń się trochę kiedy będziemy strzelać, żebyśmy nie zrobili ci co złego“.
Więc będą strzelać! Tyłu żołnierzy! broń mieli gotową.
Umierałem ze strachu; zerkałem zdała na czarny wóz, który posuwał się wolno kamiennym mostem, ciągniony przez sześć czy ośm koni. Czekałem z drżeniem salwy. Wreszcie oficer wydał krzyk, a tuż potem nastąpiła salwa. Spadł mi z piersi wielki ciężar. W tej chwili tłum rzucił się w stronę karawanu, który ujrzałem z wielką przyjemnością; zdaje mi się że były tam świece.
Oddano drugą, może trzecią salwę, za Porte-de-France, ale byłem już oswojony.
Zdaje mi się, przypominam sobie trochę wyjazd do Vizille (Stany prowincjonalne, w zamku Vizille, zbudowanym przez konetabla de Lesdiguières). Dziadek mój ubóstwiał starożytności; sposób, w jaki mówił o tym zamku, obudził we mnie wspaniałe pojęcie o nim. Byłem bliski obudzenia w sobie czci dla szlachty, ale niebawem pp. de Saint-Forrel i de Sinard, moi koledzy, uleczyli mnie z tego.
Młody Mounier, jak powiadał mój dziadek, bywał u nas. Nagłe rozłączenie, było powodem, że córka jego i ja nie pokochaliśmy się gwałtownie wzajem, w ostatniej godzinie jaką spędziłem w bramie przy ulicy Montmartre, w pobliżu bulwaru, w czasie ulewy w roku 1803 albo 1804, kiedy pan Mounier objął funkcje prefekta w Rennes. (Moje listy do jego syna Edwarda, list Wiktoryny do mnie. Najlepsze jest, że Edward, o ile mi się zdaje, przypuszcza, że ja pojechałem do Rennes).
Mały, sztywny i licho malowany portrecik, znajdujący się w pokoju sąsiadującym z bibljoteką publiczną w Grenobli i przedstawiający pana Mounier, o ile się nie mylę, w mundurze prefekta, jest podobny. Twarz z charakterem ale ciasna głowa. Syn jego, z którym wiele przestawałem w roku 1803 i w Rosji w 1812 (Wiazma) jest to płaski, sprytny i zręczny filut, prawdziwy typ delfinacki tak samo jak minister Kazimierz Périer, ale ten ostatni trafił na jeszcze lepszego od siebie.
Edward Mounier ma lokalny rozwlekły akcent; mimo że wychowany w Wejmarze, jest parem Francji i baronem, i dzielnie sądzi w trybunale paryskim (1835 grudzień). Czy mi czytelnik uwierzy, gdy dodam, że nie chciałbym być na miejscu pp. Feliksa Faure i Mounier, parów Francji i niegdyś moich przyjaciół?
Dziadek mój, tkliwy i oddany przyjaciel wszystkich młodych garnących się do pracy, pożyczał książek panu Mounier i bronił go od nagan jego ojca. Czasami, przechodząc ulicą, zachodził do jego sklepu i mówił mu o synu. Stary sukiennik, który miał kupę dzieci i myślał tylko o tem co praktyczne, patrzał ze straszną zgryzotą że syn traci czas na czytaniu.
Siłą młodego Mounier był charakter, ale inteligencja jego nie była na tej samej wysokości. Dziadek opowiadał nam ze śmiechem, w kilka lat później, że kiedy pani Borel, która miała być teściową pana Mounier, przyszła kupić sukna, Mounier, subjekt u własnego ojca, rozwinął sztukę, miął w palcach sukno i dodał:
„To sukno sprzedajemy po dwadzieścia siedem franków łokieć.
— Więc dobrze, proszę pana, dam panu dwadzieścia pięć“, rzekła pani Borel.
Na co Mounier zwinął sztukę i odniósł ją spokojnie na półkę.
„Ależ panie! rzekła pani Borel zdziwiona, dałabym zresztą dwadzieścia pięć i pół.
— Szanowna pani, uczciwy człowiek ma tylko jedno słowo“.
Kumosia była wielce zgorszona.
Ta sama sympatja do pracy u młodych ludzi, która dziś uczyniłaby mego dziadka tak podejrzanym, kazała mu się zająć młodym Barnave.
Barnave był naszym sąsiadem na wsi, on w Saint-Robert, a my w Saint-Vincent. Serafja nie cierpiała go; rychło potem cieszyła się z jego śmierci i z nędzy w jakiej zostały jego siostry. Za każdym razem kiedyśmy przejeżdżali przez Saint-Robert: „A, tu mieszka Barnave, mówiła ciotka Serafja, i robiła kwaśną minę dewotki. Mój dziadek, bardzo lubiany wśród szlachty, był wyrocznią mieszczaństwa, i sądzę że uspokajał matkę nieśmiertelnego Barnave, która z przykrością patrzała, jak syn zaniedbuje adwokaturę dla Mably’ego i Monteskjusza. W owym czasie, krajan nasz Mably miał niejaką cenę, a w dwa lata potem nazwano od niego ulicę des Clercs.

ROZDZIAŁ VI

Po śmierci mojej matki, dziadek był w rozpaczy. Widzę (ale dopiero dziś), że był to charakter w typie Fontenelle’a, skromny, przezorny, dyskretny, bardzo miły i wesoły przed śmiercią ukochanej córki. Później zamykał się często w milczeniu. Kochał na świecie tylko tę córkę i mnie.
Druga jego córka, Serafja, nudziła go i męczyła; kochał przedewszystkiem spokój, a ona żyła samemi scenami. Dobry dziadek, w poczuciu swojej powagi ojcowskiej, wyrzucał sobie że nie pokazuje zębów (zachowuję wyrażenia lokalne; później może przełożę je na paryską francuszczyznę, na razie zachowuję je, aby sobie lepiej uprzytomnić szczegóły które mi się cisną). Dziadek szanował (bojąc się jej potrosze) swoją siostrę, która za młodu bardziej od niego kochała drugiego brata, zmarłego w Paryżu; rzecz której dziadek nigdy jej nie darował, ale przy jego charakterze à la Fontenelle miłym i zgodnym, nie objawiało się to w niczem; odgadłem to później.
Dziadek wyraźnie nie lubił swego syna Romana, świetnego i miłego młodzieńca.
Zdaje się, że właśnie te przymioty stały między ojcem a synem. To byli — ale każdy w innym rodzaju — najświetniejsi mężczyźni w mieście. Dziadek był pełen taktu w swoich konceptach, a dowcip jego wytworny i zimny mógł ujść niepostrzeżony. Był zresztą studnią wiedzy na owe czasy, w których kwitła najpocieszniejsza ignorancja. Głupcy lub zazdrośnicy (pp. Chample, Tournus (rogacz), Tourte) bezustanku, przez zemstę, komplementowali go za jego pamięć. Znał, wielbił i cytował ulubionych autorów na wszystkie okazje.
„Mój syn nic nie czyta“, powiadał czasami zgryźliwie. To była szczera prawda, ale niesposób było nudzić się w towarzystwie gdzie był młody Gagnon. Ojciec dał mu w swoim domu śliczne mieszkanko i pokierował go na adwokata. W mieście sądowniczem wszyscy lubili pieniactwo, żyli z pieniactwa i robili koncepty na pieniactwo. Znam jeszcze sporo konceptów na ten temat.
Dziadek dawał synowi mieszkanie i życie; prócz tego pensję stu franków miesięcznie — olbrzymia suma na Grenoblę w r. 1789; na drobne przyjemności; wujaszek zaś sprawiał sobie ubrania haftowane po trzy tysiące franków i utrzymywał aktorki.
Nawpół tylko odsłaniam te rzeczy, które odgadywałem z półsłówek dziadka. Przypuszczam, że wujaszek dostawał prezenty od swoich kochanek bogatych i że za te pieniądze ubierał się suto i utrzymywał swoje kochanki ubogie. Trzeba wiedzieć, że w naszem mieście i w owym czasie nie było nic złego w tem aby przyjmować pieniądze od pani Dulaurou, albo od pani de Marcieu, albo od pani de Sassenage, byle je wydać hic et nunc i nie ciułać ich. Hic et nunc, to wyrażenie, które Grenobla zawdzięczała swemu parlamentowi.
Nieraz zdarzyło się, że dziadek, przybywszy do pana de Quinsonnas albo do innego domu, spostrzegał młodego człowieka bogato ubranego i otoczonego kołem słuchaczy: to był jego syn.
„Ojciec nie znał tego mojego ubrania, opowiadał mi wuj: wymykałem się tedy coprędzej i biegłem do domu aby wdziać skromny fraczek. Kiedy ojciec mówił mi: „Bądź tak łaskaw powiedzieć mi skąd ty bierzesz pieniądze na te stroje? — Szczęśliwie gram, odpowiadałem. — Ale w takim razie czemu nie płacisz swoich długów? — A pani X albo pani Y chciała mnie widzieć w pięknem ubraniu, które mi kupiła! dodawał wujaszek. Wykpiwałem się przed ojcem jakimś konceptem“.
Nie wiem, czy mój czytelnik z roku 1880 zna powieść bardzo jeszcze sławną dzisiaj: Niebezpieczne związki napisał w Grenobli pan Choderlos de Laclos, oficer artylerji, odmalował w nich życie Grenobli.
Znałem jeszcze panią de Merteuil; była to pani de Montmort, która mi dawała smażone orzechy, osoba kulawa, mająca dom blisko kościoła św. Wincentego. Posiadłość pani de Montmort (lub wynajęta przez panią de Montmort) znajdowała się naprzeciwko domu pana Henryka Gagnon. Bogata młoda osóbka, która schroniła się do klasztoru, to musiała być panna de Blacons, z Voreppe.
Rodzina ta może służyć za wzór przez swój smutek, swoją dewocję, surowość życia i klerykalizm, lub raczej mogła służyć za wzór w roku 1814, kiedy cesarz posłał mnie jako komisarza do 7-ej dywizji wraz ze starym senatorem hrabią de Saint-Vallier, jednym ze złotych młodzieńców z epoki mego wujaszka; ten mówił mi dużo o nim jako o człowieku dla którego robiły szaleństwa panie X i Z, zapomniałem nazwisk. Wówczas płonąłem świętym ogniem i myślałem jedynie o tem jak odeprzeć Austrjaków lub przynajmniej nie pozwolić im aby wkroczyli zbyt rychło.
Widziałem tedy ten schyłek obyczajów pani de Merteuil, tak jak dziecko dziewięcio lub dziesięcioletnie, pożerane płomiennym temperamentem, może widzieć te rzeczy, o których każdy strzeże się przed niem pisnąć słówko.

ROZDZIAŁ VII

Rodzina składała się tedy, w epoce śmierci mojej matki, około r. 1790, ze starszego pana Gagnon (60 lat), Romana Gagnon jego syna (25 lat), Serafji jego córki (24), Elżbiety jego siostry (64), Cherubina Beyle jego zięcia (45), Henryka jego syna (7), Pauliny jego córki (4), Zenaidy jego córki (2).
Oto osoby smutnego dramatu mojej młodości, która przywodzi mi na pamięć prawie same cierpienia oraz głębokie udręki duchowe. Ale przejdźmy potrosze charaktery tych osób.
Dziadek mój, Henryk Gagnon (60 lat); córka jego Serafja, ten czart w spódnicy, której wieku nigdy nie umiałem odgadnąć, mogła mieć 22 albo 24 lat; siostra jego Elżbieta Gagnon (64 lat), wysoka, chuda i sucha kobieta, piękna twarz o włoskim typie, charakter nawskroś szlachetny ale ze wszystkimi hiszpańskiemi wyrafinowaniami i skrupułami sumienia. Urobiła mnie w tym duchu; ciotce Elżbiecie zawdzięczam wstrętne oszukaństwa szlachetności branej z hiszpańska, w których grzęzłem przez pierwsze trzydzieści lat życia. Podejrzewam, że ciotka Elżbieta, bogata (jak na Grenoblę) została panną wskutek jakiejś nieszczęśliwej miłości. Słyszałem coś w tym rodzaju z ust ciotki Serafji bardzo młodo.
Dopełniał wreszcie rodziny mój ojciec.
Józef Cherubin Beyle, adwokat przy miejscowym parlamencie, reakcjonista i kawaler Legji Honorowej, zastępca mera, zmarł w r. 1819 w wieku, jak mówią, lat 72, z czego wniosek, że urodził się w 1747. Miał zatem, w 1790, 43 lat.
Był to człowiek bardzo mało sympatyczny, wciąż rozmyślający o kupnie i sprzedaży gruntów, bardzo szczwany, nawykły kupować od chłopów i sprzedawać im, typ arcy-delfinacki. Nie było nic mniej hiszpańskiego i mniej skłonnego do porywów szlachetności niż ta dusza; toteż ciotka Elżbieta miała doń zdecydowaną antypatję. Był, co więcej, bardzo pomarszczony i brzydki, nieswój i milczący z kobietami, których jednak potrzebował.
Ta ostatnia cecha obudziła w nim gust do Nowej Heloizy i innych pism Russa, o których mówił z prawdziwem uwielbieniem, przeklinając go równocześnie jako bezbożnika, śmierć bowiem mojej matki wtrąciła go w najniedorzeczniejszą dewocję. Nałożył sobie obowiązek odmawiania wszystkich modłów które odmawiają księża; przez kilka lat była nawet mowa o wstąpieniu do klasztoru: prawdopodobnie powstrzymała go chęć zostawienia mi swojej kancelarji. Miał zostać adwokatem konsystorskim; było to zaszczytne wyróżnienie, o którem mówił tak, jak młody porucznik grenadjerów mówi o krzyżu Legji. Nie kochał mnie jako indywiduum, ale jako syna mającego utrwalić jego ród.
Bardzo trudno było aby mnie kochał: 1-o widział jasno, że ja go nie kocham; nigdy nie odzywałem się doń bez potrzeby, obcy był wszystkim owym pięknym ideom literackim i filozoficznym, które stanowiły treść moich pytań zadawanych dziadkowi oraz wybornych odpowiedzi tego miłego starca. Widywałem ojca bardzo rzadko. Moja żądza opuszczenia Grenobli (to znaczy jego) oraz moja pasja do matematyki, — jedyny środek dający mi nadzieję opuszczenia tego miasta, które mi było wstrętne i którego jeszcze nienawidzę, tam bowiem nauczyłem się znać ludzi — moja pasja matematyczna pogrążyła mnie w głębokiej samotności od 1797 do 1799. Mogę rzec, że pracowałem przea te dwa lata, a nawet przez część roku 1796, jak Michał Anioł pracował nad kaplicą sykstyńską.
Od czasu mego wyjazdu, z końcem października 1799 — przypominam sobie datę, ponieważ 18-go brumaire, 9-go listopada, znajdowałem się w Nemours, — łączyły mnie z ojcem jedynie sprawy pieniężne. Chłód ciągle wzrastał: nie mógł rzec słowa, któreby mi nie było antypatyczne. Nie było dla mnie wstrętniejszej rzeczy, niż sprzedać kawał gruntu chłopu kręcąc przez tydzień aby zarobić trzysta franków, a to była jego namiętność.
Nic naturalniejszego. Ojciec jego, który nosił, o ile mi się zdaje, wielkie imię Piotra Beyle, umarł z podagry w Claix, niespodzianie, w 63-im roku. Ojciec mój, mając lat 18 (było to zatem około r. 1765) został się z kawałkiem ziemi w Claix, dającym 800 czy 1800 franków, posadą prokuratora, i dziesięcioma siostrami do wydania, oraz matką swoją, bogatą dziedziczką (to znaczy mającą może 60.000 franków) i, jak przystało bogatej dziedziczce, rozkapryszoną. Długi czas jeszcze biła mnie w dzieciństwie po twarzy, kiedy pociągnąłem za ogon jej psa Azora (piesek boloński z długą białą siercią). Pieniądz był wtedy, i słusznie, główną myślą ojca, a ja myślałem o pieniądzach zawsze jedynie ze wstrętem. Pojęcie to jest mi nad wyraz przykre, gdyż mieć pieniądze nie sprawia mi żadnej przyjemności, a nie mieć ich to szpetne nieszczęście.
Nigdy może traf nie skupił dwóch natur hardziej odpychających się wzajem jak mój ojciec i ja.
Stąd brak wszelkich przyjemności w mojem dzieciństwie od 1790 do 1799. Ten wiek, który wszyscy mienią wiekiem czystego szczęścia, był dla mnie, dzięki memu ojcu, jedynie pasmem przykrości i wstrętów. Dwa djabły srożyły się nad mem biednem dzieciństwem: — ciotka Serafja i ojciec, który od r. 1791 stał się jej niewolnikiem.
Czytelnik może się uspokoić co do opowiadań moich niedoli; przedewszystkiem, może opuścić kilka kartek, i błagam go aby to uczynił, piszę bowiem zupełnie na ślepo, rzeczy nudne może nawet na rok 1835, a cóż dopiero będzie w 1880?
Po wtóre, nie mam prawie żadnych wspomnień ze smutnej epoki 1790—1795, w czasie której byłem biednym małym prześladowanym berbeciem, wciąż łajanym z lada powodu, i wspieranym jedynie przez filozofa à la Fontenelle, który nie chciał wypowiadać wojny z mego powodu, tem więcej że w tych utarczkach powaga jego kazała mu podnosić głos: rzecz do której miał najwyższy wstręt. Ciotka Serafja, która, nie wiem czemu, znienawidziła mnie, wiedziała również o tem.
W dwa ub trzy tygodnie po śmierci matki, ojciec i ja wróciliśmy do smutnego domu. Spałem w lakierowanem łóżeczku podobnem do klatki, w alkowie ojca. Oddalił służbę i jadał u dziadka, który nigdy nie chciał przyjąć za to pieniędzy. Sądzę, że to przez wzgląd na mnie dziadek mój zgodził się na ciągłe towarzystwo człowieka tak mu antypatycznego.
Łączyło ich jedynie uczucie głębokiej boleści. Po śmierci mojej matki, rodzina zerwała wszystkie stosunki towarzyskie i, ku mojej najgłębszej nudzie, żyła w zupełnem odosobnieniu.
Pan Joubert, góral, mój bakałarz, który mnie uczył początków łaciny, Bóg wie jak głupio, każąc mi recytować wciąż wstępne reguły — rzecz pod którą wzdragała się moja inteligencja, a miałem jej podobno dużo — umarł. Chodziłem do niego na lekcje na placyk Matki Boskiej; mogę rzec, że ani razu nie przechodziłem tamtędy, aby sobie nie przypomnieć matki i cudownie wesołych dni, jakie pędziłem za jej życia. Obecnie, nawet mój poczciwy dziadek, kiedy mnie całował, budził we mnie wstręt.
Pedant Joubert o strasznej twarzy zostawił mi jako legat drugi tom francuskiego przekładu Quintusa Kurejusza, owego płaskiego Rzymianina, który napisał żywot Aleksandra.
Ten okropny pedant, przeraźliwie wysoki, przeraźliwie chudy, zawsze w długim czarnym surducie, brudnym i podartym, nie był wszakże w gruncie zły.
Ale następca jego, ksiądz Raillane, był w całem znaczeniu tego słowa łajdakiem. Nie twierdzę, aby popełnił jakie zbrodnie, ale trudnoby o duszę bardziej oschłą, bardziej wrogą wszystkiemu co zacne, bardziej wyzutą z wszelkiego uczucia ludzkości. Był księdzem, pochodził z jakiejś wioski w prowincji; mały, chudy, bardzo sztywny, z zielonkawą cerą, falszywem spojrzeniem i okropnemi brwiami.
Dokończył właśnie wychowania Kazimierza i Augusta Périer i ich czterech czy sześciu braci.
Kazimierz był ministrem bardzo sławnym i wedle mnie ofiarą Ludwika Filipa. Augustyn, najpompatyczniejszy z ludzi, umarł parem Francji. Scypion umarł, trochę niespełna rozumu, około 1806, Kamil był przeciętnym prefektem, ożenił się po raz drugi z kobietą bardzo bogatą; jest trochę warjat, jak wszyscy jego bracia. Józef, mąż ładnej kobiety bardzo kochliwej i słynnej ze swych miłostek, był może najrozsądniejszy ze wszystkich. Inny, Amodeusz, zdaje mi się, oszukał podobno w grze około r. 1815 i wolał spędzić pięć lat u św. Pelagji niż zapłacić.
Wszyscy ci bracia byli trochę warjaci; przypuszczam, że musieli zawdzięczać tę zaletę naszemu wspólnemu preceptorowi, księdzu Raillane.
Człowiek ten, przez spryt albo przez instynkt księży, był zabitym wrogiem logiki i wszelkiego rzetelnego rozumowania.
Ojciec mój wziął go zapewne przez próżność. Milord Périer, ojciec ministra Kazimierza, uchodził za najbogatszego człowieka w okolicy. W istocie miał dziesięcioro lub dwanaścioro dzieci i zostawił trzysta pięćdziesiąt tysięcy franków każdemu. Co za zaszczyt dla adwokata wziąć dla syna preceptora, który był u pana Périer!
Może księdza Raillane oddalono za jakieś wykroczenie; utwierdza mnie dziś w tem podejrzeniu okoliczność, że było jeszcze w rodzinie Périer troje dzieci bardzo młodych: Kamil w moim wieku, Józef i Amedeusz, o ile mi się zdaje, znacznie młodsi.
Nie znam absolutnie układów finansowych mojego ojca z księdzem Raillane. Zwracanie jakiejkolwiek uwagi na sprawy pieniężne uchodziło w mojej rodzinie za coś w najwyższym stopniu szpetnego i plugawego. Było coś obrażającego w tem aby mówić o pieniądzach; pieniądz był niby smutna konieczność życia, niestety nieodzowna, tak jak wychodek; ale była to rzecz, o której nie należało nigdy mówić. Mówiło się coprawda wyjątkowo o poważnych sumach, jakie kosztowała nieruchomość: słowo nieruchomość wymawiało się z szacunkiem.
Pan Bellier zapłacił za swą posiadłość w Voreppe 20 tysięcy talarów. Pariset kosztuje naszego kuzyna Colomba przeszło 12.000 talarów.
Ten tak sprzeczny z obyczajem paryskim wstręt do mówienia o pieniądzach pochodził nie wiem skąd i głęboko się zakorzenił w moim charakterze. Widok wielkiej sumy złota nie budzi we mnie innego uczucia jak tylko myśl o kłopocie ubezpieczenia jej od złodziejów; to uczucie brano często za afektację, nie mówię też o niem więcej.
Wszelki honor, wszelkie uczucia podniosłe i dumne mojej rodziny pochodziły od ciotki Elżbiety. Uczucia te władały despotycznie w naszym domu; a przecież ciotka mówiła o nich bardzo rzadko, może raz na dwa lata, zazwyczaj prowokowała je jakaś pochwała mego ojca. Ubóstwiałem tę kobietę rzadkiej podniosłości charakteru; mogła mieć wówczas sześćdziesiąt pięć lat, zawsze ubrana bardzo schludnie i używająca na swoje bardzo skromne tualety drogich materji. Każdy pojmuje, że to dopiero dziś, myśląc o tem, widzę te rzeczy. Nie znam naprzykład fizjognomji nikogo z mojej rodziny, a przecież mam przytomne ich rysy aż do najdrobniejszego szczegółu. Jeżeli sobie trochę uprzytamniam fizjognomję mego ukochanego dziadka, to dzięki wizycie, jaką złożyłem mu będąc już audytorem lub zastępcą komisarza wojennego; zapomniałem absolutnie kiedy mogła być ta wizyta. Rozwinąłem się bardzo późno, i tem tłumaczę dziś sobie ten mój brak pamięci do fizjognomji. Aż do dwudziestu pięciu lat, co mówię, często i dziś jeszcze, trzeba mi trzymać się oburącz, aby nie poddać się całkowicie wrażeniu wywołanemu przez jakiś przedmiot, i móc go ocenić rozsądnie mojem doświadczeniem. Ale co to, u djabla, obchodzi czytelnika? Co go obchodzi całe to pisanie? A jednak, jeśli nie zgłębię tego charakteru dziadka, tak trudnego dla mnie do rozeznania, nie postąpię sobie jak rzetelny pisarz, starający się powiedzieć o swoim przedmiocie wszystko co zdoła zeń wycisnąć. Proszę mego wydawcę (jeśli go kiedy będę miał) aby poskreślał wszystkie te dłużymy.
Pewnego dnia, ciotka Elżbieta roztkliwiła się nad wspomnieniem swego brata, młodo zmarłego w Paryżu; byliśmy sami tego popołudnia w jej pokoju. Najwidoczniej ta wzniosła dusza rozmawiała ze swemi myślami, że zaś kochała mnie, zwracała się do mnie dla formy.
„...Co za charakter! (To znaczyło: co za siła woli). Co za energja! Och, co za różnica!“ (To znaczyło: co za różnica z tym, z moim dziadkiem, z Henrykiem Gagnon). I natychmiast, opamiętując się i przypominając sobie z kim mówi, dodała: „Nigdy jeszcze tyle nie powiedziałam
Ja: „Ile lat miał jak umarł?“
Ciotka Elżbieta: „Dwadzieścia trzy“.
Rozmowa trwała długo; zaczęła mówić o swoim ojcu. Pośród tysiąca szczegółów, których zapomniałem, rzekła:
Płakał wtedy z wściekłości, dowiadując się że nieprzyjaciel zbliża się do Tulonu“.
(Ale kiedy nieprzyjaciel zbliżał się do Tulonu? Około 1836 może, w czasie wojny rozstrzygniętej bitwą pod Assiette, z której widziałem w roku 34 sztych, interesujący przez swoją prawdę).
Byłby chciał aby milicja ruszyła. Otóż, nie było rzeczy bardziej przeciwnej uczuciom mego dziadka, egoisty jak Fontenelle, człowieka najdowcipniejszego i najmniej patrjotycznego ze wszystkich jakich w życiu znałem. Patrjotyzm byłby dla mego dziadka niegodną dystrakcją w jego wytwornych i literackich myślach. Ojciec mój byłby obliczył z miejsca, coby to mogło mu przynieść. Wujaszek Roman powiedziałby zaniepokojony: „Tam do licha! to może pachnieć jakiemś niebezpieczeństwem“. Serca starej ciotki i moje zabiłyby wzruszeniem.
Może ja przyspieszam trochę rzeczy co się mnie tyczy i odnoszę do siódmego lub ósmego roku uczucia, które miałem w dziewiątym lub dziesiątym. Niepodobna mi rozróżnić w jednej i tej samej rzeczy dwóch tak starożytnych epok.
Czego jestem pewny, to tego, że poważny i groźny portret mego pradziadka w szerokiej na pół stopy złoconej ramie, portret którego się bałem prawie, stał mi się drogi i święty odkąd dowiedziałem się o mężnych i szlachetnych uczuciach, jakie w nim obudził nieprzyjaciel zbliżający się do Tulonu.

ROZDZIAŁ VIII

Przy tej sposobności ciotka Elżbieta opowiedziała mi, że pradziad mój urodził się w Awinjonie, w Prowancji, ziemi, gdzie rodzą się pomarańcze (rzekła z akcentem żalu), mieście o wiele bliższem Tulonu niż Grenobla. Trzeba wiedzieć, że wielką ozdobą naszego miasta było kilkadziesiąt pomarańczowych drzew w skrzyniach, odziedziczonych może po konetablu de Lesdiguières, ostatniej wybitnej osobistości Delfinatu. Skrzynie te, z początkiem lata umieszczano z paradą w pobliżu wielkiej kasztanowej aleji, też, zdaje mi się, zasadzonej przez Lesdiguières’a. „Jest więc kraj, gdzie pomarańcze rosną sobie w ziemi?“ spytałem ciotki. Zdaje sobie dziś sprawę, że bezwiednie przypomniałem jej wiekuisty przedmiot jej żalów.
Opowiedziała mi, że jesteśmy rodem z kraju jeszcze piękniejszego niż Prowancja (my, to znaczy Gagnonowie); że dziadek jej dziadka, wskutek bardzo nieszczęśliwych wydarzeń, przybył się schronić do Awinjonu ze świtą papieża; że musiał zmienić tam nieco swoje nazwisko i kryć się, i że żył wtedy z rzemiosła chirurga.
Z tem co wiem o Włoszech dzisiaj, przetłumaczyłbym to tak: że niejaki pan Guadagni lub Guadaniano, popełniwszy jakieś drobne morderstwo we Włoszech, przybył do Avinjonu około 1650, w świcie jakiegoś legata. Co mnie bardzo uderzyło wówczas, to że my przybyliśmy (bo ja się uważałem za Gagnona i myślałem o Beylach zawsze z odrazą, która w 1835 trwa jeszcze) że przybyliśmy z kraju, gdzie pomarańcze rosną poprostu w ziemi. Co za rozkoszny kraj, myślałem sobie!
Co mnie utwierdzało w tej myśli o włoskiem pochodzeniu, to że język owego kraju był w wielkiej czci w mojej rodzinie, rzecz bardzo osobliwa w mieszczańskiej rodzinie z r. 1780. Mój dziadek znał i kochał włoski język; moja droga matka czytywała Dantego, rzecz bardzo trudna nawet dziś; pan Artaud, który spędził dwadzieścia lat we Włoszech i który świeżo wydał przekład Danta, daje nie mniej niż dwa nonsensy i jedno głupstwo na stronicę. Ze wszystkich Francuzów, których znam, jedynie dwaj: pan Fauriel który mi dał miłosne historje arabskie i pan Delecluze z Debatów rozumieją Dantego, a przecież wszyscy bazgracze paryscy profanują bezustanku to wielkie nazwisko cytując go i silą się go komentować. To mnie oburza.
Moja cześć dla Dantego jest bardzo dawna; datuje od egzemplarzy, które znalazłem na półce ojcowskiej bibljoteki zajętej przez książki mojej biednej matki. Były moją jedyną pociechą w epoce tyranji Raillane’a.
Wstręt mój do rzemiosła tego człowieka i do wszystkiego czego on uczył z rzemiosła doszedł do punktu, który graniczy z manją.
Czy uwierzyłby ktoś, że wczoraj jeszcze, 4-go grudnia 1835, wróciwszy z Rzymu do Civita Vecchia, miałem sposobność oddania, bez przykrości dla siebie, poważnej przysługi młodej kobiecie, której nie podejrzewam o zbytnią srogość. W drodze dowiedziała się, mimo mej chęci, o mojem nazwisku, miała list polecający do mego sekretarza. Ma bardzo piękne oczy i te oczy patrzały na mnie dość słodko przez osiem ostatnich mil drogi. Prosiła mnie, abym jej wyszukał niedrogie mieszkanie; słowem odemnie może tylko zależało aby dostąpić jej łask; ale, ponieważ piszę to od tygodnia, nieszczęsne wspomnienie księdza Raillane obudziło się. Orli ale trochę zbyt mały nos tej pięknej Ljonki, pani..., przypomniał mi nos księdza; z tą chwilą niepodobna było mi nawet patrzyć na nią: udawałem w powozie że śpię. Nawet wsadziwszy ją na okręt i ulokowawszy ją z grzeczności za osiem talarów zamiast dwudziestu pięciu, wahałem się iść obejrzeć nowy lazaret, aby nie musieć jej zobaczyć i przyjmować jej podziękowań.
Ponieważ nie ma żadnej osłody, samo tylko brzydkie i nudne, we wspomnieniach o księdzu Raillane, conajmniej od dwudziestu lat odwracam ze wstrętem oczy od tej straszliwej epoki. Ten człowiek powinien był zrobić ze mnie łajdaka; był to, widzę teraz, skończony jezuita. Brał mnie na stronę w czasie naszych spacerów nad Izerą, od bramy Graille aż do ujścia Drac, lub poprostu do gaiku na wyspą, aby mnie ostrzegać że jestem nieostrożny w słowach: „Ależ, proszę księdza, mówiłem innemi słowami, to jest prawda, ja tak czuję.
„To nic, moje dziecko, nie trzeba tego mówić, nie wypada“. Gdybym był nasiąkł temi zasadami, byłbym dziś bogaty, bo kilka razy fortuna zapukała do moich drzwi. (Odrzuciłem w maju r. 1814 generalną dyrekturę zbożową w Paryżu pod rozkazami hrabiego Beugnot, którego żona miała dla mnie najżywszą sympatję; po jej kochanku, panu Pepin de Bellile, moim serdecznym przyjacielu, byłem może jej najbliższy ze wszystkich). Byłbym tedy bogaty, ale byłbym łajdakiem, nie miałbym uroczych wizji piękna, które często napełniają moją głowę w wieku fifty two.
Czytelnik sądzi może, że ja silę się oddalić ten nieszczęsny puhar goryczy, mianowicie konieczność mówienia o księdzu Raillane.
Miał brata, krawca, na końcu ulicy Wielkiej, który był uosobieniem plugastwa. Jednej ohydy brakło temu jezuicie: nie był brudny, przeciwnie bardzo dbały o siebie i czysty. Miał pasję do kanarków; chował je i utrzymywał bardzo schludnie; ale tuż przy mojem łóżku. Nie rozumiem, jak ojciec mógł cierpieć rzecz tak niezdrową.
Dziadek mój nigdy nie stanął nogą w jego domu od śmierci córki, nie byłby tego zniósł; ojciec mój, Cherubin Beyle, kochał mnie, jak rzekłem, jako dziedzica nazwiska, ale zgoła nie jako syna.
Klatka z kanarkami, z drutów przymocowanych do drewnianych prętów, które znowuż były umocowane w murze, mogła być dziewięć stóp długa, sześć wysoka i cztery głęboka. W tej przestrzeni latało smutno, zdala od słońca, ze trzydzieści biednych kanarków wszelkiego koloru. Kiedy się niosły, ksiądz żywił je żółtkiem od jajka; ze wszystkiego co robił, to jedno mnie interesowało. Ale te piekielne ptaki budziły mnie o świcie; wnet potem słyszałem łopatkę księdza, który poprawiał ogień ze starannością właściwą — jak poznałem później — jezuitom. Ale ptaszkarnia ta wydawała silny odór, o dwie stopy od mego łóżka, w wilgotnym ciemnym pokoju, gdzie nie było nigdy słońca!
Ksiądz wpadał w gniew — spokojny, ponury i zły gniew flegmatycznego dyplomaty — kiedy jadłem suchy chleb w pobliżu jego pomarańcz. Te pomarańcze, to była jego prawdziwa manja, o wiele dokuczliwsza niż manja ptaków. Jedne miały trzy cale, inne stopę wysokości; stały na oknie, do którego słońce dochodziło trochę przez dwa letnie miesiące. Przeklęty ksiądz twierdził, że okruchy, spadające z naszego razowego chleba, ściągają muchy, które objadają jego pomarańcze. Ten ksiądz mógłby dać lekcje małostkowości najbardziej mieszczańskim mieszczuchom.
Moi koledzy, Chazel i Reytiers, byli o wiele szczęśliwsi odemnie. Chazel był to dobry chłopak, już duży, którego ojciec, południowiec o ile mi się udaje, to znaczy człowiek szczery, nagły i pospolity, nie wiele dbał o łacinę. Przychodził sam (bez służącego) około dziesiątej, robił źle swoje pensum łacińskie i zmykał o wpół do pierwszej. Popołudniu często nie przychodził wcale.
Reytiers, bardzo ładny chłopak, jasnowłosy i nieśmiały jak panienka, nie śmiał spojrzeć w twarz straszliwemu księdzu. Był to jedyny syn ojca najtrwożliwszego i najbardziej religijnego z ludzi. Przybywał o ósmej pod surową pieczą służącego, który przychodził po niego kiedy południe biło na św. Andrzeju (modny kościół, którego dzwony było doskonale słychać). O drugiej, służący przyprowadzał znów Reytiersa z podwieczorkiem w koszyku. W lecie, koło piątej, ksiądz Raillane prowadził nas na spacer; w zimie rzadko, około trzeciej. Chazel, który był duży nudził się na tych spacerach i wymykał się nam szybko.
Mieliśmy tę pasję, aby chodzić w stronę wyspy na Izerze; przedewszystkiem, góra widziana stamtąd wyglądała wspaniale, a jedną z wad literackich mego ojca i księdza Raillane było to, że przesadzali bezustanku piękności natury (które te piękne dusze musiały odczuwać bardzo słabo: myśleli tylko o zysku i o pieniądzach). Ksiądz Raillane póty nam mówił o piękności skały Buisserate, aż nas skłonił do podniesienia głowy. Ale inny zgoła przedmiot kazał nam polubić brzeg naprzeciw wyspy. Tam widzieliśmy, my biedni więźniowie, młodych ludzi, którzy zażywali swobody, którzy chodzili sobie sami i kąpali się potem w Izerze, oraz jej dopływie, nazwanym la Biole. Nadmiar szczęścia, którego możliwości nie widzieliśmy nawet w najdalszej przyszłości.
Ksiądz Raillane, niby najbardziej ministerjalny dziennik naszej epoki, umiał mówić jedynie o niebezpieczeństwach wolności. Ilekroć zobaczył chłopca, który się kąpał, nigdy nie omieszkał nam przepowiadać że wreszcie utonie. Oddał nam tę przysługę, że zrobił z nas tchórzów; co się mnie tyczy, doskonale mu się to udało. Nigdy nie nauczyłem się pływać. Kiedy byłem wolny, w dwa lata potem, około 1795 (zdaje mi się), i to jeszcze oszukując rodzinę i wymyślając codzień nowe kłamstwo, myślałem już o tem, aby za wszelką cenę opuścić Grenoblę; kochałem się w pannie Kably, pływanie nie było już dla mnie rzeczą natyle interesującą aby się go uczyć. Za każdym razem kiedy znalazłem się w wodzie, Roland (Alfons) albo jakiś inny osiłek zmuszał mnie do napicia się wody.
Nie mam dat z czasu okropnej tyranji księdza Raillane; zrobiłem się ponury i znienawidziłem cały świat. Mojem wielkiem. nieszczęściem było to, że nie mogłem się bawić z innemi dziećmi; ojciec, zapewne bardzo dumny że ma dla syna preceptora, niczego bardziej się nie bał jak tego, że mógłbym się zadawać z prostemi chłopakami: takie było wyrażenie ówczesnych arystokratów. Jedna jedyna rzecz mogłaby mi dostarczyć jakiejś daty: panna Marina Périer (siostra ministra Kazimierza Périer) zaszła odwiedzić księdza Raillane, który był może jej spowiednikiem, na krótko przed swojem małżeństwem z tym postrzelonym Kamilem Teisseire. Był to zaciekły patrjota, który później spalił swego Woltera i Russa; on to, w r. 1811, będąc podprefektem z łaski pana Cretet, swego kuzyna, był tak zdumiony względami, jakiemi w jego oczach darzono mnie w salonie hrabiny Daru. Widzę jeszcze jego zawistną minę i niezręczne uprzejmości na jakie silił się wobec mnie. Kamil Teiaseire wzbogacił się, lub raczej jego ojciec wzbogacił się, wyrabiając ratafję wiśniową, czego się bardzo wstydził.
Gdybym poszukał w aktach stanu cywilnego Grenoble (którą Ludwik XVIII nazywał Grelibre) metryki ślubu Kamila Teisseire z panną Mariną Périer, miałbym datę tyranji księdza Raillane.
Byłem ponury, nieufny, niezadowolony; tłumaczyłem Wergilego: ksiądz przesadzał piękności tego poety, a ja słuchałem jego pochwał tak, jak biedni Polacy muszą dziś przyjmować pochwały dobroduszności rosyjskiej w swoich zaprzedanych gazetach. Nienawidziłem księdza, nienawidziłem mego ojca, źródło jego władzy, nienawidziłem więcej jeszcze religji, w imię której mnie tyranizował. Dowodziłem memu towarzyszowi łańcucha, trwożliwemu Reytiers, że wszystkie rzeczy, których nas uczą, to bajki. Skąd wziąłem te pojęcia? Nie wiem. Mieliśmy wielką biblję z rycinami w zielonej oprawie, z drzeworytami w tekście: niema nic lepszego dla dzieci. Przypominam sobie, że wciąż szukałem śmieszności w tej biednej biblji. Reytiers, bardziej nieśmiały, hardziej wierzący, ukochany przez ojca i przez matkę, która się rużowała na cal grubo i która była niegdyś bardzo piękna, podzielał moje wątpliwości przez grzeczność.
Tłumaczyliśmy tedy Wergilego z wielkim mozołem, kiedy odkryłem w bibljotece ojca przekład Wergilego w czterech tomach in 8-o bardzo pięknie oprawnych; przekład był tego draba księdza Desfontaines, o ile mi się zdaje. Znalazłem tom odpowiadający Georgikom i drugiej księdze, nad którąśmy się mordowali (w istocie nie umieliśmy wcale łaciny). Ukryłem tę błogosławioną książkę w ustępie, w szafie gdzie składało się pióra kapłonów spożytych w domu; i tam, w czasie naszego uciążliwego tłumaczenia, zachodziliśmy się radzić wersji Desfonataines’a. Zdaje się, że, dzięki naiwności Reytiensa, ksiądz się spostrzegł: była to straszliwa scena. Robiłem się coraz bardziej ponury, zły, nieszczęśliwy. Nienawidziłem cały świat, a ciotkę Serafję ponad wszystko.
W rok po śmierci matki, koło 1791 czy 1792, zdaje mi się dzisiaj że ojciec zakochał się w niej: stąd nieskończone spacery do Granges, dokąd mnie brano na trzeciego, bacząc abym szedł czterdzieści kroków naprzód z chwilą gdyśmy minęli bramę Bonne. Ciotka Serafja zniecierpiała mnie nie wiem czemu i wciąż starała się aby mnie ojciec połajał. Nienawidziłem ich i musiało to być znać, skoro nawet dziś, gdy mam niechęć do kogo, obecni widzą to natychmiast. Nie cierpiałem mojej młodszej siostry Zenaidy (dziś pani Aleksandra Mallein), ponieważ była ulubienicą ojca, który co wieczór usypiał ją na kolanach, oraz wysoce protegowaną przez pannę Serafję. Okrywałem mury domu karykaturami Zenaidy skarżypyty. Siostra moja Paulina (dziś wdowa po panu Périer-Lagrange) i ja oskarżaliśmy Zenaidę, że pełni wobec nas funkcje szpiega, i sądzę że było w tem coś prawdy. Jadałem zawsze u dziadka, ale kończyliśmy obiad w chwili gdy kwadrans na drugą bił na św. Andrzeju, a o drugiej trzeba było opuścić piękne słońce placu Grenette, aby wracać do wilgotnych i zimnych pokojów, które ksiądz Raillane zajmował w dziedzińcu ojcowskiego domu przy ulicy des Vieux-Jesuites. Nie było przykrzejszej rzeczy dla mnie: ponieważ byłem ponury i skryty, robiłem projekty ucieczki, ale skąd wziąć pieniądze?
Jednego dnia, dziadek rzekł do księdza Raillane:
— Ależ księże, poco wykładać temu chłopcu system niebieski Ptolomeusza, o którym ksiądz wie że jest fałszywy?
— Ale tłumaczy wszystko, z resztą uznany jest przez Kościół.
Dziadek nie mógł strawić tej odpowiedzi i często ją powtarzał, ale ze śmiechem; nie oburzał się nigdy na to, co zależało od innych, otóż wychowanie moje zależało od ojca, a im mniej dziadek miał szacunku dla jego wiedzy, tem bardziej szanował jego prawa ojcowskie.
Ale ta odpowiedź księdza, często cytowana przez dziadka, którego ubóstwiałem, do reszty zrobiła ze mnie zawziętego niedowiarka, w dodatku istotę najbardziej ponurą. Dziadek mój umiał astronomję, mimo że nie miał pojęcia o matematyce; spędzaliśmy letnie wieczory na wspaniałej terasie jego apartamentu; tam mi pokazywał wielką i małą Niedźwiedzicę, mówił mi poetycznie o pasterzach Chaldei i o Abrahamie. W ten sposób nabrałem szacunku dla Abrahama i mówiłem do Reytiersa: „To nie jest taki łajdak, jak inne figury z Biblji“.
Dziadek miał na własność, albo pożyczony z biibljoteki publicznej, której był założycielem, egzemplarz in 4-o Podróży Brucego do Nubji i Abisynji. Podróż ta była z rycinami, stąd jej olbrzymi wpływ na moje wychowanie.
Nienawidziłem wszystkiego, czego mnie uczył ojciec albo ksiądz Raillane. Otóż ojciec kazał mi recytować na pamięć geografję Lacroix, a ksiądz czynił to w dalszym ciągu; umiałem ją dobrze z musu, ale nienawidziłem jej.

Bruce, potomek królów szkockich, jak mi powiadał kochany dziadek, wszczepił mi żywe upodobanie do wszystkich nauk o których mówił. Stąd moja namiętność do matematyki i wreszcie ta myśl, śmiem powiedzieć genjalna: Matematyka może mnie wydobyć z Grenobli.

ROZDZIAŁ IX

Mimo całego swego delfinackiego sprytu, ojciec mój, Cherubin Beyle, nie był wolny od namiętności. Po namiętności do kaznodziejów, Masillona i Bourdaloue, przyszła namiętność ogrodnictwa, którą w dalszym ciągu wyrugowała namiętność kielni (albo budownictwa), którą zdaje się miał zawsze; wreszcie polityka reakcyjna i namiętność gospodarzenia Grenoblą na korzyść Burbonów. Ojciec myślał dzień i noc o tem co było celem jego namiętności; miał wiele sprytu, wielkie znawstwo chytrości innych delfinatczyków, z czego wyciągnąłbym dość chętnie wniosek, że był człowiekiem zdolnym. Ale tak samo nie mam już o tem pojęcia jak o jego fizjognomji.
Ojciec zaczął jeździć dwa razy w tygodniu do Claix; jest to folwarczek zdaje mi się stupięćdziesięciomorgowy, położony na południe od miasta, na zboczu góry, poza Drac. Grunt w Claix i w Furonières jest suchy, wapienny, pełen kamieni. Pewien frant, ksiądz, wpadł około 1750 na pomysł aby uprawić moczar na zachód od miasta w Claix; ten moczar stał się fortuną okolicy.
Dom ojca był o dwie mile od Grenobli; zrobiłem tę drogę pieszo może tysiąc razy. Z pewnością temu ćwiczeniu ojciec zawdzięczał owo doskonałe zdrowie, dzięki któremu dożył siedemdziesięciu dwóch lat, o ile mi się zdaje. W Grenobli człowieka o tyle tylko szanują, o ile ma ziemię. Lefèvre, perukarz mego ojca, miał folwarczek w Corenc i często robił zawód kljentom, bo udał się do Corenc: wymówka zawsze skuteczna.
Ojciec był tak przejęty swą nową pasją, że mówił mi o niej bezustanku. Sprowadził z Paryża czy Ljonu Bibljotekę rolniczą czy gospodarską, w której były ryciny; przeglądałem często tę książkę, czemu zawdzięczałem, że często chodziłem do Claix (to znaczy do naszego domu w Turonières), we czwartki, dnie wakacyjne. Przechadzałem się z ojcem po polach i słuchałem z niechęcią wykładu jego planów. Bądź co bądź, przyjemność że ma jakiegoś słuchacza owych romansów, które nazywał kalkulacją, sprawiała, że nieraz wracałem do miasta aż w piątek; czasami wyjeżdżaliśmy we środę wieczór.
Nie lubiłem Claix, bo wciąż nękano mnie tam projektami rolniczemi, ale niebawem odkryłem tam wielką pociechę. Udało mi się ściągać tomy Woltera z czterdziestotomowego oprawnego wydania, które ojciec miał u siebie w Claix; były doskonale oprawne w cielęcą skórę. Było tam, zdaje mi się, czterdzieści tomów, bardzo ściśniętych; wyciągałem dwa i ściskałem nieco inne, nie było znać. Zresztą ta niebezpieczna książka stała na najwyższej półce szafy z wiśniowego drzewa, oszklonej, często zamykanej na klucz.
Dzięki Bogu, nawet w tym wieku ryciny wydały mi się śmieszne: i co za ryciny: do Darczanki![9]
Ten cud budził we mnie niemal wiarę, że Bóg powołał mnie do dobrego smaku i do napisania kiedyś Historji malarstwa we Włoszech.
Spędzaliśmy w Claix zawsze ferje, to znaczy wrzesień i sierpień. Moi nauczyciele skarżyli się, że zapominam całej łaciny w tej dobie przyjemności. Nic nie było bardziej wstrętne, niż kiedy ojciec nazywał nasze wyprawy do Claix naszemi przyjemnościami. Byłem jak galernik, któregoby zmuszono aby nazywał swoją przyjemnością system łańcuchów nieco mniej ciężki od innych.
Byłem uprzedzony i, jak sądzę, bardzo zły i niesprawiedliwy dla ojca i dla księdza Raillane. Wyznaję, ale z wielkim wysiłkiem rozumu, nawet w r. 1835, że nie podobna mi sądzić tych dwóch ludzi. Zatruli moje dzieciństwo w całem znaczeniu słowa zatruć. Mieli twarze surowe i stale bronili mi zamienić słowo z chłopcem w moim wieku. Dopiero w epoce Szkół centralnych (wspaniałe dzieło pana de Tracy) dostałem się w towarzystwo dzieci w moim wieku, ale nie z dziecięcą wesołością i beztroską. Przebyłem tam nieufny, zły, dyszący żądzą zemsty za najmniejszego kuksańca, który był dla mnie tem co policzek między mężczyznami, słowem z wszelkiemi przywarami z wyjątkiem zdrady.
Najgorszą stroną tyranji księdza Raillane było to, że ja czułem swoje niedole. Widziałem bezustanku na Grenette dzieci w moim wieku, chodzące i biegające społem, rzecz której mi nie dozwolono ani razu. Kiedy okazywałem zgryzotę, która mnie żarła, odpowiadano mi: „pojedziesz powozem“, i pani Périer-Lagrange, matka mego szwagra, brała mnie do swego powozu, kiedy odbywała przejażdżkę dla zdrowia. Łajała mnie przynajmniej tyle co ksiądz Railiane, była to zasuszona dewotka i miała, jak ksiądz, ową niezmienną fizjognomję, która nie śmieje się nigdy. Co za ekwiwalent przechadzki z małemi urwisami w moim wieku! Ktoby uwierzył, ja nigdy nie grałem w kręgielki, a bąka dostałem jedynie dzięki interwencji dziadka, któremu córka jego Serafja zrobiła o to scenę.
Byłem tedy bardzo nieufny, bardzo zły, kiedy w pięknej bibljotece w Claix odkryłem Don Kiszota po francusku. Książka była z rycinami, ale wyglądała staro, ja zaś nienawidziłem wszystkiego co było stare, ponieważ moi krewni nie pozwalali mi widywać młodych, a sami wydawali mi się strasznie starzy. Ale w końcu zdołałem zrozumieć ryciny, które wydały mi się zabawne: Sancho Pansę na jego ośle podpierają czterema tyczkami, gdy Gines de Panamone zabiera mu osła.
Pękałem przy don Kiszocie ze śmiechu. Raczcie się zastanowić, że od śmierci mojej biednej matki ja się nie śmiałem; byłem ofiarą najbardziej konsekwentnego arystokratycznego i religijnego wychowania. Moi tyrani nie odstąpili nigdy na krok od tego planu. Odrzucano wszelkie zaproszenia. Chwytałem czasem urywek rozmów, w których dziadek był zdania, aby mi pozwolono gdzieś bywać. Ciotka Serafja sprzeciwiała się, wyrażając się o mnie w sposób obelżywy; ojciec, który jej ulegał, dawał dziadkowi jezuickie odpowiedzi, które nie zobowiązywały do niczego. Ciotka Elżbieta wzruszała ramionami. Kiedy jakiś projekt przechadzki wyszedł zwycięsko z takiej dyskusji, ojciec odwoływał się do księdza Raillane a przyczyny zadania, którego nie odrobiłem wczoraj, i które trzeba było zrobić właśnie w porze przechadzki.
Osądźcie wrażenie don Kiszota wśród tak okropnego smutku! Odkrycie tej książki czytanej pod lipą w alei gdzie siadywałem, jest może największą epoką w mojem życiu.
Ktoby uwierzył? Ojciec, widząc że parskam śmiechem, łajał mnie, groził że mi odbierze tę książkę (co uczynił też kilka razy), i brał mnie w pole, aby mi wykładać swoje plany meljoracyj.
Nękany nawet przy lekturze Don Kiszota, kryłem się w krzaki, do altanki na samym końcu sadu okolonego murem.
Znalazłem Moliera z ryciami; ryciny wydały mi się śmieszne, zrozumiałem tylko Skąpca. Znalazłem komedje Destouches’a; jedna z najpocieszniejszych rozczuliła mnie do łez. Była tam historja miłosna w stylu szlachetnym, to była moja słaba strona. Napróżno szukam w pamięci tytułu owej komedji, nieznanej nawet między nieznanemi komedjami tego płaskiego dyplomaty. Nocny dobosz, pomysł skopiowany z angielskiego, zabawił mnie mocno.
Widzę jako fakt utrwalony w mojej głowie, że, począwszy od siódmego roku, postanowiłem pisać komedje, jak Molier. Niema jeszcze dziesięciu lat, kiedy sobie przypomniałem okoliczności tego postanowienia.
Dziadek zachwycony był moim entuzjazmem do Don Kiszota, którego mu opowiadałem, bo jemu mówiłem prawie wszystko; ten przezacny sześćdziesięcioletni człowiek był w istocie jedynym moim kolegą.
Pożyczył mi, ale bez wiedzy córki, Orlanda Szalonego, przełożonego lub raczej, sądzę, naśladowanego z Arjosta przez pana de Tressan (którego syn, dziś marszałek polny, a w r. 1820 wstecznik dość płaski, ale w r. 1788 uroczy młody człowiek tyle przyczynił się do moich postępów w czytaniu, przyrzekając mi książeczkę pełną obrazków, której mi nigdy nie dał: niesłowność, która mnie bardzo zgorszyła).
Arjost urobił mój charakter, zakochałem się do szaleństwa w Bradamancie, którą wyobrażałem sobie jako tęgą dwudziestoczteroletnią dziewuszkę o wdziękach olśniewającej białości.
Nienawidziłem wszystkich mieszczańskich i trywialnych szczegółów, zapomocą których Molier wyrażał swoją myśl. Te szczegóły zbyt mi przypominały moje nieszczęśliwe życie. Niema trzech dni (grudzień, 1835) jak dwa znajome mi mieszczuchy toczyły między sobą komiczną scenę nawpół udanej kłótni: oddaliłem się o dziesięć kroków aby ich nie słyszeć. Wstręt mam do tych rzeczy, co mi niepozwoliło nigdy nabrać doświadczenia. A to nie jest mały brak!
Wszystko, co jest pospolite i płaskie w typie mieszczańskim, przypomina mi Grenoblę; wszystko co mi przypomina Grenoblę budzi we mnie wstręt; nie, wstręt to zbyt słabe słowo; — mdłości.
Grenobla jest dla mnie niby wspomnienie okropnej niestrawności; niema niebezpieczeństwa, ale potworny wstręt. Wszystko co jest pospolite i płaskie bez kompensaty, wszystko co jest wrogiem każdego szlachetnego odruchu, wszystko co się cieszy z nieszczęścia ludzi kochających ojczyznę lub szlachetnych, oto dla mnie Grenobla.
Nic mnie tak nie dziwiło w moich podróżach, jak kiedy słyszałem z ust znajomych oficerów, że Grenobla to jest miasto urocze, pełne dowcipu i gdzie ładnych kobiet się nie zapomina. Pierwszy raz usłyszałem to powiedzenie przy stole, u generała Moncey (dziś marszałka, księcia de Conegliano), w r. 1802, w Medjolanie lub w Kremonie; byłem tak zdziwiony, że poprosiłem o wyjaśnienie a drugiego końca stołu; wówczas jako bogaty podporucznik (150 franków na miesiąc) nie wątpiłem o niczem. Mój wstręt do nieustannych mdłości i niestrawności, którym dopiero co uciekłem, był u szczytu. Oficer sztabu generalnego potwierdził swą opinją: spędził pięć czy sześć kwartałów w Grenobli, twierdził że to jest najprzyjemniejsze z miast prowincjonalnych, cytował mi panie Menand-Dulautron, Piat-Desvials, Tournus, Duchamps de Montmort, panny Rivière (córki oberżysty z ulicy Montorge), panny Bailly, modystki, przyjaciółki mego wuja, panów Drevon, pana Dolle, zaś z socjety arystokratycznej (termin z roku 1800, zastąpiony później przez ultra, potem przez legitymista) kawalera de Marcieu, pana de Bailly.
Niestety! zaledwie znałem ze słyszenia te miłe nazwiska! Rodzina moja wspominała je jedynie poto aby ubolewać nad ich szaleństwem; potępiała bowiem wszystko, miała żółtaczkę, trzeba to wciąż powtarzać, aby wytłumaczyć logicznie moje nieszczęście. Po śmierci mojej matki, rodzina moja zrozpaczona zerwała wszystkie stosunki ze światem; matka moja była duszą i weselem rodziny; ojciec ponury, nieśmiały, obraźliwy, niesympatyczny, miał charakter genewski (tam ciągle rachują, a nie śmieją się nigdy) i utrzymywał, o ile mi się zdaje, stosunki jedynie dla mojej matki.
Dziadek, człowiek miły, światowy, poszukiwany dla wdzięku rozmowy przez wszystkich od rękodzielnika do wielkiego pana, od pani Barthelemy, szewcowej, inteligentnej kobiety, aż do barona des Adrets, do którego nadal chodził na obiad raz na miesiąc, dziadek, ugodzony w samo serce śmiercią jedynej istoty którą kochał, czując się bliski sześćdziesiątki, zerwał ze światem przez wstręt do życia. Moja jedyna ciotka Elżbieta, niezależna a nawet bogata (jak na Grenoblę w r. 1789), zachowała parę domów gdzie chodziła na partyjkę wieczorem (przed wieczerzą, od 7 do 9-tej). Zdarzało się to dwa albo trzy razy na tydzień. Niekiedy, mimo iż przejęta szacunkiem dla praw ojcowskich, przez litość dla mnie, kiedy ojciec był w Claix, oznajmiała że jestem jej potrzebny i zabierała mnie jako swego rycerza do panny Simon, która rużowała się na cal grubo. Zacna ciotka wzięła mnie raz nawet na wielką kolację, jaką wydała panna Simon. Przypominam sobie jeszcze blask świateł i wspaniałość zastawy; był tam na środku stołu serwis z posążkami ze srebra. Nazajutrz, ciotka Serafja zdenuncjowała mnie przed ojcem, przyszło do wielkiej sceny. Te starcia, bardzo uprzejme co do formy, ale pełne owych zatrutych słówek, których nie zapomina się nigdy, stanowiły jedyną rozrywkę tej smutnej rodziny, w której pomieścił mnie mój zły los. Jakże zazdrościłem siostrzeńcowi pani Barthelemy, naszej szewcowej!
Cierpiałem, ale nie widziałem przyczyn tego wszystkiego; przypisywałem wszystko niegodziwości ojca i ciotki Serafji. Aby być sprawiedliwym, trzebaby zrozumieć mieszczan odętych pychą, którzy chcą dać swemu jedynakowi, jak mnie nazywali, arystokratyczne wychowanie. Te pojęcia były o wiele ponad mój wiek; zresztą ktoby mi ich udzielił? Jedynymi mymi przyjaciółmi byli: kucharka Marion oraz Lambert, lokaj dziadka. Słysząc jak się z niemi śmieję w kuchni, Serafja wciąż mnie odwoływała. W tej rodzinie ludzi wiecznie w złych humorach byłem ich jedynem zatrudnieniem; stroili te dokuczliwości mianem wychowania i prawdopodobnie byli w tem szczerzy.
Stykając się wciąż ze mną, dziadek udzielił mi swego kultu dla literatury. Horacy i Hipokrates byli w moich oczach czemś grubo innem, niż Romulus, Aleksander i Nurna. Wolter był czemś innem niż ten dudek Ludwik XVI, z którego sobie drwił, albo ten rozpustnik Ludwik XV, którego brudne nałogi potępiał; mówił ze wstrętem o du Barry, a brak słowa pani, na tle panującej w naszym domu dworności, uderzył mnie wielce: brzydziłem się temi istotami. Mówiło się zawsze: pan de Voltaire; dziadek wymieniał zawsze to nazwisko z uśmiechem pełnym szacunku i przywiązania.
Niebawem przyszła polityka. Rodzina moja należała do najbardziej arystokratycznych w mieście, co sprawiło, że natychmiast uczułem się wściekłym republikaninem. Widziałem piękne pułki dragonów ciągnące do Włoch, zawsze ktoś stał kwaterą w domu; pożerałem je oczyma; otóż, moja rodzina nienawidziła ich. Niebawem księża zaczęli się kryć; zawsze mieliśmy w domu jednego albo dwóch schowanych. Obżarstwo jednego z pierwszych którzy przybyli, grubasa z wyłażącemi na wierzch oczami, kiedy się napychał salcesonem, przejęło mnie wstrętem. (Mieliśmy wyborny salceson po który chodziłem do piwnicy ze służącym Lambertem; przechowywało się go w kamieniu wydrążonym nakształt niecki). Jadło się u nas szczególnie czysto i starannie. Pilnowano mnie naprzykład, aby nigdy nie jeść głośno. Większość tych księży, ludzi z gminu, mlaskała językiem o podniebienie, łamała niechlujnie chleb; to wystarczyło aż nadto, aby ci ludzie budzili we mnie wstręt.
Zgilotynowano któregoś z naszych krewniaków w Ljonie; posępny nastrój rodziny, nienawiść jej i niezadowolenie ze wszystkiego zdwoiło się.
Niegdyś, kiedy słyszałem o naiwnych uciechach dzieciństwa, o psotach tego wieku, o szczęściu pierwszej młodości, jedynem prawdziwem w życiu, serce mi się ściskało. Nie znałem tego wszystkiego; co więcej, wiek ów był dla mnie nieustanną epoką nieszczęścia, nienawiści i żądzy zemsty, zawsze bezsilnej. Całe moje nieszczęście da się streścić w dwóch słowach: nigdy nie pozwolono mi rozmawiać z chłopcem w moim wieku. A rodzina moja, nudząc się bardzo wskutek swego odcięcia od świata, zaszczycała mnie ciągłą uwagą. Dla tych dwóch przyczyn, w tej epoce mego życia, tak wesołej dla innych dzieci, byłem zły, ponury, niedorzeczny, słowem niewolnik w najgorszem znaczeniu tego słowa; niebawem też nasiąkłem uczuciami niewolnika. Odrobina szczęścia, jaką mogłem, zdobyć, była chroniona kłamstwem. Z innej strony byłem ściśle w położeniu ludów dzisiejszej Europy: moi tyrani sączyli mi wciąż słodkie słówka najtkliwszej pieczołowitości, a najsilniejszą ich sojuszniczką była religja. Musiałem słuchać nieustannych kazań o miłości ojcowskiej i obowiązkach dzieci. Jednego dnia, znudzony gadaniami ojca, rzekłem: „Jeżeli mnie tak kochasz, daj mi pięć groszy dziennie i pozwól mi żyć tak jak mnie się spodoba. Zresztą możesz być pewny jednej rzeczy, to że gdy dorosnę, zaciągnę się do wojska“.
Ojciec podszedł do mnie jakgdyby chcąc mnie zmiażdżyć, był wściekły. „Jesteś niegodziwy bezbożnik“, rzekł. Czyż nie istny cesarz Mikołaj i Warszawa, o której tyle się mówi w chwili gdy to piszę (7 grudzień 1835, w Civita Veochia)? Faktem jest, że wszystkie tyranje podobne są do siebie.
Szczególnym przypadkiem, zdaje mi się, że ja nie zrobiłem się zły, jedynie zmierżony na całe życie mieszczaństwem, jezuitami i obłudnikami wszelkiego rodzaju. Wyleczyły mnie może z mojej złości sukcesy moje z lat 1797, 98, 99, oraz poczucie własnych sił. Poza mojemi pięknemi zaletami, cechowała mnie nieznośna duma.
Prawdę rzekłszy, kiedy się dobrze zastanowię, nie wyleczyłem się z mojego niezbyt rozsądnego wstrętu do Grenobli; raczej poprostu zapomniałem o niej. Wspaniałe wspomnienia Włoch, Medjolanu, zatarły wszystko.
Została mi jedynie znamienna luka w mojej znajomości ludzi i rzeczy. Wszystkie szczegóły, które stanowią życie Chryzala w Uczonych białogłowach:

Prócz grubego Plutarcha w którym me rabaty
Pracuję...

przejmują mnie wstrętem... Jeżeli wolno mi użyć obrazu równie wstrętnego jak moje wrażenie, jest to niby zapach ostryg dla człowieka, który przeszedł straszliwą niestrawność po ostrygach.
Wszystkie fakty, które tworzą życie Chryzala, zastąpiła u mnie romantyczność. Sądzę, że ta plama na moim teleskopie była użyteczna dla bohaterów moich romansów: jest rodzaj mieszczańskiej płaskosci do której nie są zdolni; dla autora to byłoby tyle co mówić po chińsku, czego nie umie. To słowo mieszczańska płaskość wyraża jedynie odcień; to będzie może bardzo niezrozumiałe w roku 1880. Dzięki gazetom, typ prowincjonalnego mieszczucha staje się rzadki; niema już prawie obyczajów kastowych. Młody fircyk paryski, którego spotykałem w bardzo wesołem towarzystwie, był bardzo dobrze ubrany, nie wymuszony, i wydawał 8 czy 10 tysięcy franków. Pewnego dnia spytałem:
„Co on robi?
— To bardzo wzięty adwokat“, odpowiedziano mi.
Przytoczę zatem, jako przykład płaskości mieszczańskiej, styl mego zacnego przyjaciela pana Fauriel (z Instytutu) w jego wybornem Życiu Dantego, drukowanem w 1834 w Revue de Paris. Ale, ach! czemże będą te rzeczy w roku 1880? Jakiś utalentowany człowiek, umiejący dobrze pisać, przywłaszczy sobie głębokie badania zacnego Fauriela i prace tego poczciwego, sumiennego tępasa będą zupełnie zapomniane. Był najprzystojniejszym mężczyzną w Paryżu. Pani Condorcet (Zofja Grouchy) wielka koneserka, zagarnęła go sobie; Fauriel był tak głupi że ją pokochał, ona zaś, umierając, około r. 1820 zdaje mi się, zostawiła mu 1200 franków renty, jak lokajowi! Był tem głęboko upokorzony. Powiedziałem mu (wówczas kiedy mi dał jakieś dziesięć stronic do mojej Miłości, historje arabskie): „Kiedy ma się do czynienia z księżniczką albo z kobietą zbyt bogatą, trzeba ją bić, inaczej miłość gaśnie“. To powiedzenie przejęło go zgrozą; powtórzył je z pewnością pannie Clarke, zbudowanej jak znak zapytania, jak Pope. To sprawiło, że wkrótce potem kazała mnie połajać jakiemuś dudkowi ze swoich przyjaciół (Augustyn Thiercy, członek Instytutu), zaczem posłałem ją w djabły. Była w tem towarzystwie ładna kobieta, pani Belloc, ale ta romansowała z innym znakiem zapytania, marnym i haczykowatym, panną de M...; i doprawdy, przyznaję rację tym biednym kobietom.

ROZDZIAŁ X
Pan Durand.

Nie pamiętam absolutnie, w jaki sposób wyzwoliłem się z pod tyranji księdza Raillane. Ten łajdak powinien był ze mnie zrobić doskonałego jezuitę, godnego następcę mego ojca, lub też plugawego żołdaka, dziwkarza i knajpiarza. Temperament mój byłby, jak u Fieldinga, absolutnie przesłonił plugastwo. Byłbym tedy jedną lub drugą z owych sympatycznych figur, gdyby nie przekochany dziadek, który bezwiednie udzielił mi swego kultu Horacego, Sofoklesa, Eurypidesa i wykwintnej literatury. Szczęściem, gardził wszystkimi dwornymi pisarzami współczesnymi, nie zatruto mnie tedy Marmontelem, Doratem i innem świństwem. Nie wiem czemu, zaznaczał on na każdym kroku swój szacunek dla księży, którzy w istocie budzili w nim wstręt jak coś niechlujnego. Widząc ich udomowionych w swoim salonie przez córkę swoją Serafję i przez mego ojca, był dla nich bardzo grzeczny, jak dla wszystkich. Aby mówić o czemś, mówił o literaturze; naprzykład o pisarzach duchownych, mimo że ich nie lubił. Ale ten człowiek tak grzeczny z największym trudem mógł ukryć głęboki wstręt, jaki budziła w nim ich ciemnota. „Jakto, nie znają nawet księdza Fleury, swego historyka!“ Usłyszałem jednego dnia ten wykrzyknik, który pomnożył moje zaufanie do dziadka.
Odkryłem rychło potem, że dziadek spowiadał się nader rzadko. Był raczej bardzo grzeczny wobec religji niż wierzący. Byłby dewotem, gdyby mógł uwierzyć, że odnajdzie w niebie córkę swoją Henrykę (Książę de Broglie powiadał: „Mam uczucie, że córka moja jest w Ameryce“), ale był tylko smutny i milczący. Z chwilą gdy ktoś przyszedł, przez grzeczność mówił i opowiadał anegdotki.
Może ksiądz Raillane zmuszony był się kryć, nie chcąc zaprzysiąc cywilnej Konstytucji kleru. Jakbądź się rzeczy miały, zniknięcie jego było dla mnie wydarzeniem największej wagi, a nic z tego nie pamiętam.
Oto ułomność mojej pamięci, czego mam wiele przykładów od owych trzech lat, kiedy na terasie San Pietro in Montorio (Jankulum) przyszła mi wspaniała myśl, że dochodzę pięćdziesiątki i że byłby czas myśleć o odjeździe, przedtem zaś sprawić sobie wielką przyjemność popatrzenia chwilę wstecz. Nie pamiętam nic z epok lub momentów, w których czułem zbyt żywo. Jedną z przyczyn, dla których uważam się za odważnego, jest to, że przypominam sobie zupełnie ściśle najdrobniejsze okoliczności pojedynków jakie miałem. W wojsku, kiedy deszcz padał i kiedy maszerowałem w błocie, odwaga ta była ledwo wystarczająca; ale kiedy nie przemokłem poprzedniej nocy i kiedy koń nie ślizgał się podemną, najryzykowniejsza śmiałość była dla mnie, dosłownie, prawdziwą przyjemnością. Moi rozsądni koledzy robili się poważni i bladzi, albo przeciwnie bardzo czerwoni: Mathis stawał się weselszy, a Forisse rozsądniejszy. To tak jak obecnie: nie myślę nigdy o możliwości of wanting of a thousand francs, co mi się zdaje wszakże dominującą ideą, główną myślą przyjaciół w moim wieku, posiadających dobrobyt, od którego ja jestem daleko (naprzykład pp. Besan, Kolon etc.). Ale schodzę na manowce. Wielką trudnością pisania tego pamiętnika, jest to, że mam i mogę spisać wiernie jedynie wspomnienia odnoszące się do epoki którą trzymam niejako za włosy: naprzykład chodzi teraz o czasy oczywiście mniej nieszczęśliwe, które spędziłem pod panem Durand.
Był to człowiek może czterdziestopięcioletni, gruby i okrągły we wszelkiem rozumieniu. Miał dużego ośmnastoletniego syna, bardzo miłego, którego podziwiałem zdaleka i który później, zdaje mi się, kochał się w mojej siostrze. Ten pan Durand nie miał w sobie nic z jezuity; co więcej, był grzeczny, ubrany możliwie najskromniej, ale zawsze schludnie. Poprawdzie nie umiał ani słowa po łacinie, ale ja nie umiałem także: nie była to rzecz, o którą moglibyśmy się poróżnić.
Umiałem na pamięć Selectae e profanis, a zwłaszcza historję o Androklesie i jego lwie; umiałem też Stary Testament, może trochę z Wergilego i Korneljusza. Ale gdyby mi przesłano, wypisany po łacinie, urlop tygodniowy, nie zrozumiałbym nic. Nieszczęsna łacina pisana przez współczesnych (De Viris illustribus, mówiące o Romulusie, którego bardzo wielbiłem), była dla mnie niezrozumiała. Otóż z panem Durand było tak samo; umiał na pamięć autorów, których wykładał od dwudziestu lat; ale kiedy dziadek spróbował go parę razy poradzić się o jakieś trudne miejsce w Horacym, pan Durand nie rozumiał nawet o co chodzi.
Tak więc, metoda była opłakana; gdybym zechciał, nauczyłbym łaciny w półtora roku chłopca przeciętnych zdolności. Ale czy to było nic gryźć tę wściekłą łacinę dwie godziny rano i trzy godziny wieczór? To wielkie pytanie. Około r. 1819, nauczyłem angielskiego w dwadzieścia sześć dni pana Antonio Clerichetti z Medjolanu, który męczył się ze skąpym ojcem. Trzydziestego dnia sprzedał księgarzowi swój przekład badania księżnej Walji (Karoliny Brunszwickiej), wielkiej k...y, której jej mąż, król i mający do wydania miljony, nie mógł dowieść, że zrobiła go tem, czem jest 95 mężów na 100.
Zatem, absolutnie nie pamiętam wydarzenia które mnie rozdzieliło z księdzem Raillane.
Po mękach każdej godziny, owocu tyranji tego niegodziwego jezuity, widzę się nagle, u mego kochanego dziadka, sypiam w gabineciku w kształcie trapezu przylegającym do jego sypialni i biorę lekcje łaciny od poczciwego Durand, który przychodził, o ile mi się zdaje, dwa razy dziennie, od dziesiątej do jedenastej i od drugiej do trzeciej. Moja rodzina przestrzegała zawsze ściśle zasady, aby mi nie dozwalać zetknięcia z dziećmi z gminu. Ale lekcje z panem Durand odbywały się w obecności mego kochanego dziadka, w zimie w jego sypialni, w lecie w salonie koło terasy, czasami w przedpokoju, przez który się prawie nigdy nie przechodziło.
Wspomnienie tyrana Raillane przejmowało mnie grozą aż do r. 1814; w tej epoce w przybliżeniu straciłem je z pamięci; wydarzenia Restauracji pochłonęły całą moją zgrozę i moje obrzydzenie. Jedynie te ostatnie uczucia budzą we mnie wspomnienia pana Durand w domu; cierpiałem bowiem jego lekcje także w Szkole centralnej, ale wtedy byłem szczęśliwy, przynajmniej w porównaniu: zaczynałem być wrażliwy na piękny krajobraz, na widok wzgórz Eybens i Echirolles, piękną łąkę angielską przy bramie Bonne, na którą wychodziło okno mojej klasy, szczęściem położonej na trzeciem piętrze.
Zdaje się że w zimie pan Durand przychodził do mnie na lekcję od siódmej do ósmej wieczór. Widzę się przynajmniej nad małym stolikiem oświeconym łojówką, pan Durand przy kominku, zwrócony do stolika, przy którym ja siedzę.
Tam to pan Durand zaczął czytywać ze mną Metamorfozy Owidjusza. Widzę go jeszcze, zarówno jak żółty lub bukszpanowy kolor okładki tej książki. Zdaje mi się, że z przyczyny zbyt wesołej treści przyszło do żywej dyskusji między ciotką Serafją, wścieklejszą wówczas niż kiedykolwiek, i jej ojcem. Przez kult literatury pięknej, stawił jej czoło, i w miejsce ponurych okropności Starego Testamentu czytałem o amorach Pyrama i Tysbe, a zwłaszcza o Dafne zmienionej w drzewo laurowe. Ta powiastka ubawiła mnie szalenie. Pierwszy raz w życiu zrozumiałem, że można znaleść przyjemność w łacinie, która była moją męczarnią od tylu lat.
Ale tutaj chronologja tej ważnej historji pyta: „Od ilu lat?“
Doprawdy, nie mam pojęcia. Zacząłem łacinę w siódmym roku, w 1790. Zdaje mi się, że w V-tym roku byłem w Szkole Centralnej.
Byłem tam od roku, zajmowaliśmy bowiem wielką salę matematyczną, na pierwszem piętrze, w momencie zamordowania Roberjota w Rastadt. Zatem może w r. 1794 tłumaczyłem Metamorfozy Owidjusza. Dziadek pozwalał mi niekiedy czytać przekład pana Dubois-Fontanelle, mego późniejszego profesora.
Zdaje mi się, że śmierć Ludwika XVI — 21 stycznia 1793 — zaszła w czasie tyranji księdza Raillane. Rzecz ucieszna i w którą potomność z trudem uwierzy, moja rodzina, mieszczańska ale ocierająca się w swojem mniemaniu o szlachectwo, ojciec mój zwłaszcza, który uważał się za zrujnowanego szlachcica — wszyscy śledzili proces króla, czytali wszystkie dzienniki, tak jakby chodziło o proces bliskiego przyjaciela lub krewniaka.
Przyszła wieść o skazaniu; rodzina moja była w zupełnej rozpaczy. „Ale oni nigdy nie ośmielą się wykonać tego haniebnego wyroku“, powiadali. „Czemu nie, myślałem, jeżeli zdradził?“
Byłem w gabinecie ojca, przy ulicy des Vieux-Jesuites, około siódmej wieczór, w ciemną noc; czytałem przy lampie, oddzielony od ojca wielkim stołem. Udawałem że pracuję, ale czytałem Pamiętniki szlachcica księdza Prévost, którego egzemplarz, mocno zniszczony, znalazłem. Wtem rozległ się turkot kurjerskiej poczty, przybywającej z Ljonu i z Paryża.
„Muszę dowiedzieć się, co te potwory zrobiły“, rzekł ojciec wstając.
„Mam nadzieję, że zdrajcę stracono“, pomyślałem. Potem zastanowiłem się nad krańcową różnicą uczuć moich a mego ojca. Kochałem czule nasze pułki, które widziałem przeciągające przez plac Grenette z okien dziadka: wyobrażałem sobie, że król chce sprawić aby były pobite przez Austrjaków. (Widać z tego, że, mimo iż mając ledwie dziesięć lat, nie byłem daleki od prawdy). Ale przyznam się, że wystarczyłoby przejęcie losem Ludwika XVI, jakie okazywał wielki wikarjusz Rey i inni księża, przyjaciele rodziny, aby kazać mi pragnąć jego śmierci. Uważałem wówczas, na podstawie piosenki, którą śpiewałem kiedym się nie obawiał że mnie usłyszy ojciec lub ciotka Serafja, że absolutnym obowiązkiem jest umrzeć za ojczyznę, gdy trzeba. Czemże było życie zdrajcy, który za pomocą tajemnego listu mógł wytracić jeden z tych pięknych pułków, które widziałem ciągnące przez plac Grenette? Rozsądzałem sprawę między moją rodziną a mną, kiedy ojciec wrócił. Widzę go jeszcze, w białym flanelowym kubraku, którego nie zdjął wychodząc przed dom.
„Stało się, rzekł z głębokiem westchnieniem, zamordowali go“.
Uczułem jedno z najżywszych drgnień radości, jakich doznałem w życiu. Czytelnik pomyśli może, że jestem okrutny; ale jaki byłem w dziesiątym roku, taki jestem w pięćdziesiątym drugim.
Kiedy, w grudniu r. 1830, nie ukarano śmiercią bezczelnego draba Peyronneta oraz innych, którzy podpisali Rozporządzenia, powiedziałem o łykach paryskich: nędzę swojej duszy biorą za cywilizację i szlachetność. W jaki sposób, po takiej słabości, śmieć skazać na śmierć zwykłego mordercę?
Zdaje mi się, że to, co się dzieje w r. 1835, usprawiedliwiło moje przewidywania z r. 1830.
Byłem tak przejęty tym wielkim aktem sprawiedliwości narodowej, że nie mogłem czytać dalej książki, z pewnością jednej z najbardziej wzruszających jakie istnieją. Ukryłem ją, położyłem przed sobą poważną książkę (prawdopodobnie Rollina, którego ojciec dał mi do czytania) i zamknąłem oczy, aby móc sycić się w spokoju tem wielkiem wydarzeniem. Ściśle to samo zrobiłbym dziś, z dodatkiem, że, o ile nie zaszłaby absolutna potrzeba, nic nie mogłoby mnie skłonić do oglądania zdrajcy, którego dobro ojczyzny wysyła na stracenie. Mógłbym wypełnić dziesięć stronic szczegółami tego wieczoru; ale, jeżeli czytelnicy z 1880 są takie same zdechlaki jak wykwintne towarzystwo z r. 1835, tak scena jak i jej bohater obudzą w nich uczucie głębokiego wstrętu, dochodzącego do tego, co te dusze z papier maché nazywają zgrozą. Co do mnie, o wiele więcej czułbym litości dla mordercy skazanego na śmierć bez niewzruszonych dowodów, niż dla King[10] któryby się znalazł w podobnym wypadku. Death of a King[11] — jeśli jest winien — jest zawsze użyteczna in terrorem dla zapobieżenia nadużyciom, w które krańcowe szaleństwo, zrodzone z absolutnej władzy, wtrąca tych ludzi. (Patrz upodobanie Ludwika XV-go w grobach świeżo zasypanych na cmentarzach wiejskich, które widział z powozu przejeżdżając w okolicach Wersalu. Patrz obecne szaleństwo młodej królowej Marji Portugalskiej).
Stronica, którą oto napisałem, zgorszyłaby nawet moich przyjaciół z r. 1835. Potępiono mnie u pani Beronde, w r. 1829, za to, że wished the death of the Duke of Bordeaux, Sam pan Mignet (dziś radca stanu) uczuł wstręt do mnie, a pani domu, którą kochałem (did like), ponieważ podobna była do Cerwantesa, nie przebaczyła mi tego nigdy; mówiła że jestem straszliwie niemoralny, i była zgorszona, w 1833, w kąpielach w Aix, kiedy hrabina C...a! wzięła mnie w obronę. Mogę powiedzieć, że aprobata istot, które uważam za słabe, jest mi zupełnie obojętna. Mam uczucie że to warjaci, widzę jasno że nie rozumieją problemu.
Przypuśćmy wreszcie że jestem okrutny, więc dobrze, jestem; dowiecie się o mnie jeszcze innych rzeczy, jeśli będę pisał dalej.
Wnoszę z tego wspomnienia, tak przytomnego moim oczom, że w 1793, czterdzieści dwa lat temu, szedłem na łowy szczęścia absolutnie tak jak dziś, czyli, wyrażając się pospolicie, charakter mój był absolutnie taki sam jak dziś. Wszelkie oszczędzania, o ile chodzi o ojczyznę, wydają mi się dziecinne.
Powiedziałbym zbrodnicze, gdyby nie moja bezgraniczna wzgarda dla istot słabych. (Przykład: p. Feliks Faure, par Francji, pierwszy prezydent, mówiący do swego syna w Saint-Ismier, w r. 1828, o śmierci Ludwika XVI-go: „Niegodziwcy wydali go na śmierć“. Ten sam człowiek skazuje dziś, w Izbie Parów, młodych i czcigodnych szaleńców, których nazywa się spiskowcami kwietniowymi. Jabym ich skazał na jeden rok pobytu w Cincinnati (w Ameryce), przez który to rok dałbym im dwieście franków miesięcznie). Równie wyraźne wspomnienie mam tylko z mojej pierwszej komunji, którą ojciec kazał mi odbyć w Claix, w obecności bigota cieśli Charbonota z Cossey, około 1795.
Ponieważ, w 1793, kurjer potrzebował dobrych pięć, a może sześć dni na drogę z Paryża do Grenobli, scena w gabinecie ojca odbywała się może 28-go albo 29-go stycznia o siódmej wieczór. Przy wieczerzy, ciotka Serafja zrobiła mi scenę za moją okrutną duszę etc. Patrzałem na ojca, nie otwierał ust, prawdopodobnie z obawy że sam dojdzie i mnie doprowadzi do ostateczności. Przy całem mojem okrucieństwie i dzikości, nie uchodziłem przynajmniej w rodzinie za tchórza. Ojciec mój był zanadto przenikliwy, aby nie przejrzeć, nawet w swoim gabinecie (o siódmej) wrażeń dziesięcioletniego smarkacza.
W dwunastym roku, jako cudowne dziecko, oblegałem bezustanku pytaniami mego dziadka, który z rozkoszą mi odpowiadał. Byłem jedyną istotą, z którą zdolny był mówić o mojej matce. Nikt w rodzinie nie śmiał mówić do niego o tej ukochanej istocie. W dwunastym roku tedy byłem fenomenem wiedzy, a w dwudziestym — fenomenem nieuctwa.
Od 1796 do 1799 interesowałem się jedynie tem, co mogło mi dać sposób opuszczenia Grenobli, to znaczy matematyką. Obliczałem z niepokojem sposoby poświęcenia nauce pół godziny więcej dziennie. Co więcej, lubiłem i lubię jeszcze matematykę dla niej samej, jako rzecz nie dopuszczającą obłudy i mętności — dwie moje zmory.
W tym stanie duszy, co mi znaczyła jakaś rozsądna i wyczerpująca odpowiedź mego kochanego dziadka, w przedmiocie ocenienia prac Courta de Gebelin, którego ojciec mój, nie wiem skąd, posiadał piękne wydanie, z piękną ryciną, przedstawiającą organy głosu u człowieka?
W dziesiątym roku napisałem w sekrecie komedję prozą, lub raczej pierwszy akt. Pracowałem mało ponieważ czekałem chwili natchnienia, to znaczy owego stanu egzaltacji, która wówczas chwytała mnie może dwa razy na miesiąc. Pracę tę trzymałem w wielkiej tajemnicy; płody mego pióra budziły we mnie zawsze tę samą wstydliwość co moje sprawy serca. Nic przykrzejszego dla mnie, niż mówić z kim o nich. Doświadczyłem żywo tego uczucia jeszcze w r. 1830, kiedy pan Wiktor de Tracy zaczął mówić ze mną o Czerwonem i Czarnem (powieść w dwóch tomach).

ROZDZIAŁ XI
Amar i Merlinot.

To byli dwaj przedstawiciele ludu, którzy, pewnego pięknego dnia, przybyli do Grenobli i w jakiś czas potem ogłosili listę 152 notorycznie podejrzanych (o to że nie kochają Republiki, to znaczy rządu patrjotycznego), a 350 poprostu podejrzanych. Notoryczni mieli być aresztowani; owi „poprostu“ mieli być jedynie pod nadzorem.
Widziałem to wszystko z dołu, jak dziecko; może, szperając w dzienniku Departamentu (jeżeli istniał taki w owej epoce), albo w archiwum, znalazłoby się coś odmiennego co się tyczy epoki, ale co do wrażeń moich i mojej rodziny, to jest pewne. Jakbądź się rzeczy miały, ojciec mój był notorycznie podejrzany, a dziadek poprostu podejrzany.
Ogłoszenie tych dwóch list było uderzeniem piorunu dla mojej rodziny. Pospieszam dodać, że ojca zwolniono aż 6-go termidora (aha! jest data. Uwolniony 6-go termidora, na trzy dni przed śmiercią Robespierra) i trzymano na liście przez dwadzieścia dwa miesiące.
To wielkie wydarzenie sięgałoby tedy 26-go kwietnia 1793. Wreszcie odnajduję w mojej pamięci, że ojciec był dwadzieścia dwa miesiące na liście, a spędził w więzieniu tylko trzydzieści dwa albo czterdzieści dwa dni.
Ciotka Serafja okazała w tej potrzebie wiele odwagi i energji. Udała się do członków Departamentu, to znaczy zarządu departamentalnego, obchodziła przedstawicieli ludu, i uzyskiwała zawsze zwłokę dwu lub trzytygodniową, niekiedy pięćdziesięciodniową.
Obecność swego nazwiska na fatalnej liście ojciec przypisuje dawnej swojej rywalizacji z Amarem, który też był adwokatem, o ile mi się zdaje.
W parę miesięcy po tem prześladowaniu, o którem bezustanku mówiono w rodzinie, wymknęła mi się naiwność, która potwierdziła opinję o ohydzie mego charakteru. Wyrażano w grzecznej formie zgrozę, jaką budziło nazwisko Amara.
„Ależ, rzekłem do ojca, Amar umieścił cię na liście jako notorycznie podejrzanego że nie kochasz Republiki, a mnie się wydaje pewne, że ty jej nie kochasz“.
Na to cała rodzina poczerwieniała z gniewu; omal nie wysłano mnie już do więzienia do mego pokoju. Przy wieczerzy, na którą niebawem mnie wezwano, nikt nie odzywał się do mnie. Zastanawiałem się głęboko. Nic prawdziwszego nad to co powiedziałem; ojciec szczycił się tem, że nienawidzi nowego porządku rzeczy (formuła modna wówczas wśród arystokratów); jakież tedy mają prawo się gniewać?
Tą formą rozumowania: Jakie prawo? posługiwałem się od czasu pierwszych aktów samowoli, które nastąpiły po śmierci mojej matki, zatruwając mój charakter i czyniąc mnie tem czem jestem.
Czytelnik zauważy z pewnością, że ta forma prowadziła szybko do najwyższego oburzenia.
Ojciec mój, Cherubin Beyle, zamieszkał w pokoju zwanym pokojem mego wuja. (Mój sympatyczny wujaszek, Roman Gagnon, ożenił się w Echelles, w Sabaudji, i kiedy przybywał do Grenobli, co dwa lub trzy miesiące, aby odwiedzić dawne przyjaciółki, mieszkał w tym pokoju wspaniale umeblowanym czerwonym adamaszkiem — przepych Grenobli z roku 1793).
Zważcie tu umiarkowanie charakterów w Delfinacie. Ojciec mój nazywał ukrywaniem się to, że przebywał ulicę i przychodził nocować u dziadka, gdzie wiedziano że jada obiad i wieczerzę od paru lat. Terror był tedy w Grenobli bardzo łagodny i dodam śmiało bardzo rozsądny. Mimo dwudziestu lat postępu, terror z roku 1815 (czyli reakcja stronnictwa mego ojca) wydaje mi się bardziej okrutny. Ale bezgraniczny wstręt, jaki obudził we mnie rok 1815, sprawił że zapomniałem faktów: bezstronny historyk będzie może innego zdania. Błagam czytelnika (jeśli go kiedy znajdę), aby pamiętał, że ja mam pretensje do prawdomówności tylko w tem co tyczy moich uczuć; co do faktów, nigdy nie miałem do nich wiele pamięci. To była, nawiasem mówiąc, przyczyna, że słynny Jerzy Cuvier zawsze mnie bił w dysputach, jakie raczył czasami toczyć ze mną w swoim salonie, w soboty, między 1827 a 1830.
Aby uniknąć straszliwego prześladowania, ojciec mój zamieszkał w pokoju mego wuja. Było to w zimie, bo mawiał do mnie: To istna lodownia.
Spałem obok jego łóżka w ładnem łóżeczku mającem kształt klatki na ptaki, z którego niepodobna było wypaść. Ale to nie trwało długo. Niebawem widzę się w krzywym pokoiku obok sypialni dziadka.
Zdaje mi się teraz, że to dopiero w epoce Amara i Merlinota zamieszkałem w krzywym pokoju. Było mi tam bardzo niemiło z przyczyny zapachu kuchni pana Reyboz albo Reybaud, korzennika, prowansalczyka, którego akcent śmieszył mnie. Słyszałem często, jak pomstował na swoją córkę, potwornie brzydką; inaczej nie omieszkałbym zrobić z niej damy moich myśli. Było to moje szaleństwo i trwało ono długo, ale zawsze przestrzegałem zupełnej dyskrecji, którą odnalazłem w cechach temperamentu melancholicznego wedle Cabanisa.
Bardzo byłem zdziwiony, widując ojca bardziej zbliska w pokoju wuja, że nie czyta już Bourdaloue, Massillona ani Biblji Sacy’ego w dwudziestu dwu tomach. Śmierć Ludwika XVI-go wtrąciła go, jak wielu innych, w Historję Karola I-go Hume’a; ponieważ nie umiał po angielsku, czytał przekład — jedyny wówczas — niejakiego pana Belot, albo prezydenta Belot. Niebawem, ojciec, zmienny i wyłączny w swoich gustach, utonął cały w polityce. Jako kiecko widziałem jedynie śmieszność tej zmiany, dziś widzę jej przyczyny. Może ta wyłączność, z jaką ojciec szedł za swemi namiętnościami (albo gustami) czyniła zeń człowieka wyrastającego nieco ponad przeciętność.
Oto pochłonął go całkowicie Hume i Smolett: chce mnie nakłonić do tych książek, tak jak, dwa lata wprzódy, chciał mi zaszczepić uwielbienie dla Bourdaloue. Może czytelnik osądzić, jak przyjąłem tę propozycję serdecznego przyjaciela znienawidzonej Serafji.
Nienawiść tej zgorzkniałej dewotki zdwoiła się, odkąd mnie ujrzała w domu swego ojca w charakterze faworyta. Mieliśmy z sobą straszliwe sceny, gdyż stawiałem jej czoło; rezonowałem, i to doprowadzało ją do wściekłości.
Panie Romagnier i Colomb, które bardzo kochałem, moje krewniaczki, wówczas kobiety trzydziestosześcio albo czterdziestoletnie, oraz macocha Romana Colomb, mego najlepszego przyjaciela, przychodziły na partyjkę do ciotki Elżbiety. Panie te były zdziwione scenami, jakie miałem z Serafją; scenami które dochodziły często aż do przerwania bostona; ale zdaje mi się, że w duchu były po mojej stronie przeciw tej warjatce.
Kiedy się zastanawiam nad temi scenami od ich epoki (1793, zdaje mi się), tłumaczyłbym je sobie tak: Serafja, dość ładna dziewczyna, romansowała z moim ojcem i nienawidziła we mnie istotę, która stanowiła moralną lub legalną przeszkodę do ich małżeństwa. Pozostaje zbadać czy, w r. 1793, władza duchowna pozwoliłaby na małżeństwo między szwagrem a szwagierką. Sądzę że tak; ile że Serafja, wraz z panią Vignon, swoją serdeczną przyjaciółką, należała do najwyższego sanhedrynu miejscowej dewocji.
W czasie tych gwałtownych scen, które się powtarzały raz albo dwa razy na tydzień, dziadek nie mówił nic (uprzedziłem już, że miał charakter w typie Fontenella), ale w gruncie zgadywałem, że był po mojej stronie. Rozsądnie biorąc, co mogło istnieć wspólnego między pannicą dwudziestosześcio lub trzydziestoletnią a dziesięcio lub dwunastoletnim dzieciakiem?
Służba (to znaczy Marion, Lambert zrazu, a potem człowiek który nastał po nim) trzymała moją stronę. Siostra moja Paulina, ładna dziewczynka o trzy lub cztery lata młodsza odemnie, była po mojej stronie. Druga siostra, Zenaida (dziś Aleksandrowa Malleia) trzymała stronę Serafji; podejrzewaliśmy ją wraz z Pauliną, że nas szpieguje.
Zrobiłem karykaturę rysowaną kawałkiem ołowiu na ścianie kurytarza wiodącego z jadalni do pokojów w dawnym domu mego dziadka. Pod rzekomym portretem Zenaidy na dwie stopy wysokim, napisałem:
Karolina Zenaida B... donosicielka.
Drobiazg ten był przyczyną straszliwej sceny, której widzę jeszcze szczegóły. Serafja była wściekła, przerwano partję. Zdaje się że Serafja poróżniła się z panią Romagnier i Colomb. Była już ósma. Obie panie, słusznie obrażone wybrykami tej warjatki, i widząc że ani jej ojciec ani ciotka nie mogą albo nie śmieją nakazać jej milczenia, postanowiły odejść. To rozpętało tem większą burzę. Padło jakieś surowe słowo z ust dziadka czy ciotki Elżbiety; Serafja chciała się rzucić na mnie; zasłoniłem się słomianem krzesłem i uciekłem do kuchni, gdzie byłem pewny, że Marion, która mnie uwielbiała a niecierpiała Serafji, obroni mnie.
Obok bardzo wyraźnych obrazów widzę luki w tem wspomnieniu: jest ono niby fresk, z którego wielkie kawały odpadły. Widzę Serafję wycofującą się z kuchni, i siebie obserwującego ten odwrót nieprzyjaciela. Scena toczyła się w pokoju ciotki Elżbiety.
Lubiłem bardzo kuchnię, będącą we władzy moich przyjaciół, Lamberta i Marion, oraz służącej ojca, którzy wszyscy mieli tę wielką zaletę, że nie byli mymi zwierzchnikami; tam jedynie znajdywałem słodką równość i wolność. Skorzystałem z tej sceny, aby się nie pokazać aż do kolacji. Zdaje mi się, że płakałem z wściekłości z powodu straszliwych obelg (bezbożnik, zbrodniarz, etc.) jakiemi Serafja mnie obrzuciła, ale bardzo wstydziłem się moich łez.
Zastanawiam się od godziny, aby sprawdzić, czy ta scena jest zupełnie prawdziwa, rzeczywista, równie jak dwadzieścia innych, które, wywołane z cienia, ukazują się potrosze po latach niepamięci; ale tak, to jest zupełnie rzeczywiste, mimo że nigdy w innej rodzinie nie widziałem nic podobnego. Prawda że niewiele znałem domów mieszczańskich, oddalał mnie od nich wstręt, a lęk jaki budziłem mojem stanowiskiem albo moją inteligencją (przepraszam za tę przechwałkę) nie pozwalał, aby tego rodzaju sceny odbywały się w mej obecności. Ostatecznie, nie mogę wątpić o rzeczywistości sceny z karykaturą Zenaidy i wielu innych. Tryumfowałem zwłaszcza, kiedy ojciec był w Claix: jeden wróg mniej, i jedyny istotnie potężny.
Niegodziwe dziecko, zjadłbym cię“, krzyknął jednego dnia ojciec, idąc na mnie wściekły; ale nigdy mnie nie uderzył, może dwa albo trzy razy najwyżej. Te słowa: niegodziwe dziecko, etc., powiedział mi jednego dnia, kiedy wybiłem Paulinę, która płakała i napełniała dom wrzaskiem.
W oczach mego ojca miałem charakter nieznośny; była to prawda utrwalona przez Serafję i to na zasadzie faktów: zamach na panią Chenavaz, ukąszenie w czoło pani Pison-Dugalland, odezwanie się o Amarze. Niebawem przyszedł słynny list anonimowy podpisany Gardon. Ale trzeba komentarza, aby zrozumieć tę straszliwą zbrodnię. W istocie była to brzydka psota, wstydziłem się jej przez kilka lat, kiedy myślałem jeszcze o mojem dziecięctwie przed miłością do Melanji, miłością, która skończyła się w roku 1805, gdy miałem dwadzieścia dwa lat. Dziś, kiedy praca nad spisywaniem mego życia ukazuje mi je wielkiemi strzępami, widzę bardzo dobrze tę historję z księdzem Gardon.

ROZDZIAŁ XII
Bilecik pana Gardon.

Utworzono bataljony Nadziei, czy też armję Nadziei (rzecz szczególna, nie pamiętam nawet a pewnością nazwy rzeczy, która tak mną wstrząsnęła w dzieciństwie). Paliłem się do tego, aby należeć do tych bataljonów, na które patrzałem jak defilują. Widzę dziś, że to była znakomita instytucja, jedyna, któraby mogła wyplenić jezuityzm we Francji. Zamiast bawić się w kapliczki, wyobraźnia dzieci myśli o wojnie i oswaja się z niebezpieczeństwem. Zresztą, kiedy ojczyzna powoła ich w dwudziestym roku, znają ćwiczenia i zamiast drżeć przed nieznanem, przypominają sobie zabawy dzieciństwa.
Terror był tak mało terrorem w Grenobli, że arystokraci nie posyłali tam swoich dzieci.

Niejaki ksiądz Gardon, który rzucił habit w djabły, dowodził armją Nadziei. Popełniłem fałszerstwo: wziąłem podłużny kawałek papieru w kształcie weksla (widzę go jeszcze) i, zmieniając pismo, wezwałem obywatela Gagnon, aby posłał swego wnuka, Henryka Beyle, do św. Andrzeja, iżby go wcielono do bataljonu Nadziei. Piętno kończyło się słowami:
„Pozdrowienie i braterstwo, Gardon“.

Sama myśl o tem żeby iść do św. Andrzeja, była dla mnie najwyższem szczęściem. Rodzina moja dała dowód naiwności, dała się złapać na ten dziecinny list, który musiał na sto sposobów gwałcić prawdopodobieństwo. Musieli się uciec do rady małego garbuska, nazwiskiem Tourte, prawdziwego toad eater, pasorzyta, który wcisnął się do domu w ten ohydny sposób. Ale czy to kto zrozumie w roku 1880?
Pan Tourte, okropnie garbaty, urzędniczyna w zarządzie Departamentu, wślizgnął się do domu jako popychadło, nie obrażając się o nic, schlebiając wszystkim. Rzuciłem mój papier między dwoje drzwi tworzących rodzaj przedpokoiku przy kręconych schodach.
Rodzina moja, wielce zaalarmowana, wezwała na radę małego Tourte, który, w charakterze urzędowego gryzipiórka, mógł znać podpis pana Gardon. Zażądał próbki mego pisma, porównał z tamtem z bystrością wytrawnego skryby, i tak odkryto moją dziecinną sztuczkę dla wydobycia się z klatki. Podczas gdy radzono nad moim losem, zamknięto mnie w gabinecie przyrodniczym dziadka, tworzącym przedsionek do wspaniałej terasy. Tam bawiłem się podrzucaniem kuli którą ulepiłem z gliniastej ziemi. Miałem uczucie młodego dezertera, który ma być rozstrzelany. To że popełniłem fałszerstwo, żenowało mnie trochę.
W gabinecie tym znajdowała się wspaniała mapa Delfinatu, na cztery stopy szeroka, przybita do ściany. Moja gliniana kula, spadając z bardzo wysokiego sufitu, dotknęła szacownej mapy, przedmiotu czci dziadka: ponieważ była bardzo wilgotna, wypisała na niej długą czerwoną smugę.
„Och, teraz już wpadłem, pomyślałem. To grubo gorsza sprawa: rozgniewałem mego jedynego obrońcę“. Równocześnie byłem bardzo strapiony, że zrobiłem przykrość dziadkowi.
W tej chwili wezwano mnie przed moich sędziów, z Serafją na czele: obok niej wstrętny garbus Tourte. Postanawiałem sobie odpowiadać po rzymsku, to znaczy że pragnąłem służyć ojczyźnie, że to jest zarówno mój obowiązek jak moja przyjemność etc. Ale poczucie mego błędu wobec ukochanego dziadka (plama na mapie), który w moich oczach zbladł ze strachu z powodu bileciku podpisanego Gardon, roztkliwiła mnie; stąd, zdaje mi się, że miernie się spisałem. Miałem zawsze tę wadę, że daję się rozczulić jak głupiec najmniejszem słowem uległości ze strony ludzi na których byłem najbardziej rozgniewany, et tentatum contemni. Daremnie później wypisywałem wszędzie tę refleksję Tytusa Liwjusza; nigdy nie byłem pewien, że wytrwam w gniewie.
Postradałem nieszczęśliwie wskutek mojej słabości serca (nie charakteru) wspaniałą pozycję. Miałem zamiar sam iść oznajmić księdzu Gardon moje postanowienie służenia ojczyźnie. Oznajmiłem to, ale głosem słabym i nieśmiałym. Pomysł mój przestraszył ich, ale poznano że brak mi energji. Nawet i dziadek mnie potępił; wyrok brzmiał, że przez trzy dni nie będę jadł obiadu przy stole. Ledwiem usłyszał wyrok, rozczulenie moje pierzchło, znów stałem się bohaterem.
„Wolę raczej (oświadczyłem) jeść sam, niż z tyranami, którzy mnie łają bez przerwy...“
Mały Tourte wszedł w swoją rolę:
„Ależ, panie Henrysiu, zdaje mi się...
— Pan powinieneś się wstydzić i milczeć, przerwałem mu. Czy pan należysz do rodziny, abyś mówił do mnie w ten sposób etc.
— Ależ paniczu, rzekł poczerwieniawszy cały za okularami w które nos jego był uzbrojony, jako przyjaciel rodziny...
— Nie zniosę wymówek od człowieka takiego jak pan...“
Ta aluzja do ogromnego garbu przecięła jego wymowę.
Wychodząc z pokoju dziadka, gdzie rozegrała się ta scena, i idąc odrobić lekcję łacińską sam w wielkim salonie, byłem w posępnym humorze. Czułem mglisto, że jestem słabą istotą; im bardziej się zastanawiałem, tem bardziej gardziłem sobą.
Byłem synem notorycznie podejrzanego, ratującego się od więzienia zapomocą ciągłych wybiegów; ofiarowałem się księdzu Gardon że chcę służyć ojczyźnie: cóż mogła odpowiedzieć moja rodzina ze swemi mszami na ośmdziesiąt osób co niedzielę.
Toteż, już nazajutrz, zaczęto się umizgać do mnie. Ale ta sprawa, której Serafja nie omieszkała mi wypomnieć od pierwszej sceny jaką mi wyprawiła, wzniosła się niby mur między rodziną a mną. Powiadam to z przykrością, zacząłem mniej kochać dziadka, ujrzałem jego wadę: boi się córki, boi się Serafji! Jedyna ciotka Elżbieta została mi wierna. Toteż przywiązanie moje dla niej wzrosło jeszcze.
Zwalczała ona, przypominam sobie, moją nienawiść do ojca; połajała mnie ostro, gdy raz, mówiąc o nim, nazwałem go: ten człowiek.
Na to uczynię dwie uwagi.
1-o. Ta nienawiść ojca do mnie i moja do ojca była rzeczą w mojej głowie tak załatwioną, że pamięć moja nie raczyła zachować wspomnienia roli, jaką musiał odegrać w straszliwej sprawie bileciku księdza Gardon.
2-o. Ciotka moja Elżbieta miała duszę hiszpańską. Charakter jej był kwintesencją honoru. Przekazała mi w całej pełni to usposobienie, stąd szereg śmieszności w jakie popadałem przez delikatność i wielkość duszy. Głupstwo to zanikło potrosze we mnie dopiero w r. 1810 w Paryżu, kiedy się zakochałem w pani Petit. Ale dziś jeszcze przezacny Fiore (skazany na śmierć w Neapolu w r. 1800) powiada mi:
„Za wysoko rozpnasz sieci“ (Tucydydes).
Ciotka Elżbieta mawiała zwykle, kiedy coś nadzwyczajnie podziwiała:
„To jest piękne jak Cyd“.
Czuła — ale nie wyrażając jej nigdy — dość zdecydowaną wzgardę dla fontenellizmu swego brata (Henryka Gagnon, mego dziadka). Ubóstwiała moją matkę, ale nie rozczulała się mówiąc o niej, jak dziadek. Zdaje mi się, że nigdy nie widziałem aby ciotka Elżbieta płakała. Raczej przebaczyłaby mi wszystko, niż to, że nazwałem ojca ten człowiek.
„Ale jak ty chcesz, abym ja go kochał? mówiłem. Z wyjątkiem tego że mnie czesał kiedy miałem strupy, co on kiedy zrobił dla mnie?
— Jest tak dobry, że cię prowadzi na spacer.
— Wolę raczej siedzieć w domu, nienawidzę spacerów do Granges“.
Raz w rozmowie o mojej matce zdarzyło się ciotce powiedzieć, że ona nie kochała mego ojca. To była dla mnie rzecz olbrzymiej doniosłości. Byłem jeszcze, w głębi duszy, zazdrosny o ojca.
Opowiedziałem to Marion, która mnie przepełniła radością, opowiadając że, w epoce zamęścia mojej matki, około 1780, matka rzekła jednego dnia do ojca, który jej nadskakiwał: „Zostaw mnie, brzydalu“.
Nie oceniałem wówczas szpetoty i nieprawdopodobieństwa takiego odezwania, widziałem tylko treść, która mnie uszczęśliwiła. Tyrani są często niezręczni; to jest może rzecz, która mnie najbardziej śmieszyła w życiu.
Mieliśmy kuzyna Senterre, człowieka zbyt dwornego, zbyt wesołego, i tem samem dość niesympatycznego dziadkowi, który był o wiele ostrożniejszy i może nie zupełnie wolny od zawiści wobec tego biednego Senterre, obecnie wiekowego i dość podupadłego. Dziadek twierdził, że gardzi nim jedynie z powodu jego dawniejszych złych obyczajów. Ten biedny Senterre był bardzo wysoki, pocentkowany ospą; oczy miał okrążone czerwono i dość słabe, nosił okulary i kapelusz z wielkiem rondem.
Co dwa dni (zdaje mi się) kiedy kurjer przybywał z Paryża, przynosił ojcu kilka dzienników przeznaczonych dla innych osób, które czytaliśmy przed temi osobami.
Pan Senterre przybywał rano około jedenastej; dawano mu na śniadanie pół szklanki wina i chleb. Nienawiść dziadka posunęła się kilka razy aż do przypomnienia w jego obecności bajki o koniku polnym i mrówce, co oznaczało że biedny Senterre przychodzi zwabiony naparstkiem wina i okruchem chleba.
Małość tej aluzji oburzała ciotkę Elżbietę, a mnie jeszcze więcej. Ale szczytem głupoty tyranów było to, że dziadek kładł okulary i czytał głośno rodzinie wszystkie dzienniki. Nie traciłem ani sylaby; i w duszy robiłem komentarze wprost przeciwne tym, które słyszałem.
Serafja była wściekłą bigotką; ojciec, często nieobecny przy tej lekturze, ząciekłym arystokratą; dziadek arystokratą, ale o wiele umiarkowańszym; nienawidził Jakobinów uwłaszcza jako ludzi źle ubranych i złego tonu.
Co za nazwisko Pichegru!“ powiadał. To był jego główny zarzut wobec tego słynnego zdrajcy, który wówczas podbijał Holandję. Ciotka Elżbieta miała wstręt jedynie do wyroków śmierci.
Tytuły tych dzienników, które piłem uszami, brzmiały: Dziennik ludzi wolnych, Perlet; widzę jeszcze tytuł, którego ostatnie słowo tworzył zakrętas udający podpis tego Perleta; Debaty; Dziennik obrońców ojczyzny. Później, zdaje mi się, dziennik ten, który szedł kurjerem nadzwyczajnym, doganiał zwykłą pocztę, która ruszała dwadzieścia cztery godzin przed nim.
Przypuszczenie, że pan Senterre nie przychodził codzień, buduję na ilości dzienników, które były do czytania. Ale może, zamiast kilku numerów jednego dziennika, była poprostu wielka ilość dzienników.
Czasami, kiedy dziadek był zakatarzony, mnie polecano czytanie. Cóż za niezręczność tyranów! To tak jak the Papes zakładający bibljotekę zamiast spalić wszystkie książki jak Omar (którego piękny czyn bywa podawany w wątpliwość).
W czasie tych lektur, które trwały (zdaje mi się) jeszcze rok po śmierci Robespierra i które zajmowały dobre dwie godziny każdego ranka, nie przypominam sobie, abym bodaj jeden raz był zdania, które wygłaszała moja rodzina. Przez ostrożność, strzegłem się mówić, a jeśli czasem się odezwałem, wówczas zamiast odeprzeć to co mówiłem, nakazywano mi milczenie. Widzę teraz, że ta lektura była lekarstwem na przerażającą nudę w jakiej pogrążyła się moja rodzina od trzech lat, zrywając po śmierci mojej matki zupełnie ze światem.
Mały Tourte brał mego zacnego dziadka za powiernika swoich amorów z jedną z naszych krewnych, którą gardziliśmy jako biedną i zakałą naszego szlachectwa. On był żółty, wstrętny, chorowity. Zaczął uczyć pisać siostrę moją Paulinę i zdaje mi się że to bydlę zakochało się w niej. Sprowadził do domu księdza Tourte, swego brata, który miał twarz zniszczoną zimnemi humorami. Dziadek powiedział raz, że traci apetyt kiedy ma u siebie tego księdza na obiedzie; to uczucie rozwinęło się we mnie bez miary.
Pan Durand zawsze przychodził do nas raz czy dwa razy dziennie; zdaje mi się, że dwa razy, a to dlaczego. Doszedłem do owej epoki niewiarygodnego głupstwa, gdy każe się uczniowi składać wiersze łacińskie (aby spróbować, czy ma talent poetycki); od tego czasu datuję mój wstręt do wierszy. Nawet u Rasyna, który mi się zdaje wielce wymowny, znajduję sporo waty.
Aby rozwinąć we mnie talent poetycki, pan Durand przyniósł wielki tom, którego czarna oprawa była straszliwie tłusta i brudna.
Brud byłby mi kazał znienawidzić Arjosta pana de Tressan, którego ubóstwiałem; osądźcie tedy uczucie jakie budził we mnie czarny tom pana Durand, który sam był dość licho odziany. Tom ten zawierał poemat jakiegoś jezuity o musze, która utonęła w rynce mleka. Cały dowcip polegał na przeciwstawieniu białości mleka i czarności muchy; słodyczy której szukała w mleku, a goryczy śmierci.
Dyktowano mi te wiersze, usuwając epitety, naprzykład:
Musca (epit.) duxerit aunos (ep.) multos (synonim).
Otwierałem Gradus ad Parnassum; badałem wszystkie epitety istniejące dla muchy: volucris, avis, nigra, i wybierałem, do miary moich heksametrów i pentametrów, naprzykład nigra dla musca, felices dla annos.
Brud książki i płaskość pomysłu budziły we mnie taki wstręt, że regularnie oodzień, około drugiej, dziadek robił za mnie wiersze niby to pomagając mi.
Pan Durand wracał około siódmej wieczór i kazał mi podziwiać różnicę między mojemi wierszami a wierszami ojca jezuity.
Trzeba koniecznie współzawodnictwa, aby przełknąć takie brednie. Dziadek opowiadał mi o swoich praktykach z kolegjum, a ja wzdychałem do kolegjum: tam przynajmniej byłbym mógł przestawać z dziećmi w moim wieku.
Niebawem dostąpiłem tego szczęścia: stworzono Szkołę centralną, dziadek należał do komitetu organizatorów, zamianował profesorem pana Durand.

ROZDZIAŁ XIII
Pierwsza podróż do Echelles.

Trzeba mi pomówić o moim wuju, o tym sympatycznym człowieku, który wnosił radość w rodzinę, kiedy z Echelles (Sabaudja), gdzie był żonaty, przybywał do Grenobli.
Spisując moje życie w r. 1835, czynię w niem wiele odkryć; te odkrycia są dwojakiego rodzaju:
1-o, są to wielkie kawały fresków na murze, które, oddawna zapomniane, ukazują się nagle; ale, obok tych dobrze zachowanych kawałków są, jak to powiedziałem nieraz, wielkie przestrzenie, gdzie widać jedynie cegły. Tynk, na którym fresk był namalowany, odpadł i fresk przepadł na zawsze. Przy rachowanych kawałkach fresku niema daty; trzeba mi wychodzić obecnie, w r. 1835, na łowy na daty. Szczęściem niewiele znaczy anachronizm, pomyłka o rok lub dwa. Począwszy od mego przybycia do Paryża w 1799, życie moje splecione jest z wydarzeniami z gazety; tem samem wszystkie daty są pewne.
2-o. W r. 1835 odkrywam fizjognomję i motywy wydarzeń. Wuj mój (Roman Gagnon) przyjeżdżał w r. 1795 lub 1796 do Grenobli prawdopodobnie jedynie poto aby odwiedzić swoje dawne kochanki, aby wypocząć po Echelles, gdzie królował, ile że Echelles to jest mała dziura, zamieszkała wówczas jedynie przez chamów ubogaconych kontrabandą i uprawą roli, których jedyną przyjemnością było polowanie. Wykwint życia, kobietki ładne, wesołe, płoche i dobrze ubrane, wszystko to wuj mógł znaleźć jedynie w Grenobli.
Pojechałem raz do Echelles; był to dla mnie niby pobyt w niebie, wszystko zdało mi się czarujące. Huk Guiers, strumienia który przepływał o sto kroków pod oknami wuja, stał się dla mnie świętym odgłosem, z miejsca przenosił mnie do nieba.
Tu brakuje mi już słów: będę musiał pracować i przepisać te kawałki, tak jak to będę musiał zrobić później z moim pobytem w Medjolanie; gdzie znaleźć słowa, aby odmalować doskonałe szczęście kosztowane z nieprzerwaną rozkoszą przez duszę wrażliwą aż do unicestwienia, aż do szaleństwa?
Nie wiem, czy nie poniecham tej pracy. Nie mógłbym, sądzę, odmalować tego szczęścia uroczego, czystego, świeżego, boskiego, samem wyliczeniem przykrości i nudy, których było zupełnem przeciwieństwem. A to musi być bardzo smutny sposób malowania szczęścia.
Siedmiogodzinna jazda w lekkim kabrjolecie przez Voreppe, Placette i Saint-Laurent-du-Pont zawiodła mnie do Guiers, rzeki która dzieliła wówczas Francję od Sabaudji. Zatem wówczas Sabaudja nie była zdobyta przez generała Montesquiou, którego kitkę widzę jeszcze; zajęto ją około 1792, zdaje mi się. Mój boski pobyt w Echelles datuję tedy z roku 1790 albo 1791. Miałem siedem czy osiem lat.
Było to szczęście nagłe, zupełne, doskonałe, spowodowane i utrzymane zmianą dekoracji. Urozmaicona siedmiogodzinna podróż sprawiła, że znikli z mych oczu na zawsze Serafja, ojciec, lekcje, nauczyciel łaciny, smutny dom dziadka w Grenobli i jeszcze o ileż smutniejszy dom ojca przy ulicy des Vieux-Jesuites.
Serafja, drogi ojciec, wszystko co było tak straszne i potężne w Grenobli, znikło w Echelles. Ciotka moja, Kamilla Poncet, żona wujaszka Gagnon, słuszna i piękna osoba, była uosobieniem dobroci i wesołości. Rok albo dwa przed tą podróżą, opodal mostu w Claix, widziałem przez chwilę jej białe ciało na dwa palce nad kolanem, kiedy wysiadała z naszej bryczki. Kiedy myślałem o niej, była dla mnie przedmiotem najwyższych pożądań. Żyje jeszcze, nie widziałem jej od trzydziestu albo trzydziestu trzech lat, była zawsze idealnie dobra. Kiedy była młoda, była bardzo uczuciowa. Podobna jest bardzo do tych uroczych kobiet z Chambéry (gdzie bywała często, mieszka o pięć mil) tak dobrze odmalowanych przez J. J. Rousseau (Wyznania); miała siostrę, osobę cudownie delikatnej piękności, o najczystszej cerze, z którą, zdaje mi się, wujaszek romansował trochę. Nie przysiągłbym, czy nie zaszczycał również swojemi względami Franusi, pokojówki do wszystkiego, najlepszej i najweselszej dziewczyny pod słońcem, mimo że nie ładnej.
Wszystko w tej podróży było urokiem i szczęściem, o którem mógłbym napisać dwadzieścia stronic wykrzykników.
Trudność i głęboki żal że źle odmaluję i zepsuję w ten sposób to niebiańskie wspomnienie, w którem przedmiot o tyle przerasta opowiadającego, sprawia że odczuwam przykrość zamiast przyjemności pisania. Może wcale nie opiszę w dalszym ciągu przejścia przez górę św. Bernarda z zapasową armją (16 do 18 maja 1800) i pobytu w Medjolanie w Casa Castelbarco albo w Casa Bovara.
Ostatecznie, aby nie pominąć zupełnie podróży do Echelles, zapiszę parę wspomnień, które muszą dać pojęcia bardzo nieścisłe o zdarzeniach z któremi się wiążą. Miałem osiem lat, kiedy mi się objawiła ta wizja nieba.
Przychodzi mi na myśl, że może całe nieszczęście mego straszliwego życia w Grenobli od 1790 do 1799 było szczęściem, skoro spowodowało szczęście — najwyższe, nieporównane — pobytu w Echelles i pobytu w Medjolanie za czasów Marengo.
Przybywszy do Echelles, czułem się przyjacielem całego świata, wszyscy uśmiechali się do mnie, uważali mnie za niezwykłe dziecko. Dziadek mój, człowiek obyty w świecie, powiedział mi: „Jesteś brzydki, ale nigdy nikt nie będzie ci pamiętał twojej brzydoty“.
Dowiedziałem się dziesięć lat temu, że jedna z kobiet, która mnie najlepiej lub bodaj najdłużej kochała, Wiktoryna Bigillon, mówiła o mnie w ten sam sposób po dwudziestopięcioletniej rozłące.
W Echelles znalazłem serdeczną przyjaciółkę we Franusi, jak ją nazywano. Miałem cześć dla piękności cioci Kamilli, nie śmiałem prawie do niej mówić, pożerałem ją oczyma. Zaprowadzono mnie do pp. Bonne albo de Bonne, bo mieli wielkie pretensje do szlachectwa, nie wiem nawet czy się nie podawali za krewnych państwa Lesdiguières.
Odnalazłem, w kilka lat potem, najwierniejszy portret tych zacnych ludzi w Wyznaniach Russa, w rozdziale o Chambery.
Starszy Bonne gospodarował w Berlandet, o dziesięć minut od Echelles; wydał tam wspaniały podwieczorek z mlekiem i ciastkami, gdzie jeździłem na ośle prowadzonym przez młodego Grubillon. Był to najlepszy człowiek pod słońcem. Brat jego, pan Błażej, rejent, był skończony ciemięgą. Dworowano sobie cały dzień z pana Błażeja, który śmiał się wraz z innymi. Krewniak ich, Bonne-Savardin, kupiec z Marsylji, był bardzo elegancki; ale chluba rodziny, fircyk na którego wszyscy patrzyli z szacunkiem, był w służbie królewskiej w Turynie, widziałem go tylko przelotnie.
Przypominam go sobie jedynie z portretu, który pani Kamilla Gagnon ma teraz w swoim pokoju w Grenobli (pokój nieboszczyka dziadka: portret, strojny czerwonym krzyżem, z którego cała rodzina jest dumna, wisi między kominkiem a alkierzem).
Była w Echelles duża i piękna dziewczyna, zbiegła z Ljonu. (Zatem terror zaczął się w Ljonie: to mogłoby mi dostarczyć ścisłej daty. Ta rozkoszna podróż przypadła przed zdobyciem Sabaudii przez generała Montesquiou, jak powiadał wówczas, i po ucieczce rojalistów z Ljonu).
Panna Cochet była pod opieką matki, ale w towarzystwie swego amanta, przystojnego młodzieńca, pana M..., bruneta z miną dość smętną. Zdaje mi się, że dopiero co przybyli z Ljonu. Później, panna Cochet wyszła za przystojnego dudka, mego krewniaka (pan Doyat z la Terasse) i miała syna w szkole Politechnicznej. Zdaje się, że była potrosze kochanką mego ojca. Była duża, dobra, dość ładna i, wówczas kiedy ją znałem w Echelles, bardzo wesoła. Była urocza na podwieczorku w Berlandet. Ale panna Poncet, siostra Kamilli (dziś wdowa po panu Blanchet) miała urodę wytworniejszą; mówiła bardzo mało.
Matka ciotki Kamilli i panny Poncet, pani Poncet, siostra panów Bonne i pani Giraud, teściowa mego wuja, była to najlepsza kobieta pod słońcem. Dom jej, gdzie mieszkałem, to była generalna kwatera wesołości.
Ten rozkoszny dom miał galerję drewnianą i ogród od strony rzeki Guiers. Przez ogród szła ukośnie tama na Guiers.
Na drugim podwieczorku w Berlandet zbuntowałem się z zazdrości: panienka, w której się kochałem, robiła słodkie oczy do mego rywala mającego dwadzieścia lub dwadzieścia pięć lat. Ale kto był przedmiotem mojej miłości? Może to sobie przypomnę, jak wiele rzeczy przypomina mi się wśród pisania. Miejsce tej sceny widzę tak wyraźnie, jakgdybym je opuścił przed tygodniem, ale bez żadnej fizjognomji.
Pamiętam, że po tym wybuchu zazdrości ciskałem kamienie w stronę dam. Wielki Corbeau, oficer na urlopie, wziął mnie i posadził na jabłoni czy na morwie, między dwiema gałęziami, z których bałem się zejść. Zeskoczyłem, uderzyłem się i uciekłem.
Zwichnąłem sobie trochę nogę, i uciekałem kulejąc; kochany Corbeau gonił za mną i zaniósł mnie na ramionach aż do Echelles.
Grał on potrosze rolę patito; powiadał mi, że kochał się w pannie Kamilli Poncet, mojej ciotce, która przełożyła nadeń świetnego Romana Gagnon, młodego adwokata z Grenobli, wracającego z emigracji z Turynu.
Spotkałem na chwilę w czasie tej podróży pannę Teresinę Maistre, siostrę hrabiego de Maistre, autora Podróży dokoła mego pokoju. Dziś jest to już tylko reak, bardzo uprzejmy, wzięty za łeb przez żonę Rosjankę i zajmujący się jeszcze malarstwem. Talent i wesołość znikły, została tylko dobroć.
Co mam powiedzieć o podróży do Groty? Słyszę jeszcze kropie spadające cicho z wielkich skał na drogę. Zrobiliśmy parę kroków w głąb groty z paniami: panna Poncet zlękła się, panna Gochet okazała więcej odwagi.
Co mam rzec o polowaniu w lesie Berland na lewym brzegu Guiers, w pobliżu mostu? Raz po raz ślizgałem się pod olbrzymiemi bukami. Amant panny Cochet był także z nami. Wuj dał memu ojcu ogromnego czarnego psa, zwanego Berland. Po roku lub dwóch, ta pamiątka tak rozkosznego dla mnie miejsca zdechła na jakąś chorobę, widzę go jeszcze.
W lasach Berland pomieściłbym sceny Arjosta.
Lasy Berland i urwiska, które ograniczają je od gościńca Saint-Laurent-du-Pont, stały się dla mnie czemś świętem i drogiem. Tam pomieściłem wszystkie czary Ismeny z Jerozolimy wyzwolonej. Za powrotem do Grenobli, dziadek pozwolił mi czytać przekład Jerozolimy, mimo wszelkich uwag i protestów Serafji.
Ojciec mój, najmniej wytworny, największy wyga, krętacz, słowem najbardziej delfinacki z ludzi, nie mógł nie być zazdrosny o urok, wesołość, fizyczny i moralny wykwint mego wuja.
Obwiniał go że haftuje (kłamie); pragnąc być tak miły jak wujaszek w czasie tej podróży do Echelles, chciałem haftować, aby być do niego podobny.
Wymyśliłem niewiem już jaką historję na temat moich lekcyj. Jakiś tom ukryty przezemme pod łóżkiem, iżby nauczyciel łaciny (czy to był Joubert czy Durand?) nie naznaczył mi (paznogciem) lekcyj do wyuczenia w Echelles.
Wuj odkrył bez trudu kłamstwo ośmio lub dziewięcioletniego dzieciaka, nie miałem tej przytomności umysłu, aby powiedzieć: „Chciałem być taki przyjemny jak wujaszek!“ Ponieważ go kochałem, rozczuliłem się i nauczka sprawiła na mnie głębokie wrażenie. Upominając mnie tak rozsądnie i sprawiedliwie, wszystko byłoby można zrobić ze mną. Drżę na tę myśl: gdyby Serafja była tak miła i dowcipna jak jej brat, byłaby ze mnie zrobiła Jezuitę.
(Jestem dziś cały przesiąknięty wzgardą. Co za nikczemność, co za podłość wśród generałów Cesarstwa! Oto prawdziwa wada geniusza w rodzaju Napoleona: wynieść do najwyższych godności człowieka dlatego że jest dzielny i umie poprowadzić do ataku. Co za otchłań podłości i tchórzostwa moralnego ci Parowie, którzy świeżo skazali podoficera Samto na dożywotnie więzienie pod słońcem Pondichery, za przewinę zasługującą ledwie na pół roku więzienia! I sześciu biednych młodych ludzi wycierpiało już dwadzieścia miesięcy (18 grudzień 1835)!
Z chwilą gdy dostanę Historję Rewolucji Thiersa, muszę sobie wypisać na marginesie tomu o roku 1793 nazwiska wszystkich generałów-Parów, którzy skazali Thomasa, aby nimi odpowiednio gardzić, czytając piękne czyny, które ich wsławiły około 1793. Większość tych nikczemników ma dziś po pięćdziesiąt pięć albo siedemdziesiąt lat. Mój przyjaciel Felix Faure jest plugawym nikczemnikiem bez pięknych uczynków. A pan d’Houdetot! A Dijon! Powiedziałbym jak Juljan: Kanalja! Kanalja! Kanalja!).
Daruj mi ten przydługi nawias, czytelniku z r. 1880! Wszystko, o czem mówię, będzie zapomniane w tej epoce. Szlachetne oburzenie, którem drga moje serce, broni mi napisać więcej bez śmieszności. Jeżeli w r. 1880 będzie Francja miała znośny rząd, wszystkie wstrząśnienia, zwroty, niepokoje, przez jakie przejdzie aby to osiągnąć, będą zapomniane. Historja wypisze przy imieniu Ludwika Filipa tylko jedno słowo: największy hultaj na tronie.
Pan de Corbeau, zostawszy moim przyjacielem od czasu jak mnie przyniósł na grzbiecie z Berlandet do Echelles, brał mnie na łowienie pstrągów w Guiers. Miał wędkę piętnaście albo dwadzieścia stóp długą. Kiedy raz podniósł ją żywo, nitka przeleciała ponad drzewo i pstrąg ważący trzy ćwierci funta ukazał się nam na dwadzieścia stóp nad ziemią na szczycie drzewa ogołoconego z liści. Co za radość dla mnie!

ROZDZIAŁ XIV
Śmierć biednego Lamberta.

Zamieszczam tutaj, aby go nie zgubić, rysunek, którym ozdobiłem dzisiaj list pisany do mego przyjaciela, R. Colomba. Tego roztropnego i poważnego człowieka ukąsił giez Metromanji, co go skłoniło do czynienia mi wyrzutów, ponieważ napisałem przedmowę do nowego wydania p. de Brosses; otóż on również napisał przedmowę. Ta karta ma być odpowiedzią Colombowi, który powiada, że ja będę nim gardził.
Dodaję: jeśli istnieje drugi świat, pójdę tam złożyć hołd Monteskjuszowi, który może mi powie: „Mój dobry przyjacielu, nie miałeś cienia talentu na tamtym świecie“. To mnie zmartwi, ale nie zdziwi; oko nie widzi samo siebie.
Ale od mojego listu do Colomba osiwieją wszyscy ludzie bogaci; kiedy doszli do dobrobytu, zaczynają nienawidzić ludzi, których czyta publiczność. Urzędnicy w Sprawach Zagranicznych radzi byliby podstawić mi w jakiś sposób nogę w mojej karjerze. Ta choroba jest jeszcze jadowitsza, kiedy człowiek bogaty, doszedłszy pięćdziesiątki, ulega manji autorstwa. To tak jak generałowie Cesarstwa, którzy, widząc około 1820 że Restauracja ich nie chce, jęli kochać namiętniej (to znaczy w braku czegoś lepszego) muzykę.
Wróćmy do roku 1794 albo 1795. Zastrzegam się znowu, że nie zamierzam malować rzeczy samych w sobie ale jedynie moje wrażenia. W jaki sposób mógłbym nie widzieć prawdy tego prostego spostrzeżenia; nie przypominam sobie fizjognomji moich krewnych, naprzykład drogiego dziadka, którego oglądałem tak często i z całem przywiązaniem do jakiego ambitne dziecko jest zdolne.
Ponieważ, wedle barbarzyńskiego systemu, przyjętego przez ojca i przez Serafję, nie miałem przyjaciela ani kolegi w moim wieku, moja towarzyskość (skłonność do swobodnego mówienia o wszystkiem) podzieliła się na dwie gałęzie.
Dziadek był moim kolegą poważnym i czcigodnym.
Przyjacielem, któremu mówiłem wszystko, był chłopak bardzo inteligentny, nazwiskiem Lambert, służący mego dziadka. Moje zwierzenia często nudziły Lamberta; kiedy go zanadto męczyłem, dawał mi klapsa. Kochałem go tem bardziej. Główne jego zajęcie, którego bardzo nie lubił, to było chodzić po brzoskwinie do Saint-Vincent (koło Fontanil), folwarczku mego dziadka. Blisko tego dworku, za którym przepadałem, były szpalery wystawione na słońce, gdzie rodziły się wspaniałe brzoskwinie i winogrona. Wszystko to przybywało do Grenobli w dwóch koszykach umieszczonych na końcach płaskiego kija; kij ten kiwał się na ramionach Lamberta, który musiał tak zrobić cztery mile dzielące Saint-Vincent od Grenobli.
Lambert miał ambicję, nie był rad ze swego losu; aby go poprawić, zamierzył hodować jedwabniki, za przykładem ciotki Serafji która niszczyła sobie piersi hodując jedwabniki w Saint-Vincent. (Przez ten czas oddychałem: dom w Grenobli, prowadzony przez dziadka i przez zacną ciotkę Elżbietę, stawał się przyjemny. Odważałem się czasami wyjść bez nieodzownego towarzystwa Lamberta).
Ten najlepszy przyjaciel, jakiego miałem, kupił morwę i chował swoje jedwabniki w izdebce którejś kochanki.
Zbierając liście tej morwy, spadł; przyniesiono go na drabinie. Dziadek pielęgnował go jak syna. Ale było wstrząśnienie mózgu, źrenice nie oddziaływały już na światło, umarł po trzech dniach. W malignie, która go nie opuściła do końca, wydawał okropne krzyki, które mi przeszywały serce.
Poznałem boleść po raz pierwszy w życiu. Myślałem o śmierci.
Rozdarcie spowodowane śmiercią mojej matki było szaleństwem, w które wchodziło, jak sądzę, wiele miłości. Ból z powodu śmierci Lamberta, był to ból taki, jaki odczuwałem przez całą resztkę życia; ból świadomy, suchy, bez łez, bez pociechy. Byłem zrozpaczony i bliski omdlenia (za co połajała mnie ostro Serafja) gdym wchodził po dziesięć razy do pokoju mego przyjaciela i oglądał jego piękną twarz: był umierający, konał.
Nie zapomnę nigdy jego pięknych czarnych brwi, oraz tego wyrazu siły i zdrowia, który w agonji jeszcze się potęgował. Patrzałem, jak mu krew puszczano: po każdem puszczeniu krwi, widziałem jak czyniono próbę świecąc mu w oczy (wrażenie które przypomniało mi się w wieczór po bitwie pod Landshut, zdaje mi się w 1809 r.).
Widziałem raz we Włoszech twarz świętego Jana, patrzącego na krzyżowanie swego przyjaciela i swego Boga i nagle przejęło mnie wspomnienie tego czego doświadczyłem dwadzieścia pięć lat wprzódy, przy śmierci biednego Lamberta: epitet który dawano mu w mojej rodzinie po śmierci. Mógłbym wypełnić jeszcze kilka stronic wyraźnemi wspomnieniami, jakie zachowałem z tej wielkiej boleści. Zabito trumnę, wyniesiono go...
Sunt lacrimae rerum.
Tę samą strunę mego serca wzruszają niektóre partje akompanjamentu Mozarta w Don Juanie.
Pokój biednego Lamberta był przy głównych schodach obok szafy z likworami.
W tydzień po jego śmierci, Serafja, wpadła bardzo słusznie w gniew, ponieważ jej podano zupę na fajansowym wyszczerbionym talerzyku, który widzę jeszcze (czterdzieści lat po fakcie), a który służył do zebrania krwi Lamberta, kiedy mu ją puszczano. Wybuchnąłem nagle płaczem, dławiłem się od szlochu. Nie mogłem wcale płakać po śmierci matki. Zacząłem móc płakać dopiero w więcej niż rok później, sam, w nocy, w łóżeczku. Serafja, widząc że płaczę po Lambercie, zrobiła mi scenę. Odszedłem do kuchni, powtarzając półgłosem, jakby przecz zemstę: haniebne! haniebne!
Moje najsłodsze chwile spędzone z przyjacielem były wtedy, kiedy zajęty był piłowaniem drzewa w drewutni odgrodzonej od dziedzińca sztachetkami z furtką.
Po jego śmierci stanąłem na balkonie drugiego piętra; widziałem doskonale gałki na sztachetach, wydały mi się doskonałe do robienia bąków. W jakim wieku mogłem być wówczas? Ta myśl o bąku świadczy że już byłem w wieku niejakiego rozeznania. Myślę jedno: mógłbym kazać wyszukać metrykę zgonu biednego Lamberta; ale czy Lambert to było imię chrzestne czy nazwisko? Zdaje mi się, że jego brat, który miał małą kawiarenkę, dość podejrzaną, blisko koszar, też nazywał się Lambert. Ale co za różnica, wielki Boże! Uważałem wówczas, że niema nic równie pospolitego jak ten brat, do którego Lambert prowadził mnie czasem. Bo, trzeba wyznać, mimo moich przekonań doskonale i szczerze republikańskich, rodzice moi najzupełniej przelali we mnie swoją arystokratyczną wyłączność. Ta wada została mi; ona to przeszkodziła mi, dziesięć dni temu, uszczknąć miłą awanturkę. Nienawidzę motłochu (to znaczy stosunków z nim), a równocześnie, pod mianem ludu, pragnę gorąco jego szczęścia i sądzę, że nie można mu go zapewnić inaczej, jak tylko pytając się go o zdanie w ważnych kwestjach, to znaczy powołując go do wybierania sobie posłów.
Moi przyjaciele, lub raczej rzekomi przyjaciele, opierają się na tem, aby powątpiewać o szczerości mego liberalizmu. Brzydzę się tem co brudne, a lud jest zawsze brudny w moich oczach. Jest tylko jeden wyjątek: Rzym; ale tam brud kryje się pod okrucieństwem. (Naprzykład jedyne w swoim rodzaju niechlujstwo księdza Crobras; ale mam bezgraniczny szacunek dla jego energji. Jego pięcioletni proces z przełożonymi. Ubi missa ibi menia. Mało jest ludzi tego kalibru. Książęta Caetani znają doskonale historję księdza Crobras, z Sartene, izdaje mi się, w Sardynji).
Miny które stroiłem stojąc na tym balkonie są niewiarygodne. Doprawdy żyła mogła mi pęknąć. Omal się nie uszkodziłem, starając się je odtworzyć w czterdzieści lat później. Kto pamięta dziś o Lambercie, prócz serca jego przyjaciela!
Pójdę dalej: kto pamięta Aleksandrynę zmarłą w styczniu 1815, dwadzieścia lat temu?
Kto pamięta Metyldę, zmarłą w 1825? Czyż one nie są moje, skoro ja je kocham bardziej niż wszystko w świecie? skoro myślę o nich gorąco dziesięć razy w ciągu tygodnia, często po dwie godziny z rzędu?

ROZDZIAŁ XV

Matka moja miała rzadki talent do rysunku, powiadano często w rodzinie. „Ach! czegóż ona nie umiała robić?“ dodawano z głębokiem westchnieniem. Poczem — długie i smutne milczenie. Faktem jest, że przed Rewolucją, która wszystko zmieniła w tym zaścianku, uczono rysunku w Grenobli tak samo pociesznie jak łaciny. Rysować, znaczyło robić sangwiną kreski dokładnie równoległe i naśladujące rycinę; niewiele zważano na kontur.
Znajdowałem często wielkie głowy sangwiną rysowane przez matkę.
Dziadek mój powołał się na ten przykład, na ten wszechpotężny precedens; wbrew Serafji, miałem się uczyć rysunku u pana Le Roy. To był wielki punkt wygrany; ponieważ pan Le Roy mieszkał w domu Teisseire’ów, przed wielkim portalem jakóbinów, zczasem pozwolono mi chodzić do niego a zwłaszcza wracać samemu.
To była dla mnie olbrzymia rzecz. Moi tyrani — tak ich nazywałem, kiedy widziałem biegające inne dzieci — zezwalali abym przebywał sam ten kawałek drogi. Zrozumiałem że, idąc bardzo szybko, (bo liczono minuty a okno Serafji wychodziło właśnie na plac Grenette), mogę obejść plac targowy. Byłem narażony na odkrycie jedynie na małej przestrzeni. Zegar św. Andrzeja, który regulował czas w mieście, dzwonił kwadranse; miałem wyjść o wpół do czwartej, albo o czwartej (nie przypominam sobie dokładnie) od pana Le Roy, i w pięć minut potem być w domu. Pan Le Roy, albo raczej pani Le Roy, szelmeczka trzydziestopięcioletnia, bardzo ponętna i ze ślicznemi oczami, miała specjalnie polecone — pod grozą, jak sądzę, utraty dobrze płacącego ucznia — nie wypuszczać mnie aż o kwadrans na czwartą. Czasami, wchodząc do domu, zatrzymywałem się całe kwadranse, patrząc przez okno ze schodów, jedynie dla tej przyjemności aby się czuć wolny. W tych rzadkich chwilach, zamiast zajmować się obliczaniem postępowania moich tyranów, wyobraźnia moja cieszyła się wszystkiem.
Niebawem najważniejszą sprawą stało się dla mnie zgadnąć, czy Serafja będzie w domu o wpół do czwartej, w chwili mego powrotu. Moja poczciwa przyjaciółka Marion (Marja Thomasset z Vinay) molierowska służąca która nienawidziła Serafji, pomagała mi w tem znacznie. Jednego dnia, kiedy Marion powiedziała mi, że Serafja wychodzi po kawie, koło trzeciej, do swojej przyjaciółki, pani Vignon, dewotki, odważyłem się iść do miejskiego ogrodu pełnego małych urwisów. W tym celu przebyłem plac Grenette, poza budą z kasztanami i pompą, prześlizgując się aleją.
Spostrzeżono mnie, jakiś przyjaciel albo protegowany Serafji zdradził mnie: wielka scena wieczór u dziadków. Skłamałem oczywiście na pytanie Serafji:
„Czy byłeś w parku?“
Na to dziadek połajał mnie łagodnie i grzecznie, ale stanowczo, za kłamstwo. Czułem żywo to, czego nie umiałem wyrazić. Czyż kłamstwo nie jest jedyną ucieczką niewolników? Stary służący, następca biednego Lamberta, wierny wykonawca rozkazów rodziny, miał polecone odprowadzać mnie do pana Le Roy. Byłem wolny w dnie, w które on chodził do Saint-Vincent po owoce.
Ten przebłysk wolności rozwścieczył mnie. „Co oni mi zrobią, ostatecznie, mówiłem sobie; któryż chłopiec w moim wieku nie chodzi sam?“
Kilka razy zaszedłem do parku; skoro się spostrzeżono, łajano mnie, nie odpowiadałem nic. Zagrożono mi skasowaniem rysunku, ale ja ponawiałem swoje wyprawy. Zasmakowawszy w odrobinie wolności, zdziczałem. Ojciec zaczynał grzęznąć w swojej pasji do rolnictwa i udawał się często do Claix. Zdawało mi się, że w jego nieobecności zaczynam być postrachem dla Serafji. Ciotka Elżbieta, przez swą hiszpańską dumę, nie mając legalnej władzy, zachowywała neutralność; dziadek, ceniąc przedewszystkiem swą wygodę, z natury nienawidził krzyków; Marion i siostra moja Paulina były wyraźnie za mną. Serafja uchodziła za warjatkę w oczach wielu ludzi, naprzykład w oczach naszych kuzynek, pani Colomb i pani Romagnier, przemiłych kobiet. (Mogłem je ocenić, skoro doszedłem do lat rozsądku i poznałem nieco życie). W tym czasie, jedno słowo pani Colomb przywodziło mnie do opamiętania, co każe mi przypuszczać, że łagodnością wszystko dałoby się zrobić ze mnie, prawdopodobnie płaskiego mieszczucha kutego na cztery nogi. Zacząłem się opierać Serafji, miałem straszliwe ataki gniewu.
„Nie pójdziesz już do pana Le Roy“, mówiła.
Zdaje mi się (kiedy się nad tem zastanawiam), że zwycięstwo było po stronie Serafji i tem samem przerwa w lekcjach rysunku.
Terror był w Grenobli tak łagodny, że ojciec mój, od czasu do czasu, wracał do swego domu przy ulicy des Vieux-Jesuites. Tam, widzę pana Le Roy, dającego mi lekcję przy wielkiem czarnem biurku w gabinecie ojca i mówiącego do mnie pod koniec lekcji:
„Panie Henryku, niech pan powie swemu drogiemu ojcu, że nie mogę nadal przychodzić za trzydzieści pięć (albo czterdzieści pięć?) franków miesięcznie“.
Chodziło o asygnaty, które leciały na łeb (wyrażenie miejscowe). Ale pod jaką datą pomieścić ten bardzo wyraźny obraz, który mi się nagle przypomniał? Może było to o wiele później, w epoce kiedy malowałem gwaszem.
Rysunki pana Le Roy były dla mnie rzeczą najmniej ważną. Mistrz ten kazał mi robić oczy z profilu i en face, i uszy sangwiną wedle innych rycin udających ołówek.
Pan Le Roy był to Paryżanin, bardzo grzeczny, suchy i słaby, postarzały wskutek najstraszliwszej rozpusty (takie jest moje wrażenie, ale jak zdołałbym, usprawiedliwić słowo: najstraszliwsza?), pozatem grzeczny, cywilizowany na sposób paryski, co na mnie robiło wrażenie nadzwyczajnej grzeczności, ile że przywykłem do zimnych, markotnych, dalekich od cywilizacji min, które stanowią zwyczajną fizjognomję szczwanych mieszkańców Delfinatu. (Patrz charakter starego Sorel w Czerwonem, ale gdzie, u licha, będzie Czerwone w 1880? — Powędruje do Hadesu!)
Pewnego wieczora, o zmierzchu (było zimno), odważyłem się wymknąć nibyto idąc po ciotkę Elżbietę do pani Colomb; ośmieliłem się wejść do klubu Jakobinów, który odbywał swoje posiedzenia w kościele św. Andrzeja. Byłem przepełniony bohaterami historji rzymskiej; widziałem się w przyszłości Kamilem lub Cyneynatem albo oboma naraz. Bóg wie, na jaką karę się narażam, powiadałem sobie, jeśli jakiś szpieg Serafji (tak myślałem wówczas) spostrzeże mnie tutaj.
Ujrzałem prezydenta, jakieś źle ubrane kobiety. Żądano głosu i mówiono dosyć bezładnie, Dziadek zazwyczaj drwił sobie, na wesoło, z ich sposobu mówienia. Zdało mi się od pierwszej chwili, że dziadek miał słuszność; wrażenie było niezbyt korzystne; ci ludzie, których byłbym chciał kochać, wydali mi się straszliwie pospolici. Ten ciasny i wysoki kościół był bardzo licho oświetlony; widziałem tam wiele kobiet najniższej klasy. Słowem, byłem wówczas taki jak dziś: kocham lud, nienawidzę ciemiężycieli, ale byłoby dla mnie nieustanną męką żyć wśród ludu.
Pożyczę na chwilę języka Cabanisa. Mam skórę o wiele zbyt delikatną, skórę kobiecą (później robiły mi się zawsze pęcherze, kiedy trzymałem szablę przez godzinę), kaleczę sobie palce, które mam bardzo ładne, od lada drobnostki: słowem powłoka mego ciała jest kobieca. Stąd może bezgraniczny wstręt do wszystkiego co brudne albo wilgotne albo czarniawe. Wiele z owych rzeczy widziałem u tych Jakobinów.
Kiedym w godzinę potem wszedł do pani Colomb, ciotka moja o charakterze hiszpańskim popatrzała na mnie bardzo serjo. Wyszliśmy; kiedyśmy byli sami na ulicy, rzekła:
„Jeśli się będziesz tak wymykał, ojciec spostrzeże się...
— Nigdy, jeśli Serafja mnie nie zdenuncjuje.
— Pozwól mi mówić. A ja nie mam ochoty rozmawiać z ojcem na twój temat. Już cię nie wezmę nigdy do pani Colomb“.
Te słowa, powiedziane z wielką prostotą, poruszyły mnie; uderzyła mnie szpetota Jakobinów; nazajutrz i następnych dni chodziłem zadumany, bożyszcze moje zachwiało się. Gdyby dziadek był odgadł mój stan duszy (a byłbym mu wszystko powiedział, gdyby mnie spytał w chwili gdyśmy polewali kwiaty na terasie), byłby mógł nazawsze ośmieszyć Jakobinów i sprowadzić mnie na łono arystokracji (tak nazwanej wówczas, dziś noszącej miano legitymistów lub konserwatystów). Zamiast idealizować Jakobinów, wyobraźnia moja zaczęłaby sobie uprzytamniać, bodaj przesadnie, brud ich sali u św. Andrzeja.
Zostawione samo sobie, niechlujstwo to zatarło się niebawem pod wpływem jakiegoś opowiadania o wygranej bitwie, przy którem jęczała moja rodzina.
W tej epoce, wyobraźnia moja zaczynała przyswajać sobie sztukę, drogą zmysłów, powiedziałby kaznodzieja. W pracowni pana Le Roy znajdował się wielki i piękny krajobraz: stroma góra, na bardzo bliskim planie, strojna w piękne drzewa; u stóp tej góry, strumień płytki ale szeroki, przeźroczysty, płynął od lewej do prawej u stóp ostatnich drzew. Trzy kobiety prawe nagie (albo bez prawie) kąpały się wesoło. Był to prawie jedyny jasny punkt na tem płótnie, mającem półczwartej na półtrzeciej stopy.
Krajobraz ten o czarującej zieloności, zastawszy wyobraźnię przygotowaną przez Felicję, stał się dla mnie ideałem szczęścia. Było to pomieszanie tkliwych uczuć i słodkiej rozkoszy. Kąpać się w ten sposób z tak uroczemi kobietami!
Przezroczysta woda stanowiła luby kontrast z cuchnącemi strumieniami w Granges, pełnemi żab i pokrytemi zieloną pleśnią. Zieloną roślinę, która rośnie na tych brudnych strumieniach, brałem za zgniliznę. Gdyby dziadek był mi powiedział: „To roślina; nawet pleśń, która psuje chleb, jest rośliną“, wstręt mój byłby w jednej chwili ustał. Przemogłem go całkowicie aż wówczas, kiedy pan Adrjan de Jussieu, podczas naszej podróży do Neapolu w 1832 (ten człowiek tak naturalny, tak rozumny, tak rozsądny, tak godny kochania), opowiadał mi obszernie o tych roślinkach, zawsze trochę podejrzanych o zgniliznę w moich oczach, mimo że wiedziałem mglisto że to są rośliny.
Mam tylko jeden sposób trzymania na wodzy mojej wyobraźni aby mi nie płatała sztuk, to jest iść prosto do celu. Przekonałem się o tem, idąc na dwie armaty (o czem jest mowa w świadectwie generała Michaud).
Później (chcę rzec około 1805), w Marsylji, miałem rozkoszną przyjemność oglądając moją kochankę, wspaniale zbudowaną, kąpiącą się w rzece Houveaune, uwieńczonej wielkiemi drzewami.
Przypomniałem sobie żywo ów krajobraz, który przez kilka lat był dla mnie ideałem zmysłowego szczęścia. Byłbym mógł wykrzyknąć, jak nie wiem już jaki dudek z której to powieści z roku 1832: Oto mój ideał!
Wszystko to (łatwo zrozumieć) jest zupełnie niezależne od wartości obrazu, który był prawdopodobnie talerzem szpinaku, bez żadnej perspektywy.
Później Nieważny traktat (opera Gaveau) stał się dla mnie początkiem namiętności, która zatrzymała się na Matrimonio segreto, poznanem w Ivrée (koniec maja 1800) i na Don Juanie.

ROZDZIAŁ XVI

Pracowałem przy małym stoliku pod oknem wielkiego włoskiego salonu; tłumaczyłem z przyjemnością Wergilego czy Metamorfozy Owidjusza, kiedy złowrogi pomruk ogromnego tłumu zebranego na placu Grenette powiadomił mnie, że zgilotynowano dwóch księży.
To była jedyna krew, jaką terror roku 93 rozlał w Grenobli.
Oto moja wielka wina: czytelnik mój z r. 1880, daleki od zawziętości stronnictw, znienawidzi mnie, kiedy mu wyznam, że ta śmierć, która ścięła zgrozą mego dziadka, która doprowadziła do furii Serafję, która pogłębiła wyniosłe i hiszpańskie milczenie ciotki Elżbiety, zrobiła mi przyjemność. Napisałem to wielkie słowo!
Więcej jeszcze, jeszcze gorzej: jeszcze w 1835 ja kocham the mam of 1794.
(Oto jeszcze sposób zahaczenia prawdziwej daty. Regestr kryminalnego trybunału apelacyjnego przy placu św. Andrzeja musi zawierać datę śmierci XX. Revenas i Guillabert).
Spowiednik mój, X. Dumolard z Bourg-d’Oisans (jednooki, niezły człowiek napozór, od 1815 wściekły jezuita) pokazał mi, z gestami które mi się wydały śmieszne, modlitwy czy wiersze łacińskie pisane prze« XX. Revenas i Guillabert, dla których chciał koniecznie wmówić mi szacunek niby dla generałów brygady.
Odpowiedziałem hardo:
„Dziadzio powiadał mi, że przed dwudziestu laty powieszono na tem samem miejscu dwóch pastorów protestanckich.
— Och! to zupełnie co innego!
— Sąd skazał tamtych za ich religję; świecki sąd karny skazał tych za to, że zdradzili ojczyznę“.
Jeżeli nie takie były słowa, taki był w każdym razie sens.
Ale nie powiedziałem jeszcze, że dysputować z tyranami jest niebezpieczne, musieli czytać w moich oczach brak sympatji dla dwóch zdrajców ojczyzny. (Nie było w r. 1795 i niema w moich oczach w r. 1835 żadnej zbrodni, którąby można porównać z tą, nawet w przybliżeniu).
Zrobiono mi straszliwą scenę, ojciec wpadł na mnie w taki gniew, jakiego nigdy nie pamiętam. Serafja tryumfowała. Ciotka Elżbieta nagadała mi na osobności morałów. Ale, zdaje mi się, przekonałem ją, że to jest prawo odwetu.
Szczęściem dla mnie, dziadek nie przyłączył się do moich wrogów; prywatnie był zupełnie zdania, że śmierć dwóch pastorów protestanckich była równą niegodziwością.
„To jest małe: za tyrana Ludwika XV ojczyzna nie była w niebezpieczeństwie“.
Nie powiedziałem tyrana, ale fizjognomja moja musiała to wyrażać.
Gdyby dziadek, który już był przeciw mnie w sprawie księdza Gardon, znalazł się tak samo w tej sprawie, to byłby koniec, przestałbym go kochać. Nasze rozmowy o literaturze, Horacy, pan de Voltaire, XV rozdział Belizarjusza, piękne ustępy z Telemaka, ktore ukształtowały mój umysł, byłyby się skończyły i byłbym o wiele nieszczęśliwszy przez cały czas, jaki upłynął od śmierci dwóch nieszczęśliwych księży aż do mojej wyłącznej pasji do matematyki: wiosna, albo lato 1797.
Wszystkie zimowe popołudnia spędzało się z nogami wyciągniętemi do słońca w pokoju ciotki Elżbiety, który wychodził na Grenette. Nad kościołem św. Ludwika lub (aby rzec lepiej) obok widać było górę Villard-de-Lans w kształcie trapezu. Tam biegła moja wyobraźnia, wiedziona przez Arjosta pana de Trepan, widniała, marzyła jedynie łąkę pośród wielkich gór.
Dziadek miał zwyczaj mówić, pijąc wyborną kawę, około drugiej popołudniu z nogami do słońca: „Od 15 lutego, w tym klimacie, dobrze jest na słońcu“.
Lubił bardzo kwestje geologiczne i byłby stronnikiem lub przeciwnikiem teoryj pana Elie de Beaumont, które mnie zachwycają. Dziadek mówił do mnie z przejęciem — to najważniejsze — o ideach geologicznych niejakiego pana Guettard, którego znał, o ile mi się zdaje.
Zauważyłem z siostrą moją Pauliną, która trzymała ze mną, że rozmowa w najpiękniejszym momencie dnia, przy kawie, polegała zawsze na jęczeniu. Jęczano nad wszystkiem.
Nie mogę dać tu realności faktów, mogę dać tylko ich cień.
Spędzaliśmy letnie wieczory, od siódmej do wpół do dziesiątej (o dziewiątej rozlegał się dzwon św. Andrzeja; piękny ton tego dzwonu przejmował mnie żywem wzruszeniem). Ojciec mój, mało wrażliwy na piękno gwiazd (z dziadkiem rozmawiałem wciąż o konstelacjach), powiadał, że boi się zakatarzyć i szedł rozmawiać z Serafją w przyległym pokoju.
Terasa ta miała wspaniały widok na góry Sassenage, gdzie słońce zachodziło w zimie, i na skały Voreppe (letni zachód słońca).
Dziadek mój robił wiele wkładów w tę terasę. Stolarz Poncet zamieszkał przez rok w gabinecie przyrodniczym, gdzie zrobił szafy z białego drzewa; następnie porobił skrzynie ośmnaście cali szerokie i dwie stopy wysokie, z kasztana, napełnione dobrą ziemią, z winem i kwiatami. Dwa szczepy wyrastały z ogrodu pana Perier-Lagrange, poczciwego głuptasa, naszego sąsiada.
Dziadek kazał tam porobić odrzwia z listwami z kasztanu. Tę ważną pracę powierzono stolarzowi zwanemu Poncet, poczciwemu trzydziestoletniemu pijaczynie, dość wesołemu. Został moim przyjacielem, z nim wreszcie zażywałem słodkiej równości.
Dziadek podlewał kwiaty co wieczór, czasem dwa razy. Serafja nigdy nie przychodziła na tę terasę; była to chwila wytchnienia. Pomagałem zawsze dziadkowi w podlewaniu kwiatów; on mi mówił o Lineuszu i o Plinjuszu; nie o obowiązku, ale z przyjemności.
Oto wielka i niezmierna wdzięczność jaką winiene jestem temu człowiekowi. Na domiar szczęścia, drwił on sobie obficie z pedantów (dzisiejszych Lerminier, Salvandych etc), miał umysł w rodzaju pana Letronne, który świeżo zdetronizował Memnona (ni mniej ni więcej, tylko statuę Memnona). Dziadek mówił z tem samem zainteresowaniem o Egipcie; pokazał mi mumję kupioną jego staraniem dla bibljoteki publicznej; tam, przezacny ojciec Ducros (pierwszy niepospolity człowiek, z którym rozmawiałem w życiu) rozwijał dla mnie nadzwyczajną uprzejmość. Dziadek, ku wielkiemu niezadowoleniu Serafji, popartemu milczeniem sinego ojca, dał mi czytać Setos, ciężki romans księdza Terrasson, wówczas boski dla mnie. Romans jest jak smyczek: skrzypce które wydają ton, to dusza czytelnika. Podczas gdy dziadek czytał, siedząc w fotelu naprzeciw małego biustu Woltera, patrzałem na półki z książkami, przeglądałem wielkie tomy Plinjusza, tłumaczenie z tekstem obok. Tam szukałem zwłaszcza historji naturalnej kobiety.
Wyborny zapach (ambra i piżmo, które mnie przyprawiają o chorobę od szesnastu lat; może to ten sam zapach ambry i piżma?) pociągnął mnie ku stosowi książek nieoprawnych, porzuconych na kupę. Były to liche romanse, które wuj zostawił w Grenobli wyjeżdżając na stałe do Echelles. Odkrycie to miało stanowczy wpływ na mój charakter. Przejrzałem kilka z tych książek, były to najnędzniejsze romansidła z 1780, ale dla mnie to był ekstrakt rozkoszy.
Dziadek zakazał mi ich dotykać ale śledziłem chwilę, gdy był najbardziej zatopiony w nowych książkach, których nie wiem skąd miał zawsze wielką obfitość, i ściągłem jakiś tom z romansów wuja. Dziadek zauważył z pewnością moje grabieże, bo widzę się siedzącego w gabinecie przyrodniczym i czyhającego na chwilę, gdy dziadka wezwie jakiś chory. Wtedy dziadek jęczał, że go odrywają od jego drogich książek i szedł przyjąć chorego w swoim pokoju albo w przedpokoju do wielkiego salonu. Trach! wpadałem do gabinetu i ściągałem tom.
Nie umiałbym opisać namiętności, z jaką czytałem te książki. Po miesiącu lub dwóch, znalazłem Felicję albo moje hulanki. Oszalałem poprostu, posiadanie rzeczywistej kochanki, wówczas cel wszystkich moich pragnień, nie byłoby mnie pogrążyło w takiej otchłani rozkoszy.
Z tą chwilą, powołanie moje rozstrzygnęło się: żyć w Paryżu, pisząc komedje, jak Molier.
To była moja niezłomna myśl, którą ukrywałem głęboko, gdyż tyranja Serafji zaszczepiła mi obłudę niewolnika.
Nigdy nie umiałem mówić o tem com ubóstwiał, zdałoby mi się to bluźnierstwem.
Czuję to równie żywo w roku 1835 jak czułem w 1794.
Te książki wuja nosiły pieczątkę pana Falcon, który prowadził wówczas jedyną czytelnię literacką; był to gorący patriota, przedmiot głębokiej pogardy dziadka, a silnej nienawiści Serafji i mego ojca.
To zyskało mu moją sympatję; ze wszystkich mieszkańców Grenobli jego może najbardziej szanowałem. Była w tym dawnym lokaju pani de Brizon (czy innej damy z ulicy Nowej, u której usługiwał on memu dziadkowi do stołu), była w tym lokaju dusza dwadzieścia razy szlachetniejsza niż dusza mego dziadka lub wuja, nie mówiąc już o ojcu i o jezuitce Serafji. Może jedyną ciotkę Elżbietę możnaby z nim porównać. Biedny, zarabiający mało i gardzący pieniędzmi, Falcon wywieszał trójkolorową chorągiew przed sklepem za każdem zwycięstwem i każdem świętem Republiki.
Ubóstwiał tę Republikę za Napoleona jak za Burbonów, i umarł w 82 roku życia, około 1820, wciąż biedny ale uczciwy do ostatnich granic.
Przechodząc, zerkałem na sklep Falcona. On sam nosił wielki staromodny tupet, starannie upudrowany, i wdziewał piękny czerwony frak ze stalowemi guzami w dnie szczęśliwe dla jego drogiej Republiki. Był to najpiękniejszy okaz delfinackiego charakteru. Sklep jego znajdował się w pobliżu placu św. Andrzeja, przypominam sobie jego przeprowadzkę. Falcon miał zająć sklep w dawnym pałacu Delfina, gdzie był Parlament a potem Apelacja. Przechodziłem często tamtędy aby go widzieć. Miał córkę bardzo brzydką, stały przedmiot żarcików ciotki Serafji, która obwiniała ją, że romansuje z patrjotami zachodzącymi na dzienniki do czytelni jej ojca.
Później Falcon przeniósł się na pobliską ulicę: wówczas odważyłem się zachodzić czytać u niego. Nie wiem, czy w epoce gdy kradłem książki wuja miałem odwagę zaabonować się u niego; ale zdaje mi się, że w jakiś sposób miałem jego książki.
Na bieg moich marzeń wpłynęły potężnie Życie i przygody pani de ***, romans bardzo wzruszający, może bardzo śmieszny, bo bohaterka dostała się w ręce dzikich. Pożyczyłem, zdaje mi się, ten romans przyjacielowi memu Romanowi Colomb, który dotychczas go zachował w pamięci.
Niebawem sprokurowałem sobie Nową Heloizę; zdaje mi się, że wziąłem ją z najwyższej półki bibljoteki ojca w Claix.
Przeczytałem ją leżąc na łóżku w moim pokoiku w Grenobli, zamknąwszy się starannie na klucz: tonąłem w upojeniu szczęścia i rozkoszy trudnem do opisania. Dziś, dzieło to wydaje mi się pedantyczne, i nawet w 1819, w uniesieniach najszaleńszej miłości nie mogłem zeń przeczytać dwudziestu stronic z rzędu.
Odtąd kraść książki stało się mojem najważniejszem zajęciem. Miałem kącik obok biurka mego ojca, przy ulicy des Vieux-Jesuites, gdzie ukrywałem książki, które mi się podobały: egzemplarz Danta z dziwnemu drzeworytami, przekłady z Lucjana przez Perrot d’Ablancourt (piękne a niewierne, jak mówi przysłowie); korespondencja milorda All-eye z milordem All-ear, margrabiego d’Argens, wreszcie Pamiętniki szlachcica-oryginała.
Znalazłem sposób aby otwierać gabinet ojca, opustoszały od czasu nieszczęsnej tyranji Amara i Merlinota, i odbyłem dokładny przegląd wszystkich książek. Była tam wspaniała kolekcja elzewirów, ale na nieszczęście nie miałem pojęcia o łacinie, mimo że umiałem na pamięć Selectae e profanis. Probowałem przeczytać kilka artykułów z Encyklopedji. Ale czem było to wszystko w porównaniu z Felicją albo Nową Heloizą?
Zaufanie literackie jakie pokładałem w dziadku było nadzwyczajne: ufałem że mnie nie zdradzi przed Serafją i ojcem. Nie przyznając się, że czytałem Nową Heloizę, odważyłem się mówić o niej z zachwytem. Nawrócenie dziadka na jezuityzm nie musiało być dawne; zamiast mnie wypytywać surowo, opowiedział mi, że baron des Adrest (jedyny z przyjaciół, u którego bywał na obiedzie dwa lub trzy razy na miesiąc od śmierci mojej matki), w epoce gdy ukazała się Nowa Heloiza (czy to nie w 1770?) zapóźnił się w domu do obiadu; pani des Adrest kazała go poprosić drugi raz, wreszcie ten człowiek tak zimny przyszedł cały we łzach.
„Co tobie, mój drogi? spytała pani des Adrest zaniepokojona.
— Och! Julja umarła!“ I prawie nic nie jadł.
Pożerałem ogłoszenia o książkach na sprzedaż, które przychodziły z dziennikami. Rodzina moja prenumerowała wówczas, zdaje mi się, jakiś dziennik na spółkę z kimś.
Wyobraziłem sobie, że Florjan to musi być wspaniała książka, zapewne z tytułów: Gonsalwa z Kordowy, Estella etc.
Włożyłem talara (3 franki) do listu i napisałem do księgarza w Paryżu, aby mi przysłał jakąś książkę Florjana. To było śmiałe: coby powiedziała Serafja po nadejściu paczki?

Ale nie nadeszła nigdy; dopiero za ludwika, którego dziadek dał mi na Nowy Rok, kupiłem Florjana. I z dzieł tego wielkiego człowieka wykroiłem moją pierwszą komedję.

ROZDZIAŁ XVII

Serafja miała serdeczną przyjaciółkę, panią Vignon, pierwszą świętoszkę w mieście. Pani Vignon mieszkała na trzeciem piętrze przy placu św. Andrzeja, i była (zdaje mi się) żoną prokuratora, ale szanowano ją jak matkę Kościoła, rozdającą posady księżom i zawsze mającą u siebie kilku przejezdnych księży na składzie. Bardziej wzruszało mnie to, że miała piętnastoletnią córkę, dosyć podobną do białego królika, z wielkich i czerwonych oczu. Próbowałem napróżno zakochać się w niej w czasie tygodniowej czy dwutygodniowej wyprawy, jaką odbyliśmy do Claix. Tam ojciec mój nie krył się wcale i zawsze mieszkał w swoim domu, najpiękniejszym w kantonie.
W podróży tej brały udział Serafja, pani i panna Vignon, siostra moja Paulina, i może niejaki pan Blanc, pocieszna osobistość, która podziwiała wielce gołe nogi Serafji. Wychodziła boso bez pończoch rankiem do sadu.
Byłem w owym czasie tak podniecony, że nogi mojej najokrutniejszej nieprzyjaciółki robiły na mnie wrażenie. Chętnie byłbym się zakochał w Serafji. Wyobrażałem sobie cudowną rozkosz w tem, aby ściskać w ramionach tego zażartego wroga.
Mimo swej roli panny na wydaniu, kazała sobie otworzyć wielkie stale zamknięte drzwi które z jej pokoju wychodziły na schody, i, po okropnej scenie, w której widzę jeszcze jej twarz, kazała sobie zrobić klucz. Widocznie dziadek odmawiał jej tego klucza.
Wprowadzała temi drzwiami swoje przyjaciółki, między innemi tę panią Vignon, Tartufa w spódnicy, która znała specjalne modlitwy do każdego świętego i którą mój dziadek byłby znienawidził, gdyby jego wygodny charakter pozwalał: 1-o czuć wstręt do czegoś; 2-o objawiać go. Kiedy dziadek mówił o pani Vignon, używał swego wielkiego przekleństwa: Czart pluł ci w zadek!
Ojciec krył się wciąż w Grenobli, to znaczy mieszkał u dziadka i nie wychodził w dzień. Roznamiętnienie polityczne trwało nie więcej niż półtora roku. Widzę się, jak idę z jego zlecenia do pana Allier, księgarza na placu św. Andrzeja, z pięćdziesięcioma frankami w asygnatach aby kupić Chemję Fourcroy, która zbudziła w ojcu pasję do rolnictwa. Rozumiem źródło tej pasji: mógł chodzić na przechadzkę tylko do Claix.
Ale czy przyczyną tego wszystkiego nie była miłostka z Serafją, jeśli w istocie była miłostka? Nie mogę dojrzeć istotnej fizjognomji rzeczy, mam tylko moją pamięć dziecka. Widzę obrazy, pamiętam ich oddziaływanie na mnie, ale co się tyczy przyczyn i fizjognomji — pustka. To wciąż tak, jak freski w Campo Santo w Pizie, gdzie widać wyraźnie naprzykład ramię, a kawałek obok, który wyobrażał głowę, odpadł. Widzę szereg obrazów bardzo wyraźnych, ale jedynie z tą fizjognomją, jaką miały dla mnie. Co więcej, widzę tę fizjognomję jedynie przez pamięć wrażenia, jakie na mnie wywarła.
Ojciec mój poznał niebawem przeżycie godne serca tyrana. Miałem oswojoną srokę, która przebywała najczęściej pod krzesłami w jadalni. Straciła nogę w bitwie i chodziła podskakując. Broniła się od kotów, od psów, wszyscy się nią opiekowali, co było bardzo uprzejme dla mnie, bo pokrywała podłogę białemi plamami niezbyt apetycznemi. Żywiłem tę srokę w sposób niebardzo schludny, karakonami ulopionemi w pomyjach w kuchni.
Surowo oddzielony od wszelkiej istoty w moim wieku, żyjąc jedynie ze starszymi, znajdowałem urok w tem dzieciństwie.
Naraz, sroka znikła, a nikt nie chciał mi powiedzieć jak; ktoś, przez nieuwagę, zgniótł ją otwierając drzwi. Sądziłem, że ojciec zabił ją przez złośliwość; dowiedział się o tem, podejrzenie to sprawiło mu przykrość, jednego dnia wspomniał mi o tem w słowach bardzo okrężnych i oględnych.
Byłem wzniosły: zaczerwieniłem się po białka, ale nie otworzyłem ust. Zaczął nalegać: wciąż milczenie, ale oczy, które miałem w tym wieku bardzo wymowne, musiały mówić.
Oto jestem pomszczony, tyranie, za słodką i ojcowską minę, z jaką zmusiłeś mnie tyle razy abym szedł na ten wstrętny spacer do Granges, przez pola skropione gnojówką.
Przez miesiąc przeszło byłem dumny z tej zemsty; podoba mi się to w dziecku.
Namiętność ojca do folwarku w Claix i do rolnictwa przechodziła wszystko. Kazał robić wielkie meljoracje, ulepszenia, naprzykład skopać grunt, zryć na półtrzeciej stopy głęboko i znieść w jeden kąt wszystkie kamienie większe od jajka. Jan Vial, nasz stary ogrodnik, Parièrre, Mayousse, były żołnierz, wykonywali te prace za cenę oznaczoną od danej przestrzeni.
Ojciec opowiadał mi szeroko o swoich projektach, stał się typowym hreczkosiejem-południowcem.
Jest to rodzaj szaleństwa, który się często spotyka na południe od Ljonu i Tours; ta manja polega na kupowaniu gruntów, które dają jeden albo dwa od sta, wycofywanie w tym celu kapitałów ulokowanych na pięć lub sześć, a czasami na pożyczaniu na pięć procent, aby się zaokrąglić (specjalne wyrażenie), kupując grunty przynoszące dwa procent. Minister spraw wewnętrznych, który rozumiałby swoje zadania, podjąłby kampanję przeciw tej manji, która niweczy dobrobyt i cały przydział szczęścia zależący od pieniędzy, w dwudziestu departamentach na południe od Tours i Ljonu.
Ojciec mój był opłakanym przykładem tej manji, która czerpie swe źródło w skąpstwie, w pysze i w manji szlachectwa.

ROZDZIAŁ XVIII
Pierwsza komunja.

Manja ta, która zrujnowała radykalnie mego ojca i zredukowała moją schedę do trzeciej części posagu mojej matki, sprawiła mi wiele dobrego, około r. 1794.
Ale nim pójdę dalej, muszę załatwić się z historją mojej pierwszej komunji, przypadającą, o ile mi się zdaje, przed 21 lipca 1794. Człowiek, któremu polecono tę ważną operację, do której ojciec mój, wielki dewot podówczas, przywiązywał wielką wagę, był to ksiądz, nieskończenie mniejszy łajdak od księdza Raillane. Jezuityzm księdza Raillane przerażał nawet mego ojca.
Ów dobry ksiądz, tak poczciwy napozór, nazywał się Dumolard. Był to prosty chłopek urodzony w okolicach Matheysine albo La Mure, opodal Bourg d’Oisans. Później został wielkim jezuitą i dostał urocze probostwo w La Tronche, o dziesięć minut od Grenobli. (To jest coś takiego jak podprefektura Sceaux dla podprefekta zaprzedanego ministrom albo żonatego z jakąś ich nieprawą córeczką).
W owym czasie ksiądz Dumolard był tak dobroduszny, że mogłem mu pożyczyć małe włoskie wydanie Arjosta w czterech tomikach. Ale może mu je pożyczyłem dopiero w 1803.
Fizjognomja księdza Dumolard nie była odpychająca, pozatem że jedno oko miał stale zamknięte; był jednooki, trzeba to wyznać, ale rysy miał regularne, wyrażające nietylko dobroduszność, ale, co o wiele zabawniejsze, pogodną i doskonałą szczerość. W istocie nie był w owym czasie łajdakiem, albo raczej, po zastanowieniu się, sądzę, że moja przenikliwość dwunastoletniego malca, wyostrzona zupełną samotnością, omyliła się zupełnie; później bowiem był to jeden z najwytrawniejszych jezuitów naszego miasta. Samo jego wyborne probostwo, tuż pod ręką dewotek naszego miasta, świadczy za nim, a przeciw mojej dwunastoletniej naiwności.
Prezydent de Barral, człowiek idealnie pobłażliwy i dobrze wychowany, powiedział mi w r. 1816, zdaje mi się, kiedyśmy się przechadzali po jego wspaniałym ogrodzie w La Tronche, przylegającym do probostwa:
„Ten Dumolard, to jeden z najbardziej szczwanych drabów z całej kompanji.
— A ksiądz Raillane?
— Och! Raillane przeszedł ich wszystkich. W jaki sposób pański ojciec mógł wybrać takiego człowieka?
— Na honor, nie wiem; byłem ofiarą, a nie wspólnikiem“.
Od paru lat, ksiądz Dumolard często odprawiał mszę u nas, we włoskim salonie dziadka. Terror, który nigdy w Delfinacie nie był terrorem, nie spostrzegł się nigdy, że ośmdziesiąt czy sto dewotek wychodziło od mego dziadka co niedzielę w południe. Zapomniałem powiedzieć, że gdy byłem całkiem mały, kazano mi służyć do niszy, i że wywiązywałem się z tego aż nadto dobrze. Miałem minkę bardzo skromną i bardzo poważną. Całe życie obrzędy religijne bardzo mnie wzruszały. Długo sługiwałem do mszy temu drabowi Raillane, który odprawiał ją w kościele Propagacji na końcu ulicy św. Jakóba, po lewej; był to klasztor, odprawialiśmy mszę na trybunie.
Byliśmy takie dzieci, Reytiers i ja, że, ku naszej wielkiej zgrozie, Reytiers, z pewnością przez nieśmiałość, posiusiał się podczas mszy, do której ja służyłem, na drewniany klęcznik. Nieborak starał się wytrzeć tę wilgoć ku wielkiemu swemu wstydowi trąc kolanem o deskę klęcznika. To była cała historja! Zachodziliśmy często do zakonnic; jedna z nich, wysoka i dobrze zbudowana, podobała mi się bardzo; spostrzeżono to z pewnością (pod tym względem bowiem byłem zawsze bardzo niezręczny) i nie ujrzałem jej już. Zauważyłem, że ksieni klasztoru miała mnóstwo czarnych punktów na końcu nosa; to mi się wydawało okropne.
Rząd popełnił straszliwe głupstwo prześladując księży. Zdrowy rozum Grenobli i jej nieufność do Paryża ocaliły nas od zaostrzenia tego głupstwa.

Księża jęczeli na prześladowanie, ale sześćdziesiąt dewotek przychodziło o jedenastej rano wysłuchać mszy w salonie mego dziadka. Policja nie mogła nawet udawać, że nie wie o tem. Kiedy wychodzono od nas ze mszy, tłok był na Wielkiej Ulicy.

ROZDZIAŁ XIX

Ojca mego skreślono z listy podejrzanych (co przez dwadzieścia jeden miesięcy było jedynym celem naszych ambicyj) 21 lipca 1794, przy pomocy pięknych oczu mojej ładnej kuzynki Józefiny Martin.
Bawił wówczas dłużej w Claix. Moja niezależność zrodziła się, jak wolność miast włoskich w VII wieku, ze słabości moich tyranów.
W czasie nieobecności ojca, udawałem, że idę pracować na ulicę des Vieux-Jesuites w naszym salonie, gdzie od czterech lat nie postała niczyja noga.
Myśl ta, zrodzona, jak wszystkie wynalazki, z potrzeb chwili, miała ogromne korzyści. Popierwsze, szedłem sam na ulicę de Vieux-Jesuites, o dwieście kroków od domu dziadka; powtóre byłem tam zabezpieczony od wtargnięcia Serafji, która, u dziadka, w momentach gdy była wścieklejsza niż zwykle, wpadała przeglądać moje książki i plondrować w papierach.
Czując się spokojny w cichym salonie, gdzie znajdował się piękny mebel wyhaftowany przez matkę, zaczynałem pracować z przyjemnością. Napisałem komedję, zdaje mi się Pan Piklar.
Z pisaniem czekałem zawsze na moment natchnienia.
Poprawiłem się z tej manji aż późno. Gdybym ją był przepędził wcześniej, byłbym skończył komedję o panu Letellier, którą zawiozłem pod Moskwę i co więcej, odwiozłem z powrotem (i która znajduje się w moich papierach w Paryżu). Głupstwo to bardzo upośledziło ilość moich prac. Jeszcze w r. 1806 czekałem na natchnienie aby pisać. Przez całe moje życie, nigdy nie mówiłem o rzeczy którą byłem przejęty: najmniejszy zarzut zraniłby mi serce. Stąd nigdy nie mówiłem o literaturze. Przyjaciel mój — wówczas bardzo bliski — Adolf de Mareste (urodzony w Grenobli około r. 1782), napisał do mnie do Medjolanu, aby mi wyrazić zdanie o Życiu Haydna, Mozarta i Metastazja. Nie domyślał się wcale, że ja byłem the autor.
Gdybym był mówił, około 1795, o moim projekcie pisania, ktoś rozsądny byłby mi powiedział: Pisz pan codzień przez dwie godziny, z natchnieniem czy bez. Ta rada pozwoliłaby mi spożytkować dziesięć lat mego życia, głupio zmarnowane na czekanie natchnienia.
Wyobraźnia moja zużywała się na przewidywanie złego, jakie mi czynili moi tyrani i na przeklinanie ich; z chwilą gdy byłem wolny, w salonie matki, miałem swobodę palenia się do czegoś. Namiętnością moją były: medale odlewane w gipsie. Przedtem miałem małą namiętność: pasję do sękatych kijów wycinanych, wdaje mi się, z głogu; polowanie.
Ojciec i Serafja zdławili obie te pasje. Pierwsza znikła pod wpływem żarcików wuja; pasja do polowania, pobudzona rozkosznemi marzeniami zrodzonemi z krajobrazu pana Le Roy oraz gry wyobraźni przy lekturze Arjosta, stała się moim szałem, kazała mi uwielbić Dom wiejski Buffona, kazała mi pisać o zwierzętach, wreszcie zginęła jedynie z przesytu. W Brunszwicku w 1808, bytłm jednym z dyrektorów polowania, gdzie zabijało się po pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt zajęcy przy pomocy naganki. Miałem wstręt do zabicia sarny; ten wstręt spotęgował się. Nic nie wydaje mi się dziś lichszą zabawą, niż zmieniać uroczego ptaka w cztery uncje mięsa.
Gdyby ojciec pozwolił mi chodzić na polowanie, byłbym zwinniejszy, co byłoby mi posłużyło na wojnie. Byłem zwinny tylko siłą siły.
Będę jeszcze mówił o polowaniu, wróćmy do medalów.

ROZDZIAŁ XX

Po kilku latach najgłębszego i upadlającego nieszczęścia, oddychałem tylko wtedy, kiedy się ujrzałem sam, zamknięty na klucz w salonie przy ulicy des Vieux-Jesuites, dotąd tak mi znienawidzonym. Przez tych kilka lat serce moje wzbierało bezsilną nienawiścią. Gdyby nie mój pęd do rozkoszy, wychowanie to, o którem ci, co mi je narzucali, nie mieli pojęcia, byłoby mnie uczyniło czarnym zbrodniarzem lub też miłym i przylepnym łajdakiem, prawdziwym jezuitą; zato byłbym dziś z pewnością bardzo bogaty. Lektura Nowej Heloizy i skrupuły młodego Saint-Preux zrobiły ze mnie nawskroś uczciwego człowieka; po tej lekturze, której towarzyszyły łzy i wybuchy entuzjazmu cnoty, mogłem jeszcze robić łajdactwa, ale byłbym czuł, że jestem łajdakiem. Tak więc, książka czytana w wielkim sekrecie i wbrew rodzinie, zrobiła mnie uczciwym człowiekiem.
Historja rzymska mdłego Rollina, mimo jego płaskich refleksyj, wypełniła mi głowę faktami solidnej cnoty (opartej na użyteczności, a nie na czczym honorze monarchji. Saint-Simon jest pięknym przykładem na wywód Monteskjusza o niskim honorze monarchji: a to nielada rzecz spostrzec to w r. 1734, w stanie dziecięctwa, w jakiem w tej epoce była jeszcze inteligencja Francuzów).
Po faktach zaczerpniętych z Rollina a potwierdzonych i objaśnionych przez ciągłe rozmowy z kochanym dziadkiem oraz teorje bohatera Nowej Heloizy, nic nie da się porównać z głęboką odrazą i wzgardą, jaką miałem dla....[12] objaśnianych przez księży, którzy codzień, w moich oczach, martwili się ze zwycięstw ojczyzny i pragnęli aby wojska francuskie poniosły klęskę.
Rozmowy kochanego dziadka któremu zawdzięczam wszystko, jego cześć dla dobroczyńców ludzkości, tak sprzeczna z pojęciem chrystjanizmu, nie pozwoliła mi z pewnością dać się złapać, niby mucha w pajęczynę, w mój kult dla ceremonij. (Widzę dziś że to była pierwsza forma mojej miłości do muzyki, 1, malarstwa, 2, i sztuki Vigano (tańce), 3. Przypuszczam, że dziadek nawrócił się świeżo około r. 1793. Może zrobił się dewotem po śmierci mojej matki (1790); może potrzeba oparcia o kler w jego zawodzie lekarskim nałożyła mu lekki pokost obłudy wraz z peruką o potrójnym rzędzie pukli. Przypuszczałbym raczej to ostatnie, widziałem bowiem że był oddawna przyjacielem księdza Sadin, proboszcza św. Ludwika (jego parafja), kanonika Rey i panny Rey, jego siostry, do której chodziliśmy często (ciotka Elżbieta miała tam swoją partyjkę) na małą uliczkę za św. Andrzejem; nawet miłego, zanadto miłego, księdza Helie, proboszcza od św. Hugona, który mnie ochrzcił i który mi to przypominał później w kawiarni Regence w Paryżu gdzie jadałem śniadania koło 1803 w czasie mojej prawdziwej edukacji, przy ulicy d’Angiviller.
Trzeba zauważyć, że w 1790 księża nie wyciągali konsekwencyj z teorji i dalecy byli od nietolerancji i niedorzeczności, jakiemi świecą w r. 1835. Znosili doskonale, że dziadek pracował w obliczu swego biuściku Woltera i że rozmowa jego, wyjąwszy jeden temat, była tem, czem byłaby w salonie Woltera. Trzy dni, jakie spędził w owym salonie, cytował chętnie przy każdej sposobności jako najpiękniejsze dni w swojem życiu. Nie odmawiał sobie bynajmniej satyrycznej albo skandalicznej anegdotki o księżach; w czasie zaś swojej długiej karjery, bystry ten i chłodny umysł zebrał ich setkami. Nigdy nie przesadzał, nigdy nie kłamał, co mi pozwala, jak sądzę, twierdzić dzisiaj, że, co się tyczy inteligencji, nie był on kołtunem; ale znowuż umiał powziąć wiekuistą nienawiść dla bardzo błahej przewiny i nie sądzę abym mógł obmyć jego duszę z zarzutu kołtuństwa.
Odnajduję typ kołtuna nawet w Rzymie, w panu M... i jego rodzinie; w panu Bois, jego szwagrze, wzbogaconym...[13].
Dziadek miał cześć i miłość dla wielkich ludzi, co bardzo raziło dzisiejszego proboszcza św. Ludwika, oraz wielkiego wikarjusza, dzisiejszego biskupa Grenobli, który w swoim charakterze księcia Grenobli, pokłada punkt honoru w tem, aby nie oddać wizyty prefektowi.
Ojciec Ducros, ów kordeljer, którego mam za genjalnego człowieka, stracił zdrowie wypychając ptaki truciznami. Cierpiał bardzo na wnętrzności, a wuj mój zdradził mi swemi żarcikami, że on mia...[14].
Niewielem rozumiał tej choroby, która mi się zdawała zupełnie naturalna. Ojciec Ducros bardzo lubił mego dziadka, któremu zawdzięczał poczęści swoje miejsce bibljotekarza; ale nie mógł się powstrzymać aby nie pogardzać nieco słabością jego charakteru: nie mógł znosić wybryków Serafji, które dochodziły często do przerywania rozmowy, mącenia towarzystwa i wystraszania gości.
Charaktery à la Fontenelle bardzo są czułe na ten odcień milczącej wzgardy; dziadek zwalczał tedy często mój entuzjazm dla ojca Ducros. Czasami, kiedy ojciec Ducros przyszedł do domu z czemś zajmującym do opowiedzenia, wyprawiano mnie do kuchni; nie byłem tem zgoła urażony, tylko zmartwiony że nie dowiem się ciekawej rzeczy. Filozof ten czuły był na mój entuzjazm i na sympatję którą mu okazywałem, a która sprawiała, że kiedy on był, nie opuszczałem nigdy pokoju.
Obdarzał swoich przyjaciół i przyjaciółki złoconą ramą, rozmiarów trzy stopy na dwie i pół, za którą pomieszczał sześć lub osiem tuzinów gipsowych medalów średnicy osiemnastu linij. Byli to wszyscy cesarze rzymscy wraz z cesarzowemi; inna rama przedstawiała wielkich ludzi Francji od Clément Marot do Woltera, Diderota i d’Alemberta. Coby dziś powiedział ksiądz Rey na taki widok?
Te medale były okolone, bardzo zgrabnie, małemi kartonikami złoconemi na brzegach, woluty zaś, wykonane z tego samego materjału wypełniały przestrzeń między medalami. Ozdoby tego rodzaju były wówczas bardzo rzadkie, i mogę wyznać, że kontrast białego matowego koloru medalów i lekkie, delikatne, dobrze narysowane cienie, które znaczyły rysy osobistości, wraz ze złoconym brzegiem kartonów i ich złocistym kolorem robiły wrażenie bardzo wykwintne.
Mieszkańcy Vienne, Romans, La Tour du Pin, Voion, etc., którzy zachodzili na obiad do dziadka, nie mogli się dość napodziwiać tych ramek. Co do mnie, stojąc na krześle, nieustannie wgłębiałem się w rysy tych znamienitych ludzi, których życie byłbym chciał naśladować i czytać ich dzieła.
Ojciec Ducros wypisał u góry tych kartonów:

Znamienici ludzie Francji

albo

Cesarze i Cesarzowe.

W Voiron naprzykład, u mego kuzyna Allard du Plantier (potomek historyka i antykwarjusza Allard), podziwiano te ramy jako starożytne medale; nie wiem nawet, czy sam kuzyn, który nie był w tem bardzo bity, nie brał ich za starożytne medale. (Był to syn unicestwiony przez rozumnego ojca, jak następca tronu przez Ludwika XIV).
Jednego dnia, ojciec Ducros rzekł do mnie:
„Czy chcesz, abym cię nauczył robić medale?“
Miałem uczucie, że mi się niebo otwarło.
Udałem się do jego apartamentu, doprawdy rozkosznego dla człowieka który lubi myśleć; chciałbym mieć podobny, aby w nim dożyć moich dni.
Cztery małe pokoiki na dziesięć stóp wysokie, z oknami na południe i na zachód, z bardzo ładnym widokiem na Saint-Joseph, wzgórza Eybens, na most w Claix i na odległy horyzont ku Gap.
Pokoje te pełne były płaskorzeźb i medalów odlanych ze starożytnych albo ze znośnych rzeczy nowych.
Medale były przeważnie, z czerwonej siarki (poczerwienionej mięszaniną cynobru), co wygląda pięknie i poważnie; słowem nie było w tem mieszkaniu ani stopy kwadratowej, któraby nie budziła jakiejś myśli. Były też i obrazy. „Nie jestem dość bogaty, powiadał ojciec Ducros, aby kupować takie któreby mi się podobały“, Główny obraz przedstawiał śnieg, był wcale niezły.
Dziadek zaprowadził mnie kilka razy do tego uroczego mieszkanka. Z chwilą gdy byłem sam z dziadkiem, poza domem, poza sferą działania mego ojca i Serafji, byłem cudownie wesoły. Szedłem bardzo wolno, bo kochany dziadek miał reumatyzmy; przypuszczam że to była podagra (bo ja, jego prawdziwy wnuk i podobny do niego fizycznie, miałem atak podagry w maju 1835 w Civita Vecchia).
Ojciec Dueros, który był zamożny, bo zapisał wszystko co miał panu Navizet z Saint-Laurent, ex-zamszownikowi, miał bardzo dobrego służącego, dużego i pulchnego poczciwca, który był woźnym bibljotecznym, oraz wyborną służącą. Z porady ciotki Elżbiety, dawałem napiwki wszystkim.
Byłem naiwny do ostatnich granic, dzięki cudowi tego ohydnego samotnego wychowania, oraz całej rodziny, mustrującej biednego dzieciaka. Systemu tego trzymano się pilnie, ponieważ żałoba rodziny kazała jej znajdować w nim upodobanie.
Ta nieświadomość najprostszych rzeczy sprawiła, że popełniałem mnóstwo niezręczności u starego pana Daru od listopada 1799 do maja 1800.
Wróćmy do medali. Ojciec Ducros wystarał się, niewiem jak, o znaczną ilość medali gipsowych. Nasycał je oliwą i na tę oliwę lał siarkę pomieszaną z łupkiem dobrze wysuszonym i sproszkowanym.
Kiedy ta forma była zupełnie zimna, dawał nieco oliwy, i otaczał ją naoliwionym papierem, wysokim na trzy linje: forma była na dnie. W tę formę lał płynny gips, świeżo sporządzony, i zaraz potem gips mniej delikatny i gęstszy, tak aby medal gipsowy miał cztery linje wysokości. Tego nigdy nie umiałem dobrze wykonać. Nie miesiłem mego gipsu dość szybko lub raczej dawałem mu parować. Napróżno stary służący przynosił mi gips w proszku. Znajdowałem galaretę z gipsu w kilka godzin po wlaniu go w formę z siarki.
Ale to co było najtrudniejsze, formy, robiłem natychmiast, i bardzo dobrze, tylko trochę grube. Nie oszczędzałem materjału.
Pomieściłem moją pracownię medaljerską w gotowalni mojej biednej matki; wchodziłem do tego pokoju, gdzie nikt nie wchodził od kilku lat inaczej niż z uczuciem religijnem; starałem się nie patrzeć na łóżko. Nie byłbym się nigdy rozśmiał w tym pokoju, wybitym ljońskim papierem dobrze naśladującym czerwony adamaszek.
Mimo że nigdy nie doprowadziłem do tego aby zrobić ramę z medalami jak ojciec Ducros, przygotowywałem się bezustanku do tej chwały, sporządzając mnóstwo form z siarki.
Kupiłem wielką szafę, zawierającą dwanaście czy piętnaście szuflad wysokich na trzy cale, gdzie gromadziłem moje bogactwa.
Zostawiłem to wszystko w Grenobli w 1799. Od 1796 nie dbałem już o to; zrobiono z pewnością zapałki z tych szacownych form z siarki koloru łupku.
Przestudjowałem słownik medalów w Encyklopedji metodycznej.
Zdolny nauczyciel, któryby umiał wyzyskać tę pasję, byłby ze mną przeszedł całą historję starożytną; trzeba było mi dać czytać Swetonjusza, potem Djonizego z Halikarnasu, w miarę jak moja młoda głowa zdolna była przyjmować poważne idee.
Ale smak panujący wówczas w Grenobli kazał czytywać i cytować epistoły takiego pana de Bonnard, coś w rodzaju stołowego Dorata (tak jak się mówi: stołowe Mâcon). Dziadek mój wymawiał ze czcią tytuł O wielkości Rzymian Monteskjusza, ale nic z tego nie rozumiałem; rzecz nietrudna do uwierzenia, skoro nie znałem wypadków, na których Monteskjusz zbudował swoje wspaniałe rozważania.
Trzeba było bodaj dać raz czytać Liwjusza. Zamiast tego, kazano mi czytać i podziwiać hymny Santeuila: „Ecce sede tanantes”... Można sobie wyobrazić, jak przyjmowałem tę religję moich tyranów.
Księża, którzy bywali na obiedzie u dziadka, starali się odpłacić tę gościnność, karmiąc mnie biblją Royaumonta, którego obleśny i słodkawy ton budził we mnie najgłębszy wstręt. Wolałem sto razy Nowy Testament po łacinie, którego nauczyłem się całkowicie na pamięć na jakimś tanim egzemplarzu. Rodzina moja, jak dziś królowie, chciała, aby religja trzymała mnie w uległości, a ja oddychałem jeno buntem.
Patrzałem na defilującą legję Alobrogów, którą dowodził pan Caffe, zmarły u Inwalidów w 85-ym roku życia, w listopadzie lub grudniu 1835; moją wielką myślą była armja. Czy nie dobrzebym uczynił zaciągając się?
Wychodziłem sam, szedłem do Parku, ale inne dzieci zdawały mi się zbyt poufałe; zdaleka płonąłem chęcią bawienia się z niemi, zbliska zdawały mi się ordynarne.
Zaczynałem nawet, zdaje mi się, chodzić do teatru, który opuszczałem w najbardziej zajmującym momencie (w lecie o dziewiątej) kiedy słyszałem bijącą godzinę.
Wszystko co było tyranją budziło we mnie bunt, nie lubiłem władzy. Odrabiałem moje zadania (ćwiczenia, tłumaczenia, wiersze o musze utopionej w mleku) na małym orzechowym stoliczku, w przedpokoju do wielkiego włoskiego salonu, wyjąwszy w niedzielę z powodu naszej mszy; drzwi od głównych schodów były zawsze zamknięte. Wpadło mi do głowy wypisać na tym stoliku nazwiska wszystkich którzy dopuścili się zamachu ma panujących, naprzykład: Poltrot, książę de Guise, 1562. Dziadek, pomagając mi składać wiersze, lub raczej składając je sam, ujrzał tę listę; ten człowiek tak spokojny, wrogi wszelkiemu gwałtowi, zgnębił się tem: wywnioskował niemal, iż Serafja miała słuszność, że ja mam potworny charakter. Może natchnieniem mojej listy stał się czyn Karoliny Corday — 11 albo 12 lipiec 1793 — przedmiot mego najżywszego entuzjazmu. Byłem w tym czasie wielkim entuzjastą Katona z Utyki; słodkawe i chrześcijańskie refleksje zacnego Rollina, jak go nazywał mój dziadek, zdawały mi się czemś bardzo cielęcem.
A w tym samym czasie byłem takiem dzieckiem, że, znalazłszy w Historji starożytnej Rollina, zdaje mi się, osobę, która się nazywała Arystokrates, byłem tem oczarowany, i udzieliłem mego entuzjazmu siostrze mojej Paulinie, która była liberalna i trzymała moją stronę przeciw Zenaidzie-Karolinie, zaprzedanej stronnictwu Serafji i uważanej przez nas za szpiega.
Przedtem czy potem, miałem żywe zamiłowanie do optyki, co mnie skłoniło do przeczytania Optyki Smitha w bibljotece publicznej. Sporządziłem sobie okulary przy pomocy których mogłem widzieć sąsiada, udając że patrzę przed siebie. Przy odrobinie zręczności, znowuż można było, zapomocą tego środka, pchnąć mnie do studjów optycznych i dać mi przełknąć sporą porcję matematyki. Od tego do astronomji był tylko krok.

ROZDZIAŁ XXI

Kiedy prosiłem ojca o jakieś należące mi się pieniądze, naprzykład dlatego że mi je przyrzekł, mruczał, gniewał się, i zamiast przyrzeczonych sześciu franków, dawał mi trzy. To mnie oburzało: jakto! nie dotrzymać obietnicy?
Hiszpańskie sentymenty zaszczepione mi przez ciotkę Elżbietę, unosiły mnie w chmury, myślałem tylko o honorze, o heroizmie. Nie miałem najmniejszego sprytu, najmniejszego talentu do krętactwa, ani cienia słodkiej obłudy (jezuityzmu).
Brak ten oparł się doświadczeniu, rozumowaniu, niesmakowi że tyle razy, przez moją hiszpańskość, dałem się złapać w pułapkę.
I dziś jeszcze brak mi tej zręczności: codziennie, przez moją hiszpańskość daje się oszukać o jednego lub dwa paole przy kupnie najdrobniejszej rzeczy. Wyrzut, o jaki mnie to przyprawia w godzinę później, jest powodem że nawykłem mało kupować. Odmawiam sobie przez rok drobnostki, która kosztowałaby dwanaście franków, przez tę pewność że mnie oszukają, co mnie zirytuje, a ta irytacja przeważa przyjemność posiadania owej drobnostki.
Piszę to stojąco na małem biureczku à la Tronchin, zrobionem przez stolarza, który nigdy nie widział niczego podobnego: od roku odmawiałem go sobie, z obawy że mnie oszukają. Wreszcie użyłem tego sposobu, że nie rozmawiałem ze stolarzem wracając z kawiarni o jedenastej rano, wówczas bowiem czuję się bardziej podniecony (ściśle tak jak w r. 1803, kiedy pijałem kawę z rumem przy ulicy Saint-Honoré), ale w momentach znużenia; dzięki temu moje biurko à la Tronchin kosztowało mnie tylko półpięta talara.
Ten mój charakter sprawiał, że moje konferencje pieniężne — rzecz tak drażliwa między pięćdziesięcioletnim ojcem a piętnastoletnim synem — kończyły się zazwyczaj z mojej strony atakiem głębokiej wzgardy i skoncentrowanego oburzenia.
Czasami, nie przez wyrachowanie ale przypadkowo, mówiłem z zapałem do ojca o rzeczy którą chciałem kupić; bezwiednie gorączkowałem go (udzielałem mu nieco mojej gorączki) i wówczas bez trudu, nawet z przyjemnością, dawał mi wszystko czego potrzebowałem. Raz, w dzień jarmarku na placu Grenette, w epoce gdy ojciec się ukrywał, zwierzyłem mu się z pragnieniem posiadania owych wielkich ruchomych liter wybitych w blasze mosiężnej wielkości kart do gry; dał mi kilka asygnat po piętnaście su, za powrotem okazało się że wszystko wydałem.
„Wydajesz wciąż wszystkie pieniądze, które ci daję“.
Ponieważ dał mi te asygnaty z całym wdziękiem, do jakiego ten tak pozbawiony wdzięku człowiek był zdolny, wymówka zdała mi się słuszna. Gdyby moi wychowawcy umieli mną powodować, byliby ze mnie zrobili dudka takiego jakich tylu widuję na prowincji. Oburzenie, jakie odczuwałem w dzieciństwie (i to w najwyższym stopniu) dzięki mojej hiszpańskości dało mi, naprzekór im, charakter który posiadam. Ale jaki jest ten charakter? — trudnohy mi było odpowiedzieć. Może ujrzę prawdę w sześćdziesiątym piątym roku życia, jeśli go doczekam.
Żebrak, który zwróci się do mnie w stylu tragicznym, jak w Rzymie, albo w stylu komicznym, jak we Francji, oburza mnie: 1-o nie cierpię aby zakłócano moje dumania; 2-o nie wierzę ani słowa w to co mówi.
Wczoraj, kiedym przechodził ulicą, kobieta z ludu, czterdziestoletnia ale dość przystojna, mówiła do człowieka, który szedł obok niej: Bisogna camprar (trzeba przecież żyć). Te słowa wolne od komedji, wzruszyły mnie do łez. Nie daję nigdy nic biednym, którzy mnie proszą; sądzę, że to nie przez skąpstwo. Kiedy gruby strażnik sanitarny (11 grudnia) w Civita Vecchia wspomniał mi o biednym Portugalczyku w szpitalu, dałem mu natychmiast sześć czy osiem paolów. Kiedy się wzdragał z przyjęciem, bojąc się narazić swemu szefowi (gruboskórny chłop z Finevista, nazwiskiem Manelli), pomyślałem, że godniejsze konsula będzie dać mu całego talara, i tak też uczyniłem; tak więc sześć paolów ze szczerej ludzkości, a cztery z przyczyny haftowanego fraka.
A propos rozmowy finansowej ojca z synem: margrabia Torrigiani z Florencji, za młodu gruby gracz i mocno posądzany o to że wygrywa w sposób niezupełnie dozwolony), widząc że jego trzej synowie przegrywają czasami po dziesięć czy piętnaście ludwików, chcąc im oszczędzić przykrości proszenia go o pieniądze, wręczył trzy tysiące franków staremu wiernemu odźwiernemu z rozkazem dawania pieniędzy synom kiedy przegrają i zgłoszenia się doń po nowy zapas, kiedy te trzy tysiące się wyczerpią.
To jest samo w sobie bardzo przyzwoicie, zresztą to postępowanie wzruszyło synów, którzy się pohamowali. Ten margrabia, oficer Legji honorowej, jest ojcem pani Pozzi, której piękne oczy natchnęły mnie takim podziwem w roku 1817. Anegdota o karciarstwie jej ojca byłaby mi zrobiła straszliwą przykrość w roku 1817 z przyczyny przeklętej hiszpańskości mego charakteru, na którą skarżyłem się dopiero, co. Ta hiszpańskość nie pozwala mi mieć talentu komedjowego:
1-o odwracam moje spojrzenia i pamięć od wszystkiego co niskie;
2-o sympatyzuję, jak w dziesiątym roku życia kiedy czytałem Arjosta, ze wszystkiem co jest opowieścią o miłości, o lasach (lasy i ich majestatyczna cisza), o szlachetności.
Najpospolitsza opowieść hiszpańska, jeśli oddycha szlachetnością, sprowadza mi łzy do oczu, podczas gdy odwracam oczy od molierowskiego Chryzala a jeszcze hardziej od złośliwości Zadiga, Kandyda, biednego Djabła i większości dzieł Woltera.
Ta hiszpańskość, przekazana mi przez ciotkę Elżbietę, sprawia iż, nawet w moim wieku, uchodzę za dziecko bez doświadczenia, za warjata coraz bardziej niezdolnego do wszelkiej poważniejszej sprawy, jak powiedział mój kuzyn Colomb, szczery mieszczuch.
Rozmowa prawdziwego mieszczucha o ludziach i o życiu, będąca jedynie zbiorem tych szpetnych szczegółów, wtrąca mnie w głęboki spleen, kiedy, dla jakichś względów, zmuszony jestem słuchać jej nieco dłużej.
Oto tajemnica mego wstrętu do Grenobli około r. 1816, którego wówczas nie umiałem wytłumaczyć.
Nie mogę sobie wytłumaczyć jeszcze dziś, w pięćdziesiątym drugim roku, melancholji w jaką mnie wtrąca niedziela. Do tego stopnia, że mogę być wesół i zadowolony — zrobiwszy dwieście kroków na ulicy, spostrzegam, że sklepy są zamknięte: A, to niedziela, powiadam, sobie.
Natychmiast cały szczęśliwy nastrój pryska.
Czy to jest zawiść zbudzona zadowolonemi minami robotników i wystrojonych mieszczuchów?...
Daremnie sobie powiadam; „Ależ ja tracę w ten sposób pięćdziesiąt dwie niedziele na rok i może dziesięć świąt“; to jest silniejsze odemnie, mogę znaleść lekarstwo jedynie w zawziętej pracy.
Wada ta, — mój wstręt do Chryzala[15] — przedłużyła mi może młodość. Byłoby to więc szczęśliwe nieszczęście, jak to że miałem mało kobiet (kobiet jak Bianca Milai, którą spudłowałem w Paryżu, pewnego ranka, około r. 1829, jedynie dlatego, że niespostrzegłem się na jej „psychologicznym momencie“, — miała tego dnia czarną aksamitną suknię, było to na ulicy du Helder albo Mont-Blanc.
Ponieważ prawie nie miałem kobiet tego typu (prawdziwych mieszczanek), nie jestem ani trochę zblazowany w pięćdziesiątym roku. Chcę rzec: zblazowany moralnie, bo fizycznie oczywiście zużyłem się porządnie, do tego stopnia, że mogę obejść się wybornie dwa albo trzy tygodnie bez kobiet; taki post dolega mi jedynie w pierwszym tygodniu.
Większość moich pozornych szaleństw, (zwłaszcza to głupstwo że nie umiem chwycić za włosy sposobności (która jest łysa, jak powiada Don Jafet z Armenji), wszystkie moje frycowe przy sprawunkach etc., etc., pochodzą z hiszpańskości udzielonej mi przez ciotkę Elżbietę (dla której miałem zawsze najgłębszy szacunek, szacunek tak głęboki że nie pozwalał na rozwinięcie się czułości dla niej) i także, zdaje mi się, z lektury Arjosta, którego czytałem tak młodo i z taką rozkoszą. Dziś bohaterowie Arjosta przedstawiają mi się jako masztalerze, których jedyną wartością jest ich siła, o co się kłócę z pięknoduchami, którzy wolą Arjosta od Tassa, gdy w moich oczach, Tasso, kiedy szczęśliwie zapomni naśladować Wergilego lub Homera, jest najbardziej wzruszającym z poetów).
W niespełna godzinę napisałem tych dwanaście stronic, zatrzymując się od czasu do czasu i siląc się nie pisać rzeczy mglistych, które byłbym zmuszony wykreślić.
Jakim cudem mogłem pisać bardzo fizycznie, drogi Colomb? — Mój przyjaciel Colomb, który czyni mi ten zarzut w swoim wczorajszym liście, a także w poprzednich, poszedłby na męki za swoje słowo i za mnie. (Urodził się w Ljonie około 1785, ojciec jego, bardzo zacny ex-kupiec, osiadł w Grenobli około 1788. Roman Colomb ma 20 czy 25 tysięcy franków dochodu i trzy córki przy ulicy Godot-de-Mauroy w Paryżu).

ROZDZIAŁ XXII

Oblężenie Ljonu poruszyło całe Południe; byłem za Kellermanem i za republikanami, rodzina moja za emigrantami i za Précym.
Kuzyn Santerre, poczmistrz, którego krewniak czy bratanek bił się w Ljonie, zachodził do nas dwa razy dziennie; ponieważ było to w lecie, piliśmy ranną kawę z mlekiem w gabinecie przyrodniczym na tarasie.
Tam-to może doznałem najżywszych uniesień miłości ojczyzny i nienawiści do arystokratów (legitymistów z 1835) i do księży, jej wrogów.
Pan Senterre, urzędnik poczty listowej, przynosił nam stale sześć czy siedem dzienników ściąganych abonentom, którzy dostawali je dopiero w dwie godziny później wskutek naszej ciekawości. Dostawał swój naparstek wina i chleb i słuchał dzienników. Często miał nowiny z Ljonu.
Zachodziłem wieczorem sam na terasę, aby starać się posłyszeć armaty ljońskie. Widzę w Tabeli chronologicznej, jedynej książce którą mam w Rzymie, że Ljon wzięto 9 października 1793. Zatem w lecie 1793, w dziesiątym roku, chodziłem słuchać armat ljońskich; nie słyszałem ich nigdy. Patrzałem z zazdrością na górę Meaudre, z której było słychać. Nasz zacny kuzyn Romagnier (kuzyn, bo ożenił się z panną Blanchet, krewną żony mego dziadka) był z Meaudre, dokąd udawał się dwa razy na miesiąc odwiedzić swego ojca. Za powrotem przyprawiał mnie o bicie serca powiadając: „Słyszymy bardzo dobrze armaty ljońskie, zwłaszcza wieczór, o zachodzie słońca, kiedy jest wiatr północno-zachodni“.
Patrzałem z najżywszem pragnieniem w tę stronę, ale to było pragnienie, którego nie wolno było zdradzić. Należało pomieścić ten szczegół o wiele wcześniej, ale powtarzam, że, co się tyczy mego dzieciństwa, zachowałem jedynie bardzo wyraźne obrazy, bez daty i bez fizjognomji.
Spisuję je potrosze tak jak mi przychodzą.
Nie mam żadnej książki i nie chcę czytać żadnej książki; zaledwie pomagam sobie głupią Chronologią, która nosi nazwisko owego sprytnego i suchego człowieka, pana Lois Weymar. Tak samo zrobię z bitwą pod Marengo (1800), z kampanją a 1809, z kampanją moskiewską i 1813, gdzie byłem intendentem w Sagan na Śląsku; nie zamierzam bynajmniej pisać historji, ale poprostu notować moje wspomnienia, aby zrozumieć co za człowiekiem byłem: głupim czy inteligentnym, tchórzem czy odważnym, etc., etc. To jest odpowiedź na wielkie słowo: Gnoti seauton, znaj siebie samego.
W czasie tego lata 1793, oblężenie Tulonu przejmowało mnie wielce; rozumie się samo przez się, że rodzina moja pochwalała zdrajców którzy oddali miasto. Jednakże ciotka Elżbieta, ze swoją kastylską dumą, rzekła mi...[16]
Widziałem odmarsz generała Cartean czy Cartaud, który odbył paradę na placu Grenette. Widzę jeszcze jego nazwisko na furgonach defilujących wolno i z wielkim hałasem przez ulicę Montorge ciągnąc do Tulonu.
Czekało mnie wielkie wydarzenie, które mnie bardzo obeszło w danej chwili; ale było za późno, wszelkie węzły przyjaźni między ojcem a mną pękły, a wstręt mój do mieszczańskiej pospolitości i do Grenobli był już niezwyciężony.
Ciotka Serafja była oddawna chora. Wreszcie zaczęto mówić o niebezpieczeństwie; poczciwa Marion (Marja Thomasset), moja przyjaciółka, wyrzekła to wielkie słowo. Niebezpieczeństwo stało się groźne; zaczęli napływać księża.
Pewnego zimowego wieczora, zdaje mi się, około siódmej wieczór, byłem w kuchni, naprzeciwko szafy Marion. Ktoś wszedł i rzekł: „Skończyła“. Padłem na kolana, aby podziękować Bogu za to wielkie wyswobodzenie.
Jeżeli Paryżanie są tacy sami głupcy w 1880 jak w 1835, ten sposób przyjmowania śmierci siostry mojej matki zyska mi opinję barbarzyńcy, okrutnika, dzikusa.
Cobądź ktoś pomyśli, to jest prawda. Po pierwszym tygodniu mszy żałobnych i modłów, wszyscy w domu uczuli wielką ulgę. Zdaje mi się, ojciec nawet był bardzo rad, że jest oswobodzony od tej djabelskiej kochanki (o ile była jego kochanką) lub od tej djabelskiej przyjaciółki.
Jednym z jej ostatnich postępków było co następuje. Pewnego wieczora, kiedy czytałem przy komodzie ciotki Elżbiety Henrjadę czy Belizarjusza, których dziadek mi pożyczył, wykrzyknęła: „Jak można dawać podobne książki temu dziecku! Kto mu dał tę książkę?“
Mój kochany dziadek, na moją usilną prośbę, był tak dobry, że, mimo zimna, poszedł ze mną do swego gabinetu przylegającego do terasy, na drugim końcu domu, aby mi dać tę książkę, na którą miałem ochotę tego wieczora.
Cała rodzina siedziała rzędem przy ogniu. Na ten zuchwały okrzyk swojej córki, dziadek odpowiedział tylko, wzruszając ramionami: „Ona jest chora“.
Nie znam zupełnie daty tej śmierci; będę ją mógł znaleźć w urzędowych regestrach Grenobli.

Zdaje mi się, że wkrótce potem udałem się do Szkoły Centralnej: rzecz, której Serafja nie byłaby nigdy ścierpiała. Sądzę że to było koło 1797 i że byłem w Szkole Centralnej tylko trzy lata.

ROZDZIAŁ XXIII
Szkoła Centralna.

W wiele lat potem, około 1817, dowiedziałem się od pana de Tracy, że to on w znacznej części był autorem znakomitej ustawy o Szkołach Centralnych.
Dziadek mój był bardzo godnym przewodniczącym komitetu mającego przedstawiać zarządowi departamentu nazwiska profesorów i zorganizować szkołę. Dziadek mój ubóstwiał naukę i oświatę; od czterdziestu lat był na czele wszystkiego co uczyniono w duchu oświatowym i liberalnym w Grenobli.
Serafja połajała go ostro za to że przyjął te funkcje członka komitetu organizacyjnego; ale założyciel bibljoteki publicznej winien był swemu stanowisku to aby być głową Szkoły Centralnej.
Mój nauczyciel Durand, który dawał mi w domu lekcje, był profesorem łaciny: jak nie chodzić na jego wykłady do Szkoły Centralnej? Gdyby Serafja żyła, byłaby znalazła jakąś rację, ale w obecnym stanie rzeczy, ojciec ograniczył się do paru głębokich i poważnych słów o niebezpieczeństwie złych znajomości. Nie posiadałem się radości; uroczyste otwarcie szkoły odbyło się w salach bibljotecznych, gdzie dziadek wygłosił przemówienie.
Profesorami byli: pan Durand, do łaciny; Gattel, gramatyka ogólna i nawet, zdaje mi się, logika; Dubois-Fontanelle, autor tragedji Erycja albo Westalka i redaktor przez dwadzieścia dwa lat Gazety dwu mostów. — literatura; Trousset, młody lekarz, — chemja; Jay, wielki pyskacz wysoki bez mała na sześć stóp, bez cienia talentu ale umiejący budzić zapał w dzieciach — rysunek; niebawem miał trzystu uczniów; Chalvet (Piotr Wincenty) młody i goły libertyn, prawdziwy autor bez żadnego talentu — historja; zarazem miał odbierać wpisowe, które przejadał częściowo z trzema siostrami, wielkiemi ladacznicami, które go obdarzyły syf....em, z czego umarł niedługo potem; wreszcie Dupuy, kołtun najbardziej emfatyczny i najbardziej ojcowski jakiego kiedykolwiek widziałem, profesor matematyki — bez cienia talentu. Był to zaledwie geometra, i zrobiono go profesorem w mieście, które miało Grosa! Ale dziadek nie miał pojęcia o matematyce i nie cierpiał jej, zresztą emfaza ojca Dupuy (jak go nazywaliśmy; on nam mówił: „moje dzieci“) w sam raz nadawała się aby mu zdobyć powszechny szacunek Grenobli. Ten człowiek tak jałowy powtarzał wszakże wielkie słowo: Moje dziecko, studjuj logikę Condillaca, to podstawa wszystkiego.
Nie możnaby lepiej rzec dzisiaj, zastępując wszakże nazwisko Condillac nazwiskiem Tracy.
Najlepsze jest to, że, jak przypuszczam, pan Dupuy nie rozumiał ani jednego słowa z tej logiki Condillaca którą nam doradzał, był to bardzo szczupły tomik w małym formacie. Ale uprzedzam wypadki, to moja wada: odczytując to, trzeba będzie może wykreślić wszystkie zdania, które obrażają chronologię.
Jedyny człowiek zupełnie na miejscu to był ksiądz Gattel, księżyk zalotny, schludny, zawsze w towarzystwie kobiet, prawdziwy labuś z XVII wieku; ale był bardzo poważny na swojej lekcji i znał, jak sądzę, wszystko, co wówczas wiedziano o głównych właściwościach odruchów a także o związkach i analogjach jakich trzymały się ludy tworząc swoje języki.
Ksiądz Gattel sporządził bardzo dobry słownik, w którym ośmielił się zaznaczyć wymowę, i którym się zawsze posługiwałem. Wreszcie był to człowiek, który umiał pracować codzień pięć do sześciu godzin, co jest rzadkie na prowincji, gdzie ludzie umieją się tylko wałkonić cały dzień.
Dudki paryskie śmieją się z tych wzorów zdrowej i naturalnej wymowy. Jestto tchórzostwo i nieuctwo. Boją się, że się ośmieszą znacząc wymowę miasta Anvers, słowa cours, vers. Nie wiedzą, że w Grenobli naprzykład mówi się: cour-ce ver-ce, Anver-ce, Calai-se. Jeżeli się tak mówi w Grenobli, mieście inteligentnem i stykającem się jeszcze z okolicami Północy, które w sprawach języka zwyciężyły Południe, cóż będzie w Tuluzie, w Beziers, Pézenas, Digne? W tych miejscowościach powinno się afiszami ogłaszać wymowę francuską na bramach kościołów.
Minister spraw wewnętrznych, który chciałby pełnić swoje obowiązki zamiast intrygować na dworze i w Izbach, jak pan Guizot, powinienby zażądać kredytu dwóch miljonów rocznie, aby podciągnąć do poziomu oświaty innych Francuzów ludność zamieszkującą fatalny trójkąt między Bordeaux, Bayonne i Valence. Wierzą tam ludzie w czary, nie umieją czytać i mówić po francusku. Mogą wydać przypadkowo człowieka niepospolitego, jak Lannes, Soult, ale taki generał...[17] odznacza się niewiarygodną ciemnotą. Sądzę że z przyczyny klimatu i miłości i energji jaką rodzi w człowieku, trójkąt ten powinienby wydać najtęższych ludzi we Francji.
Korsyka nasuwa mi tę myśl. Przy swoich 180.000 mieszkańcach, wyspa ta dała Rewolucji ośmiu lub dziesięciu tęgich ludzi, a departament Północy, ze swemi 900.000 mieszkańcami ledwie jednego. A i to jeszcze nie znam nazwiska tego jednego.
Rozumie się samo przez się, że księża są wszechpotężni w tym nieszczęsnym trójkącie. Cywilizacja istnieje między Lille a Rennes, a ustaje w okolicach Orleanu i Tours. Na południe od Grenobli biegnie jej błyszcząca granica.
Zamianować profesorów Szkoły Centralnej to była rzecz nie kosztowna i łatwa do wykonania, ale trzeba było uskutecznić wielkie reperacje w budynkach. Mimo wojny, wszystkiego dokonywano w tych czasach pełnych energji. Dziadek wciąż żądał funduszów od zarządu departamentu.
Kursa rozpoczęły się na wiosnę, zdaje mi się, w salach tymczasowych.
Sala pana Durand miała rozkoszny widok: wreszcie, po miesiącu, widok ten przemówił do mnie. Było to w piękny letni dzień, łagodny wietrzyk poruszał trawą na stokach przy bramie Bonne, pod naszemi oczami, o sześćdziesiąt lub osiemdziesiąt stóp pod mami.
Rodzina chwaliła mi wciąż, na swój sposób, piękność pól, zieloności, kwiatów, etc., jaskrów, etc.
Te płaskie frazesy obudziły we mnie wstręt do kwiatów i grządek, który trwa jeszcze.
Szczęściem, wspaniały widok, który odkryłem sam z okna klasy, sąsiadującej z salą łaciny, gdzie chodziłem marzyć samotnie, przemógł głęboki wstręt, spowodowany frazesami ojca oraz księży, jego przyjaciół.
Z podobnej racji, w wiele lat później, obfite i pretensjonalne perjody pp. Chateaubriand i Salvandy sprawiły, żem napisał Czerwone i Czarne stylem zbyt siekanym. Wielkie głupstwo, bo za dwadzieścia lat któż będzie pamiętał o obłudnych bajdurzeniach tych panów? A ja kupuję bilet na loterję, której wielki los wyraża się w tem: być czytanym w r. 1935.
Ten sam stan duszy kazał mi zamykać oczy ma krajobrazy uwielbiane przez ciotkę Serafję. Byłem w r. 1794 taki, jak lud medjolański jest w 1835: znienawidzone władze niemieckie chcą mu zaszczepić miłość do Schillera, którego piękna dusza, tak różna od płaskiego Goethego, byłaby bardzo przykro dotknięta, widząc takich apostołów jego sławy.
Było dla mnie czemś bardzo niezwykłem znaleźć się, w roku 1794 czy 95, w wieku jedenastu czy dwunastu lat, w szkole, gdzie miałem dziesięciu czy dwunastu kolegów.
Rzeczywistość wydała mi się o wiele niżej szalonych obrazów mej wyobraźni. Koledzy ci nie byli dość weseli, dość szaleni, a mieli manjery bardzo plugawe.
Zdaje mi się, że pan Durand, nadęty zaszczytem profesury w Szkole Centralnej, ale zawsze poczciwina, zasadził mnie do tłumaczenia Salustjusza, de Bello Jugurtino. Wolność wydała pierwsze swoje owoce; skoro mnie opuścił gniew, odzyskałem zdrowy rozsądek i bardzo zasmakowałem w Salustjuszu.
Całe kolegjum było pełne robotników, liczne sale na naszem trzeciem piętrze były otwarte; chodziłem tam dumać samotnie.
Wszystko mnie dziwiło w tej tak upragnionej wolności, którą osiągnąłem wreszcie. Uroki, jakie w niej znajdowałem, nie były te, o których marzyłem: nie znalazłem owych towarzyszy tak wesołych, tak miłych, tak szlachetnych; zamiast nich znalazłem poprostu bardzo samolubnych urwisów.
To rozczarowanie spotykało mnie prawie przez całe życie. Jedynie upojenia ambicji były od nich wolne, kiedy w 1810 zostałem audytorem, a w dwa tygodnie później inspektorem ruchomości. Byłem przez trzy miesiące pijany z radości, że już nie jestem komisarzem wojennym, narażonym na zawiść i dokuczliwości tych tak gruboskórnych bohaterów, którzy byli wyrobnikami Cesarza pod Jeną i pod Wagram. Potomność nie dowie się nigdy o chamstwie i głupocie tych ludzi, poza polem bitwy. A nawet na polu bitwy, co za ostrożność! To byli ludzie tacy jak admirał Nelson, bohater Neapolu (patrz Caletta i to co mi opowiedział pan di Fiore), jak Nelson, myślący wciąż o tem, ile każda rana przyniesie im dotacyj i orderów. Co za plugawe bydlęta w porównaniu do wspaniałej cnoty takiego generała Michaud, lub pułkownika Mathis! Nie, potomność nie dowie się nigdy, co to za płascy jezuici byli ci bohaterowie z biuletynów Napoleona, i jak się śmiałem, dostając w Wiedniu, w Dreźnie, w Berlinie, w Moskwie, Monitora, którego prawie nikt nie dostawał w armji, aby nie można było kpić z komunikatów. Biuletyny to były machiny wojenne, roboty polowe, a nie dokumenty historyczne.
Szczęściem dla biednej prawdy, bezmierna nikczemność tych bohaterów — parów Francji i sędziów w roku 1835 — uświadomi potomność co do ich heroizmu w r. 1809. Robię wyjątek tylko dla miłego Lassale i dla Exelmansa, który później... Ale wówczas nie składał wizyty marszałkowi Bournon, ministrowi wojny. Moncey też nie byłby dopuścił się pewnych nikczemności, ale Suchet... Zapomniałem wielkiego Gouvion-Saint-Cyr, zanim wiek uczynił go na wpół idjotą, a ten idjotyzm sięga roku 1814. Po tej epoce został jedynie talent do pisania. A w stanie cywilnym, pod Napoleonem, co za płaskie kanalje tacy de B... oblegający pana Daru w Saint-Cloud, w listopadzie, od siódmej rano; taki hrabia d’Argout, nikczemny pochlebca generała Sebastiani!
Ale, mój Boże, gdzie ja jestem? W klasie łaciny, w gmachu kolegjum.

ROZDZIAŁ XXIV

Nie bardzo mi się wiodło z kolegami; widzę dzisiaj że byłem wówczas bardzo śmieszną mieszaniną pychy i potrzeby bawienia się. Ich drapieżnemu egoizmowi przeciwstawiłem moje pojęcia hiszpańskiej wzniosłości. Byłem zrozpaczony, kiedy, bawiąc się, zostawiali mnie na uboczu; na domiar niedoli, nie znałem tych gier, wnosiłem w nie szlachetność duszy, delikatność, które musiały się im wydać absolutnem szaleństwem. Spryt i sprawność egoizmu — egoizmu, jak sądzę, bez granic — to są jedyne rzeczy, które imponują dzieciom.
Na domiar moich niepowodzeń byłem nieśmiały wobec profesora: słowo wymówki powściągliwej i wyrzeczonej przypadkiem przez tego tępego pedanta z trafnym akcentem sprawiało, że łzy napływały mi do oczu. Te łzy były nikczemnością w oczach pp. Gauthier, Saint-Ferréol (o ile mi się zdaje), Roberta (dziś dyrektora włoskiego teatru w Paryżu), a zwłaszcza Odru. Ten Odru to był chłop bardzo silny i jeszcze bardziej brutalny, który był o stopę wyższy od nas wszystkich i którego nazywaliśmy Goljatem; miał wdzięk niedźwiadka, ale dawał nam tęgie kuksy, kiedy jego gruba inteligencja spostrzegła wreszcie, że my sobie drwimy z niego.
Dziadek skorzystał ze zniknięcia Serafji, aby mnie posłać na kurs matematyki, chemji i rysunków.
Pan Dupuy, ten mieszczuch tak emfatyczny i tak ucieszny, był, co do stanowiska obywatelskiego, rodzajem nieudanego rywala doktora Gagnon. Płaszczył się przed szlachtą, ale tę przewagę nad doktorem Gagnon wyrównywał zupełny brak wdzięku i poglądów literackich, które wówczas były chlebem powszednim rozmowy. Pan Dupuy, zazdrosny że dziadek jest członkiem komitetu i jego zwierzchnikiem, nie uwzględnił rekomendacji tego szczęśliwego rywala co do mej osoby; miejsce moje w sali matematyki zdobyłem jedynie własną zasługą, po trzech latach przez które tę zasługę ustawicznie poddawano w wątpliwość. Pan Dupuy, który mówił bezustanku (nigdy zawiele) o Condillacu i o jego logice, nie miał ani cienia logiki w głowie. Mówił ozdobnie i z wdziękiem, miał imponującą postawę i bardzo dworne manjery.
Miał bardzo piękną myśl w r. 1794, mianowicie podzielić stu uczniów, zapełniających salę parterową na pierwszej lekcji matematyki, na brygady po sześciu lub siedmiu, z których każda miała swego naczelnika.
Moim naczelnikiem był duży, to znaczy młody człowiek, o stopę wyższy od nas, który już przekroczył wiek dojrzewania. Pluł ponad nas, przykładając zręcznie palec do ust. W pułku taki nazywa się morowiec. Skarżyliśmy się na tego morowca (nazywał się, o ile pomnę, Raimonet) przed panem Dupuy, który okazał się wzniosły usuwając go. Pan Dupuy przywykł dawać lekcje młodym oficerom artylerji z Valance i bardzo był wrażliwy w kwestjach honoru (pchnięcie szpadą).
Przechodziliśmy nędzny podręcznik Bezout, ale pan Dupuy był na tyle inteligentny, że nam wspomniał o książce Clairauta i o nowem wydaniu tej książki, jakie sporządził Biot (ten pracowity szarlatan).
Clairaut miał wszelkie dane na to aby otwierać głowę, gdy Bezout zatykał ją na zawsze. Każde twierdzenie w podręczniku Bezouta robiło wrażenie wielkiego sekretu pochodzącego od sąsiadki.
W sali rysunku uważałem, że p. Jay i p. Couturier (ze złamanym nosem), jego pomocnik, wyrządzali mi straszną niesprawiedliwość. Ale pan Jay, w braku wszelkich innych danych, miał emfazę, która, zamiast nas rozśmieszać, rozpłomieniała nas. Pan Jay miał wielki sukces, bardzo doniosły dla Szkoły Centralnej, spotwarzonej przez księży. Miał dwustu czy trzystu uczniów.
Wszystko to siedziało w ławkach po siedmiu lub ośmiu, i wciąż trzeba było robić nowe ławki. I co za modele! liche akty rysowane przez pana Pajou i przez samego pana Jay; nogi, ręce, wszystko bylejak, ciężkie, grube, brzydkie. To był istny rysunek młodego Moreau, albo tego pana Cachoud, który tak pociesznie mówi o Michale Aniole i o Dominikinie w swoich trzech tomikach o Włoszech.
Wielkie głowy rysowane były sangwiną lub udawały ołówek. Trzeba przyznać, że zupełna nieznajomość rysunku mniej biła tam w oczy niż w aktach (nagich postaciach). Zaletą tych głów, które miały po osiemnaście cali wysokości, było to, że kreski były bardzo równoległe; co się tyczy naśladowania natury, nie było o tem mowy.
Niejaki Moulezin, głupi i niemożliwie nadęty, dziś bogaty i ważny obywatel Grenobli i z pewnością jeden z najzawziętszych wrogów zdrowego rozsądku, unieśmiertelnił się niebawem doskonałą równoległością swoich kresek sangwiną. Rysował akty i był uczniem pana Villonne (z Ljonu); mnie, uczniowi pana Le Roy, któremu choroba i dobry smak paryski nie pozwoliły zostać takim szarlatanem jak pan Villonne w Ljonie, rysownik wzorów na materje, dawano jedynie wielkie głowy, co mnie bardzo upokarzało, ale miałem tę wielką korzyść, że było lekcją skromności.
Potrzebowałem jej bardzo, jeżeli mam mówić szczerze. Rodzina moja, której byłem dziełem, szczyciła się memi talentami w mojej obecności; stąd uważałem się za najwybitniejszego młodzieńca w Grenobli.
Niższość moja w zabawach z kolegami z łaciny zaczęła mi otwierać oczy. Ławka z wielkiemi głowami, gdzie mnie posadzono tuż obok dwóch synów szewca o pociesznych gębach (co za los dla wnuka pana Gagnon!) zrodziła we mnie postanowienie że padnę albo muszę się wybić.
Oto historja mego talentu do rysunku; rodzina moja, zawsze roztropna, orzekła, po roku albo półtora roku lekcyj u tego tak grzecznego człowieka, pana Le Roy, że ja rysuję bardzo dobrze.
Faktem jest, że ja nawet się nie domyślałem że rysunek jest wynalazkiem natury. Rysowałem czarnym i białym ołówkiem jakąś głowę z płaskorzeźby. (Przekonałem się w Rzymie, w Braccio nuovo, że to była głowa Muzy, lekarza Augusta). Rysunek mój był czysty, zimny, bez żadnej wartości, jak rysunek młodego uczniaka.
Rodzina moja, która, przy wszystkich frazesach o pięknie wsi i pięknych krajobrazach, nie miała najmniejszego poczucia sztuki i nie posiadała ani jednego znośnego sztychu w domu, uznała, że jestem bardzo tęgi w rysunku. Pan Le Roy żył jeszcze, i malował pejzaże gwaszem (gęsty kolor) mniej licho niż resztę.
Uzyskałem tyle, że pozwolono mi rzucić ołówek i zacząć malować gwaszem.
Pan Le Roy zrobił widok mostu Vence, między Buisserate a Saint-Robert. Przechodziłem ten most dość często, udając się do Sain-Vincent: uważałem, że ten rysunek, zwłaszcza góra, są bardzo podobne; miałem złudzenie. Zatem, przedewszystkiem i nadewszystko, trzeba aby rysunek podobny był do natury!
Nie było już mowy o doskonale równoległych kreskach. Po tem pięknem odkryciu, robiłem szybkie postępy.
Biedny pan Le Roy niebawem umarł, żałowałem go. Mimo to, byłem wówczas jeszcze niewolnikiem, a wszyscy młodzi ludzie chodzili do pana Villonne, rysownika wzorów na materje, wypędzonego z Wyzwolonej Gminy przez wojnę i gilotynę. Wyzwolona Gmina to było nowe miano dawane Ljonowi od czasu jego zdobycia.
Zwierzyłem ojcu (ale przypadkiem, bez specjalnej myśli) moją pasję do gwaszów i kupiłem od pani Le Roy, za trzykrotną ich wartość, wiele gwaszów jej męża.
Bardzo pragnąłem dwóch tomów Powiastek La Fontaine’a z rycinami bardzo delikatnie wykonanemi ale bardzo niedwuznacznemi.
„To ohyda, rzekła pani Le Roy ze swemi ładnemi obłudnemi oczami subretki, ale to są arcydzieła“.
Przekonałem się, że nie zdołam przemycić kupna Powiastek La Fontaine w kupnie gwaszów. Otworzono Szkołę Centralną, nie myślałem już o gwaszach, ale odkrycie zostało mi; trzeba naśladować naturę, i to sprawiło może, że moje wielkie głowy, skopjowane z tych lichych rysunków, nie były tak okropne jak mogły być. Przypominam sobie Oburzonego żołnierza w Wypędzeniu Heliodora Rafaela; nie mogę spojrzeć na oryginał w Watykanie, aby sobie nie przypomnieć mojej kopji; technika ołówka, zupełnie dowolna, nawet fałszywa, widniała zwłaszcza w smoku sterczącym na kasku.
Kiedy który z nas zrobił coś znośnie, pan Jay siadał w miejscu ucznia, poprawiał trochę głowę i rezonował z emfazą, ale ostatecznie rezonował; wreszcie podpisywał głowę z tyłu, rodzaj ne varietur, aby ją można było z końcem roku przedstawić do konkursu. Rozpalał nas, ale nie miał najlżejszego poczucia piękna. Zrobił w życiu tylko jeden niegodziwy obraz, Wolność skopjowaną z własnej żony, krótką, przysadkowatą, bez linji. Aby ją uczynić lżejszą, zawalił pierwszy plan grobowcem, za którym Wolność była schowana po kolana.
Przyszedł koniec roku, egzaminy w obecności komitetu i, zdaje mi się, jednego członka Departamentu.
Zdobyłem jedynie nędzną promocję, i to jeszcze, jak sądzę, dano mi ją, aby zrobić przyjemność panu Gagnon, głowie komitetu, i panu Dausse, drugiemu członkowi komitetu, przyjacielowi pana Gagnon.
Dziadek czuł się upokorzony, powiedział mi to z doskonałą grzecznością i miarą. Jego wymówka tak prosta zrobiła na mnie silne wrażenie. Dodał, śmiejąc się: „Umiałeś nam tylko pokazać swój tłusty zadek“.
Tę mało interesującą poaycję zauważono przy tablicy w sali matematycznej.
Była to tablica mająca sześć stóp na cztery, wsparta, na wysokości pięciu stóp, na silnej ramie; wchodziło się do niej po trzech stopniach.
Pan Dupuy kazał tam udowodnić twierdzenie, naprzykład kwadrat przeciwprostokątny, lub też to zagadnienie: coś kosztuje siedem funtów, cztery su, trzy denary łokieć: robotnik zrobił dwa łokcie, pięć stóp, trzy cale. Ile mu się należy?
W ciągu roku, pan Dupuy zawsze wołał do tablicy pana de Monval, który był szlachcic, pana de Pina, szlachcica i wstecznika, pp. Anglès, de Renneville, szlachcica; mnie nigdy, albo jeden raz.
Młodszy Monval, zakazana gęba ale, dobry matematyk (określenie szkolne), zginął zamordowany przez rozbójników w Kalabrji, około 1806, zdaje mi się. Starszy został wstrętnym starym reakiem. Został pułkownikiem, zrujnował w szpetny sposób pewną wielką damę z Neapolu; w Grenobli chciał siedzieć na dwóch stołkach w 1830, odkryto go ku powszechnej wzgardzie. Umarł z tej dobrze zasłużonej wzgardy, bardzo chwalony przez dewotów (patrz Gazeta z 1832 albo 1833). Był to piękny mężczyzna, łajdak bez czci i wiary.
Pan de P..., mer Grenobli od 1825 do 1830. Reak zdolny do wszystkiego i zapominający o uczciwości przez wzgląd na swoich dziewięcioro czy dziesięcioro dzieci, zebrał 60 czy 70.000 franków renty. Ponury fanatyk i, jak sądzę, łajdak zdolny do wszystkiego, prawdziwy jezuita.
Anglès, później prefekt policji, niestrudzony pracownik, lubiący porządek, ale w polityce łajdak do wszystkiego; bądź co bądź, wedle mnie, nieskończenie mniejszy łajdak niż dwaj poprzedni, którzy w gatunku łajdak zajmują w mojem pojęciu pierwsze miejsce.
Piękna hrabina Anglès była przyjaciółką hrabiny Daru, w której salonie ją poznałem. Ładny hrabia de Meffrey (z Grenobli, jak Anglès) był jej kochankiem. Biedna kobieta nudziła się, jak przypuszczam, bardzo, mimo dygnitarstw męża.
Ten mąż, syn sławnego skąpca i sam skąpy, to było najbardziej ponure bydlę, umysł najbardziej jałowy, najbardziej anty-matematyczny. Zresztą paskudny tchórz: opowiem później historję o jego policzku. Około 1826 czy 1829 stracił prefekturę policji, zbudował sobie piękny zamek w górach blisko Roanne i wnet umarł tam bardzo nagle, jeszcze młodo. Było to skończone bydlę, miał wszystkie przywary charakteru delfinackiego, podły, chytry, małostkowy, wyzyskujący każdy drobiazg.
De Renneville, kuzyn Monvalów, był piękny i zwierzęco głupi. Ojciec jego był to najbrudniejszy i najpyszniejszy człowiek w całej Grenobli. Nie słyszałem o nim od czasu szkoły.
De Sinard, dobry uczeń, doprowadzony do torby żebraczej przez emigrację, protegowany i wspierany przez pana de Vaulserre, był moim przyjacielem.
Wróćmy do owej tablicy, przy której głowa wydającego lekcję była na dobrych ośm stóp nad ziemią. Ja, wywoływany raz na miesiąc, bynajmniej nie wspomagany przez pana Dupuy, który rozmawiał z Monvalem lub z p. de Pina gdy ja przeprowadzałem dowód, bełkotałem wystraszony. Kiedy z kolei wyszedłem do tablicy przed sędziami, strach mój spotęgował się, zaplątałem się patrząc na jury, a zwłaszcza na straszliwego pana Dausse, siedzącego po prawej stronie koło tablicy. Zdobyłem się na tę przytomność umysłu, aby na nikogo nie patrzeć, aby myśleć już tylko o moim rachunku, i wywiązałem się z niego poprawnie, ale zmęczywszy moich egzaminatorów. Co za różnica z tem co miało być w roku 1799! Mogę powiedzieć, że to własną zasługą wybiłem się w matematyce i w rysunku.
Byłem gruby i nieduży, miałem surdut jasno szary, stąd ta wymówka.
„Czemu nie dostałeś nagrody? pytał dziadek.
— Nie miałem czasu“.
Kursy trwały w tym pierwszym roku, zdaje mi się, tylko cztery czy pięć miesięcy.
Chodziłem do Claix oszalały na punkcie polowania; ale uganiając po polach, naprzekór ojcu, zastanawiałem się głęboko nad temi słowami: „Czemu nie dostałeś nagrody?“
Nie mogę sobie przypomnieć, czy chodziłem cztery czy tylko trzy lata do Szkoły Centralnej. Jestem pewien daty wyjścia, egzamin z końcem 1799, oczekiwaliśmy Rosjan w Grenobli.
Arystokraci i moja rodzina, jak sądzę, powiadali:

O Rus, quando ego te adspiciam.

Co do mnie, drżałem o egzamin, który miał mnie wydobyć z Grenobli! Jeżeli wrócę tam kiedy, archiwa urzędu departamentalnego w prefekturze pouczą mnie, czy Szkołę Centralną otwarto w 1796 czy aż w 1797.
Liczyło się wówczas lata wedle Republiki: był to rok V albo VI. Dopiero znacznie później, kiedy Cesarz głupio tak zarządził, nauczyłem się znać rok 1796, 1797. Widziałem wówczas rzeczy z bliska.
Cesarz zaczął wówczas wznosić tron Burbunów, a wspomagała go w tem bezgraniczna nikczemność pana de Laplace. Rzecz osobliwa: poeci mają odwagę, a tak zwani uczeni są służalcy i tchórze. Jakże służalczy i nikczemny wobec władzy był Cuvier! Budził wstręt nawet w roztropnym Sutton Sharpe. W Radzie Stanu baron Cuvier był zawsze po stronie najnikczemniejszych.
W czasie stworzenia orderu Zjednoczenia, byłem w samem sercu Dworu; przyszedł dosłownie płakać, aby dostać ten order. Przytoczę w swoim czasie odpowiedź cesarza. Wybili się przez nikczemność: Bacon, Laplace, Cuvier. Lagrange był mniej nikczemny, zdaje mi się.
Pewni chwały swoich pism, panowie ci mają wiarę, że uczony przesłoni polityka; w sprawach pieniężnych, jak wiadomo, są utylitarystami. Sławny Legendre, pierwszorzędny geometra, kiedy dostał krzyż Legji, przypiął go do fraka, popatrzał w lustro i podskoczył z radości. Mieszkanie było niskie, uderzył się głową o sufit i upadł pół martwy. Byłaby to godna śmierć dla tego następcy Archimedesa!
Ileż nikczemności spełniono w Akademji Nauk, od 1825 do 1830 i później, aby wyżebrać krzyże! To nie do wiary, mam szczegóły tego od pp. de Jussieu, Edwardsa, Milne-Edwardsa i przez salon barona Gerard. Zapomniałem tyle świństw.
Taki Maupeou mniej jest nikczemny, kiedy mówi otwarcie: „Zrobię wszystko, co trzeba aby się wywindować“.

ROZDZIAŁ XXV

Dusza moja, oswobodzona od tyranji, zaczynała nabierać prężności. Pomału przestało mnie oblegać to tak wyczerpujące uczucie: bezsilna nienawiść.
Poczciwa ciotka Elżbieta była moją opatrznością. Bywała prawie co wieczór na partyjce u pani Colomb albo pani Romagnier. Te zacne siostry były kołtunkami tylko w pewnych manjach i nawykach. Miały piękne dusze, rzecz tak rzadka na prowincji, i były tkliwie przywiązane do ciotki Elżbiety.
Jeszcze nie dość mówię dobrego o tych zacnych kuzynkach, to były dusze wielkie, szlachetne, dały tego osobliwe dowody w ważnych okolicznościach swego życia.
Ojciec mój, coraz bardziej pogrążony w swojej pasji do gospodarstwa i do Claix, spędzał tam trzy albo cztery dni tygodniowo. Dom dziadka, gdzie jadał obiad i wieczerzę od śmierci żony, pociągał go już znacznie mniej. Mówił szczerze tylko z Serafją. Hiszpański charakter ciotki Elżbiety nakazywał mu uszanowanie; rozmawiali z sobą bardzo niewiele. Przyziemny delfinacki sprycik oraz przykra nieśmiałość ojca nie bardzo się godziły ze szlachetną szczerością oraz prostotą ciotki. Panna Gagnon nie lubiła mego ojca, który znowuż nie był zdolny podtrzymywać rozmowę z dziadkiem; był pełen szacunku i grzeczny, dziadek był bardzo grzeczny, to i wszystko. Ojciec nie poświęcał tedy nic, spędzając kilka dni w tygodniu w Claix. Mówił do mnie parę razy, kiedy mnie zmusił abym mu towarzyszył do Claix, że smutno jest w jego wieku nie mieć swego domu.
Kiedy wracałem aby wieczerzać z ciotką Elżbietą, dziadkiem i dwiema siostrami, nie potrzebowałem tedy obawiać się zbyt surowego śledztwa. Zazwyczaj mówiłem, śmiejąc się, że byłem po ciotkę u pani Romagnier i pani Colomb; często w istocie odprowadzałem ją do tych pań aż do bramy, poczem zbiegałem pędem, aby wałęsać się pół godziny w Parku, który wieczorem, w lecie, przy świetle księżyca, pod wspaniałemi kasztanami wysokiemi na ośmdziesiąt stóp, służył za miejsce schadzki wszystkiemu co było młodego i żywego w mieście.
Stopniowo ośmieliłem się, chodziłem częściej do teatru, zawsze na stojący parter.
Czułem jakąś tkliwość w sercu, patrząc na młodą aktorkę nazwiskiem panna Kably. Niebawem zakochałem się w niej bez pamięci; nigdy z nią nie rozmawiałem.
Była to młoda kobieta szczupła, dość wysoka, z orlim nosem, ładna, smukła, dobrze zbudowana. Miała jeszcze szczupłą linję młodej dziewczyny, ale twarz poważną i często melancholiczną.
Wszystko było nowe dla mnie w osobliwem szaleństwie, które nagle opanowało wszystkie moje myśli. Wszystkie inne zainteresowania zgasły dla mnie. Zaledwie rozpoznałem uczucie, którego obraz oczarował mnie w Nowej Heloizie, tem mniej nie była to rozkosz Felicji. Stałem się nagle obojętny i sprawiedliwy dla wszystkiego co mnie otaczało: w tej epoce zgasła moja nienawiść do nieboszczki ciotki Serafji.
Panna Kably grała w komedji role pierwszych amantek, śpiewała także w Operach komicznych.
Łatwo zrozumieć, że prawdziwa komedja nie była mi dostępna. Dziadek oszałamiał mnie zawsze wielkiem słowem: znajomość serca ludzkiego. Ale co ja mogłem wiedzieć o tem sercu ludzkiem? Parę spostrzeżeń zaledwie, pochwytanych z książek, szczególniej z Don Kiszota, jedynej prawie książki, która nie budziła we mnie nieufności; wszystkie inne były z porady moich tyranów, bo dziadek (świeżo nawrócony, jak sądzę) nie pozwalał sobie na żarty z książek, które wtykali mi ojciec i Serafja.
Trzeba mi było tedy teatru romantycznego, to znaczy dramatu niezbyt ponurego, przedstawiającego niedole miłosne a nie pieniężne (ponury i smutny dramat opierający się na braku pieniędzy zawsze mnie mierził jako zbyt mieszczański i zbyt prawdziwy).
Panna Kably święciła tryumfy w Klaudynie Floriana.
Młoda Sabaudka, która miała małe dziecko w Montvert z młodym wykwintnym podróżnym, przebiera się za mężczyznę i, wraz ze swoim bębnem, pełni rzemiosło czyściciela ulic w Turynie. Odnajduje swego kochanka, którego wciąż kocha, i zostaje jego służącym; ale kochanek ma się żenić.
Aktor, który grał kochanka, nazwiskiem Poussi, zdaje mi się — przypomniało mi się nagle to nazwisko po tylu latach — mówił zupełnie naturalnie: „Klaudjuszu! Klaudjuszu!“ łając swego służącego, kiedy ten mówił źle o jego przyszłej. Ten głos, akcent, słyszę jeszcze w duszy, widzę aktora.
Przez wiele miesięcy, utwór ten, często żądany przez publiczność, sprawiał mi najżywszą przyjemność, powiedziałbym najżywszą jakiej zaznałem w dziele sztuki, gdyby oddawna przyjemnością moją nie była najbardziej oddana i szalona najtkliwsza admiracja.
Nie śmiałem wymówić nazwiska panny Kably; jeśli ją ktoś nazwał w mojej obecności, czułem osobliwe ściskanie serca, zdawało mi się że padnę. Była niby burza w mojej krwi.
Jeżeli ktoś powiedział Kably, zamiast panna Kably, czułem nienawiść i oburzenie, które zaledwie mogłem powstrzymać.
Śpiewała swoim małym głosikiem w Nieważnym traktacie, operze Gaveau (słaba głowa, umarł niepoczytalny w kilka lat potem).
Tam zaczęła się moja miłość muzyki, która była może moją najsilniejszą i najkosztowniejszą namiętnością; trwa jeszcze w pięćdziesiątymdrugim roku, żywsza niż kiedykolwiek. Niewiem ile mil zrobiłbym pieszo lub na ile dni więzienia naraziłbym się, aby usłyszeć Don Juana lub Matrimonio segreto, i nie wiem dla jakiej innej rzeczy zrobiłbym ten wysiłek. Ale, na moje nieszczęście, nienawidzę muzyki miernej (w moich oczach jest ona karykaturą dobrej, naprzykład Furioso Donizettiego, wczoraj Rzym, Valle. Włosi, bardzo różni w tem odemnie, nie mogą ścierpieć muzyki, skoro ma więcej niż pięć albo sześć lat. Któryś z nich mówił raz przy mnie, u pani...: Czy muzyka, która ma więcej niż rok, może być ładna?)
Co za nawias, wielki Boże! Przepisując, będę musiał wykreślić lub przenieść w inne miejsce połowę tego rękopisu.
Nauczyłem się na pamięć — i z jakiem upojeniem! — tej ciągnącej się i przerywanej niteczki octu, którą nazywają Nieważnym traktatem.
Niezły aktor, który grał wesoło rolę służącego (widzę dziś, że grał ze szczerą beztroską biedaka, który ma w domu jedynie same smutki i który oddaje się ze szczęściem swej roli, dał mi pierwsze pojęcie komizmu, zwłaszcza w chwili gdy prowadzi kontredansa, kończącego się: Małgosia nas słyszała...
Krajobraz kształtu i rozmiarów blankietu wekslowego, gdzie było wiele gumigutty wzmocnionej bistrem, zwłaszcza na pierwszym planie po lewej, który kupiłem u pana Le Roy i który kopjowałem wówczas z rozkoszą, wydawał mi się absolutnie tem samem, co gra tego komika, który mnie rozśmieszał szczerze, ilekroć Panny Kably nie było na scenie; kiedy się zwracał do niej, byłem roztkliwiony, zachwycony. Stąd może pochodzi, że jeszcze dziś obraz albo utwór muzyczny, często dają mi to samo wrażenie. Ileż razy znalazłem tę tożsamość w muzeum Brera w Medjolanie (1814—1822)!
To jest tak prawdziwe i tak mocne, że trudno mi to wyrazić; zresztą nie łatwoby mi kto uwierzył.
Ścisły związek — rzec można, małżeństwo — tych dwóch sztuk skojarzył się nazawsze kiedy miałem dwanaście albo trzynaście lat, przez kilka miesięcy najżywszego szczęścia, najmocniejszego uczucia jakiego kiedykolwiek doznałem, rozkoszy najsilniejszej, dochodzącej niemal bólu.
Obecnie widzę (ale widzę z Rzymu, w pięćdziesięciu dwu latach), że miałem pociąg do muzyki przed tym Nieważnym traktatem, tak podskakującym, tak nikłym, tak francuskim, ale który umiem jeszcze na pamięć. Oto moje wspomnienia: 1-o dźwięk dzwonów św. Andrzeja, zwłaszcza gdy dzwoniono w nie na wybory, w roku gdy mój krewniak Abraham Mallein (ojciec mego szwagra Aleksandra) był prezydentem albo poprostu wyborcą. 2-o zgrzyt pompy na placu Grenette, kiedy służące wieczór pompowały wielkim żelaznym prętem. 3-o wreszcie, ale najmniej ze wszystkiego, dźwięk fletu, na którym grał jakiś młody sklepikarz na czwartem piętrze, na placu Grenette.
Już te rzeczy dały mi przyjemności, które, bez mojej wiedzy, były przyjemnością muzyczną.
Panna Kably grała też w Wiejskiej Próbie Gretryego, o wiele mniej lichej niż Nieważny traktat. Tragiczna sytuacja przejęła mnie dreszczem w Raulu, panu de Crequi; słowem wszystkie liche operzątka z r. 1794 stały się dla mnie czemś wzniosłem, dzięki obecności panny Kably; nic nie mogło być płaskie ani pospolite, skoro ona się zjawiała.
Jednego dnia, zdobyłem się na olbrzymią odwagę, aby spytać kogoś, gdzie mieszka panna Kably. To był prawdopodobnie najodważniejszy czyn mego życia.
„Ulica des Clercs“, brzmiała odpowiedź.
O wiele wcześniej odważyłem się spytać, czy ona ma kochanka. Zapytany odpowiedział mi jakiemś grubem przysłowiem, nie wiedział nic o jej życiu.
Wałęsałem się po ulicy des Clercs w dnie przypływu odwagi; serce mi biło, byłbym może zemdlał gdybym ją spotkał; oddychałem z ulgą, kiedy, doszedłszy do końca ulicy, byłem pewny że jej nie spotkam.
Jednego ranka wszakże, kiedym się przechadzał sam w alei kasztanowej w Parku miejskim, myśląc o niej jak zawsze, ujrzałem ją na drugim końcu ogrodu koło muru Intendentury: szła ku terasie. Słabo mi się zrobiło, wreszcie uciekłem, jakby mnie djabeł gonił, kryjąc się pod parkanem. Na szczęście, nie spostrzegła mnie. Zważcie, że ona mnie absolutnie nie znała. Oto jeden z najwybitniejszych rysów mego charakteru; taki byłem zawsze (nawet przedwczoraj). Szczęście widzenia jej z bliska, na pięć czy sześć kroków, było za wielkie, paliło mnie, uciekałem przed tem sparzeniem, przykrością zupełnie realną.
Dziwactwo to nasuwa mi myśl, że, co się tyczy miłości, należę do natur melancholicznych, wedle Cabanisa.
W istocie, miłość była zawsze dla mnie najważniejszą sprawą, lub raczej jedyną. Nigdy nie bałem się niczego więcej, niż ujrzeć że kobieta, którą kocham, wymienia poufne spojrzenie z moim rywalem. Nie mam prawie urazy do tego rywala: on robi swoje (myślę sobie); ale ból mój jest straszliwy, przeszywający, do tego stopnia że muszę przysiąść na kamiennej ławce pod domem. Podziwiam wszystko w moim zwycięskim rywalu (major Gibory i pani Martin, palazzo Aguissola, Medjolan).
Żadna inna przykrość nie działa na mnie ani w tysiącznej części w ten sposób.
Przy Cesarzu byłem baczny, gorliwy, nie myślący zgoła o moim krawacie, bardzo odmiennie od innych. (Przykład: pewien wieczór, godzina siódma, w Łużycach, kampanja 1813, nazajutrz po śmierci księcia de Frioul).
Nie jestem ani nieśmiały ani melancholijny gdy piszę i narażam się na ryzyko wygwizdania; czuję się pełen odwagi i dumy, kiedy piszę zdanie, którem wzgardziłby jeden z tych dwóch olbrzymów (z roku 1835); Chateaubriand albo Villemain.
Bez wątpienia, w roku 1880, znajdzie się jakiś szarlatan zręczny, wyrachowany, modny, jak ci panowie dzisiaj. Ale, jeżeli ktoś to przeczyta, będzie mnie uważał za zawistnika, to mi jest bardzo przykre; ta nędzna mieszczańska przywara jest, jak sądzę, zupełnie obca mojej naturze.
W istocie, jestem śmiertelnie zazdrosny jedynie o ludzi nadskakujących kobiecie, którą kocham; co więcej, jestem zazdrosny nawet o tych, którzy jej nadskakiwali dziesięć lat przedemną. (Naprzykład pierwszy kochanek Babet, w Wiedniu, w 1809.
„Przyjmowałaś go w swojej sypialni!
— Wszystko było dla nas sypialnią, byliśmy sami w zamku, on miał klucze“.
Czuję jeszcze ból, jaki mi sprawiły te słowa, a to było wszakże w 1809, dwadzieścia siedem lat temu; widzę uroczą naiwność młodej Babet; patrzyła mi w oczy).
Znajduję, to pewna, wiele przyjemności w tem co piszę od godziny, w tym wysiłku aby bardzo ściśle odmalować moje wrażenia z czasów panny Kably; ale kto, u licha, będzie miał odwagę przeczytać tę olbrzymią kupę ja i mnie? To mi się wydaje cuchnące mnie samemu. To jest wada tego rodzaju pisanin; przytem nie umiem poprawić mdłego smaku żadnym sosem szarlatanizmu. Czy ośmielę się dodać: Jak Wyznania Russa? Nie, mimo całej niedorzeczności zarzutu, będą mnie znowu uważali za zawistnego lub też silącego się narzucić porównanie, przerażające swym absurdem, z arcydziełem tego wielkiego pisarza.
Oświadczam uroczyście jeszcze raz i raz na zawsze, że mam głęboką wzgardę dla panów Pariset, de Galvandy, Saint-Marc-Girardin i innych pyskaczy, płatnych pedantów i jezuitów z Debatów, ale dlatego nie uważam siebie za bliższego wielkich pisarzy. Nie przypisuję sobie innej zasługi, prócz tego że maluję naturę podobną, tę naturę która objawia mi się tak jasno w pewnych chwilach.
Powtóre, jestem pewien mojej najlepszej wiary, mego uwielbienia dla prawdy; po trzecie, przyjemności jaką znajduję w pisaniu, przyjemności, która dochodziła do szaleństwa w 1817 w Medjolanie, u pana Peroult, corsia del Giardino.

ROZDZIAŁ XXVI

Ale wróćmy do panny Kably. Jakże byłem daleki w owych czasach od zawiści i od obaw że będę pomówiony o zawiść i od myślenia w jakimkolwiek sposobie o innych! Życie zaczynało się dla mnie.
Była tylko jedna istota na świecie: panna Kably; tylko jeden wypadek: czy miała grać tego wieczora, czy nazajutrz?
Co za rozczarowanie kiedy nie grała, i kiedy dawano jakąś tragedję! Co za uniesienie radości czystej, tkliwej, tryumfalnej, kiedy czytałem jej nazwisko na afiszu! Widzę jeszcze ten afisz, jego kształt, papier, druk.
Szedłem czytać kolejno to drogie imię w trzech czy czterech miejscach, w których wywieszano afisze: przy bramie Jakobinów, przy altanie parkowej, na rogu domu dziadka. Czytałem nie tylko jej nazwisko; robiłem sobie tę przyjemność, aby odczytać cały afisz. Zużyte nieco czcionki lichego drukarza, który sporządzał ten afisz, stały mi się drogie i święte; przez długie lata kochałem je, bardziej od najpiękniejszych.
Nawet przypominam sobie to: kiedy przybyłem do Paryża w 1799, piękność czcionek raziła mnie; to nie były te, któremi drukowano nazwisko Kably.
Wyjechała, nie umiem określić epoki. Przez długi czas nie byłem zdolny iść do teatru. Uzyskałem lekcje muzyki, nie bez trudu; dewocja mego ojca miała uprzedzenie do sztuki tak świeckiej, a dziadek nie miał najmniejszego zamiłowania do muzyki.
Wziąłem nauczyciela skrzypiec, nazwiskiem Mention, człowieka najpocieszniejszego w świecie; wcielenie dawnej wesołości francuskiej pomieszanej z brawurą i miłością. Byt bardzo biedny, ale miał serce artysty; jednego dnia, kiedy grałem gorzej niż zazwyczaj, zamknął nuty, mówiąc: „Nie uczę więcej“.
Udałem się do nauczyciela klarnetu, nazwiskiem Hoffman (ulica de Bonne), poczciwego Niemca; grałem trochę mniej źle. Opuściłem tego nauczyciela nie wiem jak, aby przejść do pana d’Holleville, ulica Saint-Louis, naprzeciw pani Barthélemy, naszej szewcowej. Skrzypek wcale znośny, był głuchy, ale rozróżniał najmniejszą fałszywą nutę. Spotykałem się tam z panem Feliksem Faure (dziś par Francji, prezydent Sądu, jeden z sędziów z sierpnia 1835). Nie wiem, jak opuściłem pana Holleville.
Wreszcie zacząłem chodzić na lekcje śpiewu, bez wiedzy rodziny, o szóstej rano na plac św. Ludwika, do bardzo dobrego śpiewaka.
Ale to było na nic; pierwszy miałem wstręt do tonów, jakie wydawałem. Kupowałem arje włoskie, jedną, między innemi, w której czytałem Amore, czy coś takiego, nello cimento; rozumiałem: w cemencie. Ubóstwiałem te włoskie arje, z których nic nie rozumiałem. Za późno zacząłem. Jeżeli mogło mnie coś zrazić do muzyki, to te okropne tony, jakie trzeba wydawać aby ją posiąść. Jedynie klawikord pozwoliłby ominąć tę trudność, ale urodziłem się w rodzinie rdzennie nieharmonicznej.
Kiedy później pisałem o muzyce, przyjaciele moi czynili mi zasadniczy zarzut z tej nieznajomości. Ale muszę powiedzieć bez żadnej zarozumiałości, że równocześnie czułem w wykonywanym utworze odcienie, których oni nie spostrzegali. Tak samo z odcieniami fizjognomji w kopjach tego samego obrazu. Widzę te rzeczy jasno jak przez kryształ. Mój Boże! wezmą mnie za głupca!
Kiedy wróciłem do życia po kilku miesiącach nieobecności panny Kably, byłem innym człowiekiem.
Nie nienawidziłem już Serafji, zapomniałem o niej; co się tyczy ojca, pragnąłem tylko jednego: nie być z nim. Spostrzegłem z wyrzutem, że nie mam dla niego kropli czułości ani przywiązania.
Jestem tedy potworem, powiadałem sobie. I przez długie lata nie znalazłem odpowiedzi na ten zarzut. W mojej rodzinie mówiono bezustanku i aż do wymiotów o czułości. Ci zacni ludzie nazywali czułością bezustanne udręki, jakiemi mnie zaszczycali od pięciu czy sześciu lat. Zaczynałem spostrzegać że oni się nudzą śmiertelnie i że, zbyt próżni aby nawiązać ze światem z którym niebacznie zerwali w epoce okrutnej straty, we mnie szukają ucieczki od nudów.
Ale nic nie mogło mnie już wzruszyć po tem com świeżo przeżył. Studjowałem pilnie łacinę i rysunki, dostałem pierwszą nagrodę (nie wiem z którego z tych przedmiotów), potem drugą. Tłumaczyłem z przyjemnością Życie Agrykoli Tacyta; to było prawie pierwszy raz, że łacina mi sprawiła przyjemność. Przyjemność tę mąciły gorzko kuksy, które mi dawał wielki Odru, ordynarny i ciemny chłop z Lumbin, który uczył się z nami i który nie miał o niczem pojęcia. Biłem się do upadłego z Giroudem, który miał czerwone ubranie. Byłem jeszcze dzieckiem na dobre pół mojej egzystencji.
A przecież burza moralna, której byłem pastwą przez szereg miesięcy, sprawiła żem dojrzał; zaczynałem sobie mówić poważnie:
„Trzeba coś postanowić i wydobyć się z tego śmietnika“.
Miałem tylko jeden sposób: matematyka. Ale uczono mnie jej tak głupio, że nie robiłem żadnych postępów; prawda, że moi koledzy robili ich jeszcze mniej, jeśli możliwe. Ten dryblas Dupuy tłumaczył nam twierdzenie jak zbiór przepisów na robienie octu.
Jednakże Bezout był moją jedyną ucieczką do wydostania się z Grenobli. Ale Bezout był taki tępy! Była to głowa taka jak Dupuy, nasz emfatyczny profesor.
Dziadek mój znał jakiegoś tępasa, nazwiskiem Chabert, który udzielał matematyki w pokoju. To miejscowe wyrażenie doskonale nadaje się do tego człowieka. Uzyskałem z dość wielkim trudem to, aby chodzić do tego pokoju pana Chabert; bano się obrazić pana Dupuy, zresztą trzeba było płacić dwanaście franków na miesiąc, zdaje mi się.
Odpowiedziałem, że większość uczniów kursu matematyki w Szkole Centralnej chodzi do pana Chabert i że, jeżeli ja nie będę chodził, będę ostatnim w klasie. Chodziłem tedy do pana Chabert. Chabert był to mieszczuch dość dobrze ubrany, ale który miał zawsze minę wyniedzieloną i zawsze jakby się bał zniszczyć swój surdut, kamizelkę i kaszmirowe zielonkawe spodeńki; gębę miał mieszczańską ale dosyć przystojną. Mieszkał przy ulicy Neuve, koło ulicy Saint-Jacques, prawie na przeciwko Burbona, handlarza żelaza, którego nazwisko zapamiętałem, bo w mojej rodzinie wymawiano je z oznakami najwyższej czci. Możnaby myśleć, że istnienie Francji było z niem związane!
Ale odnalazłem u pana Chabert ten brak życzliwości, który mnie gnębił w Szkole Centralnej i sprawiał że mnie nigdy nie wołano do tablicy. W małym pokoiku, wśród siedmiu czy ośmiu uczniów skupionych dokoła ceratowej tablicy, nie było nic niesmaczniejszego niż napierać się do tablicy, to znaczy tłumaczyć piąty czy szósty raz zadanie, które już czterech czy pięciu uczniów przerobiło. A jednak musiałem to czasem robić u pana Chabert, inaczej nigdybym się nie dorwał do dowodu. Pan Chabert uważał mnie za minus habens i został przy tej fatalnej opinji. Nic zabawniejszego niż słyszeć go później, jak rozmawiał o moich matematycznych sukcesach.
Ale w początkach, to był dziwny brak dbałości, lub, aby rzec lepiej, rozsądku ze strony moich rodziców, że się nie pytali o moje postępy i o to ile razy na tydzień wołają mnie do tablicy; nie schodzili do tych szczegółów. Pan Chabert, który żywił wielki szacunek dla pana Dupuy, wołał do tablicy jedynie tych, którzy dostawali się do niej w Szkole Centralnej. Taki np. de Renneville, którego p. Dupuy wzywał do tablicy jako szlachcica i jako kuzyna Monvalów: był to głuptas prawie niemy, z wybałuszonemi oczami; kipiałem z oburzenia, kiedy widziałem że Dupuy i Chabert wolą go odemnie.
Usprawiedliwiam pana Chabert, musiał być ze mnie smarkacz bezgranicznie zarozumiały i arogancki. Dziadek i cała rodzina okrzyknęli mnie cudem świata: czyż od pięciu lat nie otaczali mnie wszelkiemu staraniami?
Pan Chabert był w gruncie mniej ciemny niż pan Dupuy. Znalazłem u niego Eulera i jego zadania z ilością jaj, które wieśniaczka przyniosła na targ, kiedy niegodziwiec ukradł jej piątą część, potem ona zostawiła połowę reszty, etc., etc.
To mi otworzyło oczy, zrozumiałem co to jest posługiwać się instrumentem zwanym algebrą. Niech mnie licho porwie, jeśli ktoś mi coś o tem wspomniał: bezustanku pan Dupuy wygłaszał emfatyczne frazesy w tym przedmiocie, ale nigdy tego prostego słowa, że to jest podział pracy który robi cudy, jak wszystkie podziały pracy, i pozwala inteligencji skupić wszystkie siły w jednym kierunku, na jedną właściwość.
Co za różnica byłaby, gdyby nam pan Dupuy powiedział: „Ten ser jest miękki albo twardy; biały albo niebieski; stary albo młody; jest mój, jest twój; jest lekki, jest ciężki. Z tylu właściwości rozważamy wyłącznie ciężar. Jakikolwiek będzie ten ciężar, nazwijmy go A. A teraz, nie myśląc już zgoła o serze, zastosujmy do A wszystko co wiemy o ilościach“.
Tej rzeczy tak prostej nikt nam nie powiedział na tej zapadłej prowincji; od tego czasu Szkoła Politechniczna i idee Lagrange’a przeniknęły na prowincję.
Arcydziełem edukacji owego czasu był mały hultaj odziany zielono, grzeczny, obleśny, miły, który nie miał ani trzech stóp wzrostu i uczył się na pamięć twierdzeń których dowodzono, ale nie troszcząc się zupełnie o ich zrozumienie. Ten faworyt zarówno pana Chabert jak pana Dupuy nazywał się, jeśli się nie mylę, Paweł Emil Teisseire. Egzaminator Szkoły politechnicznej, brat wielkiego geometry, który napisał owo sławne głupstwo (na początku Statyki), nie spostrzegł, że całą zasługę Pawła Emila była zdumiewająca pamięć.
Przeszedł do Politechniki: jego niezrównana obłuda, jego pamięć i jego ładna dziewczęca buzia nie miały tego sukcesu co w Grenobli: wyszedł wprawdzie oficerem, ale niebawem spłynęła nań łaska i został księdzem. Na nieszczęście umarł na piersi; byłbym śledził z przyjemnością jego karjerę. Opuściłem Grenoblę z bezgranicznem pragnieniem, aby mu kiedyś móc wsunąć potężną porcję kuksów.
Zdaje mi się, że dałem mu już małą zaliczkę u pana Chabert, gdzie słusznie górował nademną dzięki swej niezawodnej pamięci.
Co do niego nie gniewał się nigdy o nic i znosił z najzimniejszą krwią epitety: mały hipokryta, które spadały nań ze wszystkich stron i które zdwoiły się w dniu, kiedyśmy go ujrzeli uwieńczonego różami i odgrywającego rolę anioła na jakiejś procesji.
To był prawie jedyny charakter, który zauważałem w Szkole Centralnej. Tworzył on piękny kontrast z ponurym Benoit, którego spotkałem na kursie literatury pana Dubois-Fontanelle; cała jego szczytna wiedza polegała na miłości sokratycznej, której udzielił mu doktór Clapier, warjat.
Jest może dziesięć lat jak nie myślałem o panu Chabert; pomału przypominam sobie, że był on w istocie o wiele mniej ograniczony od pana Dupuy, mimo że mówił jeszcze bardziej rozwlekle i że wygląd miał jeszcze bardziej kołtuński. Cenił on Clairauta; była to olbrzymia zdobycz, że nas zapoznał z tym genjalnym człowiekiem i wyprowadził potrosze z płaskiego Bezout. Miał Bruce’a, księdza Marie, i od czasu do czasu dał nam przerabiać jakieś zadanie z tych autorów. Miał nawet w rękopisie jakieś drobiazgi Lagrange’a, z tych które były dobre na naszą skromną miarę.
Moja niełaska rozciągała się na wszystko; może była skutkiem jakiejś niezręczności mojej rodziny, która zapomniała posłać na Boże Narodzenie indyka panu Chabert lub jego siostrom: bo miał siostry, i to bardzo ładne: gdyby nie moja nieśmiałość, byłbym się chętnie do nich umizgał. Miały wiele szacunku dla wnuka pana Gagnon, przychodziły zresztą do nas na mszę w niedzielę.
Chodziliśmy zdejmować plany z pomocą grafometra i stolika mierniczego; jednego dnia zdjęliśmy plan pola przy drodze. Chabert kazał wszystkim innym wyciągnąć linje na stoliku; wreszcie przyszedłem i ja, ale ostatni czy przedostatni, jak dziecko. Byłem upokorzony i wściekły; zanadto przyciskałem pióro.
„Ależ ja ci kazałem wykreślić linję, rzekł pan Chabert swoim śpiewającym akcentem, a ty wyciągasz sztabę“.
Miał słuszność. Zdaje mi się, że ten wybitny brak łask u pp. Dupuy i Chabert oraz wyraźna obojętność pana Jay na kursie rysunku nie dały mi wyróść na głupca. Miałem do tego cudowne warunki; rodzina moja, której ponura dewocja wciąż występowała przeciw publicznemu wychowaniu, wmówiła w siebie bez trudu, że w ciągu pięciu lat starań — niestety, zbyt pilnych! — stworzyła arcydzieło, a tem arcydziełem byłem ja.
Jednego dnia powiadałem sobie (ale w istocie, to było przed Szkołą Centralną): czy ja nie jestem może synem wielkiego monarchy, a wszystko co słyszę o Rewolucji, i to trochę co z niej widzę, czy to nie jest bajka służąca do mego wychowania, jak w Emilu?

Bo mój dziadek, człowiek miły w rozmowie, mimo swoich pobożnych postanowień wspomniał przy mnie o Emilu, mówił o Wyznaniu wiary wikarego sabaudzkiego etc., etc. Ukradłem tę książkę w Claix, ale nic z niej nie zrozumiałem, nawet niedorzeczności z pierwszej stronicy, i po kwadransie porzuciłem ją. Trzeba oddać sprawiedliwość smakowi mego ojca, był on entuzjastą Russa i mówił o nim czasem, za co — jako za nieostrożność wobec dziecka — często bywał łajany przez ciotkę Serafję.

ROZDZIAŁ XXVII

Miałem i mam jeszcze gusty najbardziej arystokratyczne; zrobiłbym wszystko dla szczęścia ludu, ale wolałbym, jak sądzę, spędzić co miesiąc dwa tygodnie w więzieniu, niż żyć ze sklepikarzami.
W tej epoce, zbliżyłem się, nie wiem jak, z Franciszkiem Bigillion (który później się zabił, jak sądzę wskutek utrapień z żoną). Był to człowiek prosty, naturalny, szczery, który nigdy nie silił się dać do zrozumienia jakąś ambitną odpowiedzią, że zna świat, kobiety, etc. A to była w kolegjum nasza największa ambicja i nasza główna próżnostka. Każdy z tych smarkaczy chciał wmówić w drugiego że miał kobiety i że zna świat; nic podobnego u poczciwego Bigilliona. Odbywaliśmy razem długie spacery, zwłaszcza w stronę wieży Rabot i Bastylji. Wspaniały widok, jakiego zażywa się stamtąd, zwłaszcza ku Eybens, za którem widać najwyższe Alpy, podnosił naszą duszę. Rabot, to jest stara wieża, a Bastylja, to domek, położone na różnej wysokości na górze obejmującej miasto bardzo śmieszne w 1795, ale przyzwoite podobno w 1836.
W czasie tych przechadzek dzieliliśmy się z całą szczerością wrażeniami jakie w nas budził ten las straszliwy, posępny i rozkoszny, w który mieliśmy się zapuścić. Każdy się domyśli, że chodzi o społeczeństwo i o świat.
Bigillion miał wielkie przewagi nademną:
1-o Był wolny od dziecka, jako syn ojca, który go nie zanadto kochał i który umiał bawić się inaczej, niż robiąc sobie lalkę ze swego syna.
2-o Ojciec ten, bardzo zamożny rolnik, mieszkał w Saint-Ismier, wiosce znajdującej się u bram Grenobli, ku wschodowi, bardzo ładnie położonej w dolinie Izery. Ten dobry wieśniak, amator wina, dobrej kuchni i wiejskich piękności, wynajął w Grenobli małe mieszkanko dla dwóch synów, którzy się tam kształcili. Starszy zwał się Bigillion, wedle zwyczaju naszej prowincji, a młodszy Rémy, kpiarz, dziwak, ale szlachetny, pozatem nieco zazdrosny, nawet wówczas, o przyjaźń jaka mnie łączyła z jego bratem.
Przyjaźń ta, oparta na zupełnej szczerości, stała się faktem po upływie dwóch tygodni. Miał on wuja, uczonego mnicha — i zdaje mi się bardzo mało mnicha — dobrego ojca Morlon, może benedyktyna, który, w mojem dzieciństwie, zgodził się, przez przyjaźń dla dziadka, wyspowiadać mnie raz czy dwa razy. Bardzo byłem zdumiony jego słodyczą i uprzejmością, jakże różną od surowego pedantyzmu zgryźliwych chamów, którym ojciec wydawał mnie najczęściej, takich jak ksiądz Rambault.
Ten dobry ojciec Morlon miał wielki wpływ na moją inteligencję; miał Szekspira w przekładzie pana Letourneur; bratanek jego pożyczał dla mnie kolejno wszystkie tomy tego dzieła, obszernego jak dla dziecka, osiemnaście czy dwadzieścia tomów.
Zdawało mi się że odżywam czytając go. Po pierwsze, miał tę zaletę, że nie był chwalony i zalecany przez moją rodzinę jak Racine. Wystarczało aby chwalili jakąś przyjemność, abym nabrał do niej wstrętu.
Iżby nic nie brakło urokowi Szekspira, zdaje mi się nawet, że ojciec źle się o nim wyrażał.
Byłem nieufny wobec rodziny we wszystkiem; ale, co się tyczy sztuk pięknych, pochwały jej wystarczały aby mi wszczepić śmiertelną odrazę do najpiękniejszych rzeczy. Serce moje, o wiele bardziej rozwinięte niż umysł, czuło żywo, że oni je chwalą tak, jak królowie zachwalają dziś religję, to znaczy z ubocznym celem. Czułem mętnie, ale bardzo żywo i z ogniem którego już nie mam, że wszelkie piękno moralne, to znaczy interes, zabija w artyście wszelkie dzieło sztuki. Czytałem ustawicznie Szekspira od 1796 do 1799. Racine, bezustanku chwalony przez moją rodzinę, robił na mnie wrażenie płaskiego hipokryty. Dziadek opowiedział mi anegdotę, jak umarł z tego, że Ludwik XIV na niego nie popatrzył. Zresztą wiersze nudziły mnie jako coś co przedłuża zdanie i pozbawia je jasności. Nienawidziłem bieguna w miejsce konia. Nazywałem to hipokryzją.
W jaki sposób, żyjąc samotnie na łonie rodziny wysławiającej się bardzo dobrze, byłbym mógł odczuwać język mniej lub bardziej szlachetny? Skąd byłbym wziął język nie wytworny?
Corneille mniej mi się niepodobał. Autorzy, którzy podobali mi się wówczas do szaleństwa, to byli Cervantes, Don Kiszot, i Ariost, wszyscy trzej w tłumaczeniu. Bezpośrednio potem szedł Rousseau, który miał tę podwójną wadę, że chwalił księży i że jego chwalił mój ojciec. Czytałem z rozkoszą Powiastki La Fontaine’a i Felicję. Ale to nie były przyjemności literackie. To są te książki, które czyta się tylko jedną ręką, jak powiadała pani de....
Kiedy, w 1824, w chwili gdy miałem się zakochać w Klementynie, siliłem się nie dać się pochłonąć kontemplacji jej wdzięków (przypominam sobie wielką walkę, pewnego wieczora, na koncercie pana du Bignon, gdzie siedziałem obok słynnego Foy: Klementyna, reakcjonistka, nie bywała w tym domu), kiedy, powiadam, pisałem moją książkę Racine i Szekspir, obwiniano mnie że gram komedję i że zapieram się pierwszych wrażeń dzieciństwa. Czytelnik widzi, jak dalece prawdą było to, czego się nie ważyłem powiedzieć (jako rzeczy nie do uwierzenia), że moją pierwszą miłością był Szekspir, między innemi Hamlet i Romeo i Julja.
Bigillionowie mieszkali przy ulicy Chenoise (nie jestem pewny nazwy); był tam słynny antykwarz, którego odwiedzałem często. Wyżej był klasztor, gdzie mój ojciec spędził w więzieniu kilka dni z panem Colomb, ojcem Romana Colomb, najstarszego z moich przyjaciół (w 1836).
W tem mieszkaniu, położonem na trzeciem piętrze, mieszkała z Bigillionami ich siostra, panna Wiktoryna Bigillion, bardzo prosta, bardzo ładna, ale bynajmniej nie grecką pięknością; przeciwnie, była to fizjognomja najzupełniej rodzima.
Panna Wiktoryna była inteligentna i dużo myślała; była uosobieniem świeżości. Twarz jej była w zupełnej harmonji z okienkami mieszkania, które zajmowała z braćmi, ciemnego mimo że od południa i na trzeciem piętrze; ale bo naprzeciwko stał ogromny dom. Ta doskonała harmonja uderzała mnie, lub raczej czułem ją, ale nie rozumiałem.
Często byłem obecny przy wieczerzy tego rodzeństwa. Służąca z ich stron, prosta jak oni, przyrządzała posiłek; jedli razowy chleb, co mi się zdawało niepojęte, mnie który jadałem tylko chleb biały.
Tam miałem, w stosunku do nich, wszystkie przewagi; w ich oczach należałem do wyższej sfery: wnuk pana Gagnon, członka komitetu Szkoły Centralnej, był szlachcicem, a oni mieszczanie, prawie chłopi. Nie znaczy to, aby oni czuli jakiś żal albo głupi podziw; woleli naprzykład chleb razowy od białego, zależało tylko od nich dać pytlować mąkę aby mieć chleb biały.
Żyliśmy tam w zupełnej niewinności, dokoła tego orzechowego stołu, przykrytego obrusem z grubego płótna. Bigillion starszy miał 14 albo 15 lat, Remy 12, Wiktoryna 13, ja 13, służąca 17.
Tworzyliśmy towarzystwo bardzo młode, jak widzicie; przytem nikogo ze starszych krewnych któryby nas krępował. Kiedy stary Bigillion przybywał do miasta na dzień lub dwa, nie śmieliśmy pragnąć jego nieobecności, ale krępował nas.
Może mieliśmy wszyscy o rok więcej, ale to już najwyżej; moje bowiem ostatnie dwa lata, 1799 i 1798, w zupełności pochłonęła matematyka i Paryż jako cel; było to więc w 1797, lub raczej 1796; otóż w 1796 miałem trzynaście lat.
Żyliśmy wówczas jak młode króliki igrające w lesie szczypiąc macierzankę. Panna Wiktoryna była gosposią; częstowała mnie suszonemu winogronami na winnym liściu, które lubiłem prawie tak samo jak jej uroczą twarzyczkę. Czasami prosiłem jej o drugie grono; często odmawiała mi, mówiąc: „Mamy już tylko osiem, a trzeba dobić do końca tygodnia“.
Co tydzień, raz albo dwa razy, przybywały zapasy z Saint-Ismier. Taki jest zwyczaj w Grenobli. Pasja każdego mieszczucha to jego folwarczek; woli sałatę, która pochodzi z jego posiadłości i która go kosztuje cztery su, od tej samej sałaty kupionej za dwa su na targu. Ten mieszczuch miał 10.000 franków ulokowanych na 5% u Perierów (ojciec i stryj Kazimierza, ministra w 1832), lokuje je w ziemi, która mu daje 2 albo 2½ i jest zachwycony. Przypuszczam, że za resztę starczy mu próżność, przyjemność powiedzenia z ważną miną: Muszę jechać do Montbonnot, albo: Wracam z Montbonnot.
Nie kochałem się w Wiktorynie, serce moje było jeszcze całe obolałe wyjazdem panny Kably, a przyjaźń moja z Bigillionem była tak serdeczna, że zdaje mi się iż, w zwięzły sposób, z obawy śmieszności, ośmieliłem się zwierzyć mu moje szaleństwo.
Nie spłoszyło go to, był to chłopiec najlepszy i najprostszy w świecie, a cenne te przymioty szły u niego w parze z najdelikatniejszą inteligencją, ze zdrowym rozsądkiem cechującym tę rodzinę, a wzmocnionym jeszcze u niego przez rozmowy z Remym, jego bratem i serdecznym przyjacielem, chłopcem mało wrażliwym, ale nieubłaganie rozsądnym. Remy spędzał czasem całe popołudnie nie otwierając ust.
Na tem trzaciem pięterku spłynęły najszczęśliwsze chwile mego życia. Rychło potem, Bigillionowie opuścili ten dom, aby zamieszkać w Montée du Pont-de-Pois.
Byłem bardzo nieśmiały z Wiktoryną, pączki jej piersi przejmowały mnie zachwytem; ale zwierzałem się jej ze wszystkiego, naprzykład z prześladowań Serafji, z których zaledwie się wyzwoliłem. Przypominam sobie, że mi nie chciała wierzyć, co mi sprawiało śmiertelną przykrość. Dawała mi do zrozumienia, że ja mam zły charakter.

ROZDZIAŁ XXVIII

Surowy Remy bardzo złem okiem patrzałby na to, gdybym się umizgał do jego siostry: Bigillion dał mi to do zrozumienia, i to był jedyny punkt, co do którego nie byliśmy z sobą zupełnie szczerzy. Często, o zmierzchu, po przechadzce, kiedy miałem ochotę zajść do Wiktoryny, żegnali mnie spiesznie, co mi było bardzo przykre. Potrzebowałem przyjaźni i szczerego wygadania się; serce miałem obolałe od tylu dokuczliwości, których — słusznie czy nie, ale wierzyłem w to święcie — byłem przedmiotem.
Przyznaję wszelako, że gdy chodziło o taką prostą rozmowę, wolałem o wiele rozmawiać z Wiktoryną niż z jej braćmi. Widzę dziś moje ówczesne uczucie; zdawało mi się czemś nie do wiary widzieć z tak bliska to straszliwe zwierzę, kobietę, w dodatku ze wspaniałemi włosami, z ręką cudownie utoczoną mimo że nieco chudą, wreszcie z cudownemi piersiami, często nieco odkrytemi z powodu straszliwego gorąca. Faktem jest, że, siedząc przy stole orzechowym, o dwie stopy od panny Bigillion oddzielony od niej kantem stołu, rozmawiałem z braćmi jedynie dlatego aby się opanować. Ale przez to nie miałem najmniejszej ochoty kochać się; byłem scolato (sparzony) jak mówią Włosi, doświadczyłem świeżo że miłość to rzecz poważna i straszna. Nie mówiłem sobie tego, ale czułem dobrze, że, w sumie, miłość moja do panny Kably dała mi prawdopodobnie więcej przykrości niż przyjemności.
W czasie tego uczucia dla Wiktoryny, tak niewinnego w słowach a nawet w myślach, zapominałem nienawidzieć a zwłaszcza wierzyć że mnie nienawidzą.
Zdaje mi się, że po jakimś czasie braterska zazdrość Remyego uspokoiła się; albo też udał się na kilka miesięcy do Saint-Ismier. Spostrzegł może, że w istocie nie kocham jej, albo miał jakieś swoje sprawy; byliśmy wszyscy politykami w trzynastym lub czternastym roku. Ale w tym wieku jest się już bardzo szczwanym w Delfinacie; nie mamy beztroski paryskiego urwisa, wcześnie owładają nami namiętności. Namiętności do drobiazgów, ale faktem jest, że pożądamy namiętnie.
Słowem, od zmierzchu czyli sing (dziewiąta godzina na wieży św. Andrzeja), spędzałem, dobrych pięć razy w tygodniu, wieczór u Bigillionów.
Nie wspominając zgoła o przyjaźni, jaka nas łączyła, byłem na tyle nieostrożny, że raz, przy wieczerzy w domu, wymieniłem tę rodzinę. Nieopatrzność ta poniosła dotkliwą karę. Spostrzegłem, jak pogardliwym gestem załatwiono się z rodziną i z ojcem Wiktoryny.
„Czy on ma córkę? To musi być jakaś chłopianka“.
Nie przypominam sobie dokładnie pogardliwego określenia i chłodno-wzgardliwej miny, jaka mu towarzyszyła. Pamiętam jedynie palący żal, jaki mi sprawiło to lekceważenie.
Musiała to być ściśle ta sama wzgardliwa i drwiąca mina, jaką przybierał baron des Adrets, mówiąc o mojej matce lub ciotce.
Rodzina moja, mimo zajęć adwokata i lekarza, uważała siebie za coś znajdującego się na krawędzi szlachectwa; pretensje ojca wznosiły się nawet do podupadłego szlachcica. Cała wzgarda, jaką okazano w czasie tej wieczerzy, opierała się na pół-wieśniaczym stanie pana Bigillion, ojca moich przyjaciół, i na tem że jego młodszy brat, człowiek bardzo sprytny, był dyrektorem okręgowego więzienia.
Ta rodzina przyjmowała św. Brunona w Grande Chartreuse w roku... Był to dowiedziony fakt: to było coś grubo więcej niż rodzina Beyle, sędzia wiejski w Sassenage pod średniowiecznymi panami. Ale poczciwy stary Bigillion, żyjący wygodnie u siebie na wsi, nie bywał na obiadach u pana de Marcieu ani u pani de Sassenage, i pierwszy kłaniał się memu dziadkowi skoro go tylko spostrzegł; co więcej, mówił o panu Gagnon z najwyższym szacunkiem.
Ten wyskok pychy stanowił rozrywkę dla rodziny, która, z nawyku, umierała z nudów; co do mnie, przy tej wieczerzy straciłem apetyt, słysząc w jaki sposób traktują moich przyjaciół. Spytano mnie, co mi jest. Odpowiedziałem, że jadłem bardzo późno podwieczorek. Kłamstwo jest jedyną ucieczką słabych. Umierałem z wściekłości na samego siebie: jakto! byłem na tyle głupi, aby mówić w domu o tem, co mnie zajmuje!
Wzgarda ta wstrząsnęła mnie bardzo: widzę teraz czemu, chodziło o Wiktorynę. Zatem to nie z tem straszliwem zwierzęciem, tak groźnem ale tak namiętnie ubóstwianem, kobietą przyzwoitą i piękną, miałem szczęście spędzać wieczory na rozmowie niemal poufnej?
Po kilku dniach okrutnej męki, Wiktoryna zwyciężyła; uznałem, że jest milsza i światowsza niż moja rodzina smutna, pomarszczona, dzika, nie wydająca nigdy przyjęć, nie bywająca w żadnym salonie gdzieby było bodaj dziesięć osób, gdy panna Bigillion bywała często u pana Faure w Saint-Ismier, i u rodziców swojej matki w Chapareillan na obiadach po dwadzieścia pięć osób. Była nawet lepiej urodzona, z racji przyjęcia św. Brunona w 1080.
W wiele lat później przejrzałem mechanizm tego co się działo wówczas w mojem sercu i, w braku lepszego słowa, nazwałem to krystalizacją (termin, który tak uraził tego wielkiego literata, ministra spraw wewnętrznych w 1833, hrabiego d’Argout, zabawna scena opowiedziana przez Klarę Gazul).
To rozgrzeszenie ze wzgardy trwało jakich pięć czy sześć dni, przez które nie myślałem o niczem innem. Ta zniewaga, tak wspaniale drobniutka, wprowadziła nowy fakt między panną Kably a moim obecnym stanem. Mimo że naiwność moja nie domyślała się tego, był to ważny punkt: między zgryzotę a nas trzeba nam wprowadzać nowe fakty, choćby złamanie ręki.
Kupiłem sobie dobre wydanie książki Bezout i kazałem oprawić ją starannie (może jeszcze istnieje w Grenobli u pana Aleksandra Mallein, dyrektora podatków); wyrysowałem na niej wieniec z liści, a w środku wielkie W. Codziennie patrzałem na ten dokument.
Po śmierci Serafji, byłbym mógł, przez potrzebę kochania, pojednać się z rodziną; ten odruch pychy postawił Wiktorynę pomiędzy nimi a mną; byłbym przebaczył pomówienie Bigillionów o zbrodnię, ale wzgarda! I to właśnie dziadek wyraził ją z największym wdziękiem, a tem samem z najpewniejszym skutkiem!
Strzegłem się pilnie mówić w domu o innych przyjaciołach, jakich miałem w owej epoce: Galle, La Bayette...
Galle był synem wdowy, która kochała go wyłącznie i szanowała, przez uczciwość, jako dziedzica majątku; ojciec musiał być jakimś starym oficerem. Widok ten, tak osobliwy dla mnie, przykuwał mnie i rozczulał. Ach, gdyby moja biedna matka żyła, powiadałem sobie. Gdybym bodaj miał krewnych w rodzaju pani Galle, jakżebym ich kochał! Pani Galle szanowała mnie wielce, jako wnuka pana Gagnon, dobroczyńcy ubogich, których leczył darmo a nawet dawał im często parę funtów mięsa na rosół. Ojca mego nie znała.
Galle był chudy, blady, ospowaty, zresztą z natury bardzo zimny, umiarkowany, bardzo ostrożny. Czuł, że jest absolutnym panem małego mająteczku i że nie powinien go stracić. Był prosty, uczciwy, zgoła nie kłamca ani blagier. Zdaje mi się, że opuścił Grenoblę i Szkołę Centralną przedemną, aby się udać do Tulonu i wstąpić do marynarki.
Do marynarki również gotował się sympatyczny La Bayette, bratanek albo krewniak admirała (to znaczy kontradmirała czy wiceadmirała) Morard de Galles.
Był równie miły i szlachetny, jak Galle był godny szacunku. Przypominam sobie jeszcze urocze popołudnia, jakieśmy spędzali, gawędząc w oknie jego pokoiku. Mieszkał na trzeciem piętrze, w domu wychodzącym na Nowy Rynek. Tam dzieliłem jego podwieczorek: jabłka i chleb razowy. Łaknąłem wszelkiej rozmowy szczerej i bez obłudy. Do tych dwóch zalet, wspólnych wszystkim moim przyjaciołom, La Bayette łączył wielką dystynkcję uczuć i wzięcia, oraz tkliwość duszy niezdolną do głębokiego uczucia, jak u Bigilliona, ale wykwintniejszą w wyrazie.
Zdaje mi się, że dawał mi dobre rady w epoce mojej miłości do panny Kably, o której ważyłem się z nim mówić, tak był szczery i dobry. Skupiliśmy razem całe nasze szczupłe znawstwo kobiet, lub raczej całą naszą szczupłą wiedzę czerpaną w przeczytanych powieściach. Musiało to być zabawne, gdyby ktoś słyszał.
Rychło po śmierci ciotki Serafji, przeczytałem z zachwytem Sekretne pamiętniki Duclosa, które czytał mój dziadek.
Zdaje mi się, że to na kursie matematyki poznałem Gallego i La Bayette; tam z pewnością zapałałem przyjaźnią do Ludwika de Barral (obecnie najdawniejszego i najlepszego z moich przyjaciół; jest to człowiek, który najbardziej mnie kocha, niema też, zdaje mi się, poświęcenia, którego bym dla niego nie uczynił).
Był wówczas bardzo drobny, chudy, nikły; mówiono że przechodzi miarę w brzydkim nałogu, który mieliśmy wszyscy; faktem jest, ze wyglądał na to. Ale wygląd jego podnosił wspaniały mundur oficera inżynierji (nazywano to przydzielony do inżynierji); był to dobry sposób przywiązania do Rewolucji bogatych rodzin, lub przynajmniej złagodzenia ich nienawiści.
Anglès (później hrabia Anglès, prefekt policji, wzbogacony przez Burbonów) był także przydzielony do inżynierji, tak samo jak inny osobnik pośledni pod każdym względem, o rudych włosach, nazwiskiem Giroud, różny od innego Giroud w czerwonem ubraniu, z którym bijałem się często. Żartowałem sobie mocno z Girouda przystrojonego w złote epolety i o wiele większego odemnie: był to mężczyzna osiemnastoletni, gdy ja byłem dopiero wyrostkiem trzynasto- lub czternastoletnim. Ta różnica trzech czy czterech lat jest w szkole ogromna, mniej więcej taka, jak między szlachcicem a plebejuszem w Piemoncie.
Co mnie podbiło w Barralu za pierwszym razem kiedy mówiliśmy z sobą, to 1-o piękność jego uniformu, którego błękit wydał mi się czarujący; 2-o jego sposób mówienia tych wierszy Woltera które przypominam sobie jeszcze:

Jesteś, powiadał, treścią i istotą...

Jego matka, nawskroś wielka dama, z domu Grolée, jak mówił z szacunkiem dziadek, była ostatnią z osób, które zachowały dawny strój swego stanu. Widzę ją jeszcze, koło posągu Herkulesa w Parku, w białej atłasowej w kwiaty sukni z robronami, jak u mojej babki, z ogromnym pudrowanym kokiem, i może małym pieskiem na ręku. Małe uliczniki szły za nią w oddaleniu z podziwem; co do mnie, prowadził mnie (albo niósł) wierny Lambert; mogłem mieć trzy albo cztery lata w czasie tej wizji. Ta wielka dama miała obyczaje chińskie; margrabia de Barral, jej mąż i prezydent, nie chciał emigrować, dlatego rodzina moja gardziła nim, tak jakby otrzymał dwadzieścia policzków.
Roztropny pan Destutt de Tracy miał ten sam pomysł w Paryżu i musiał zdejmować plany, jak pan de Barral, który przed Rewolucją nazywał się de Montferrat, to znaczy margrabia de Montferrat; pan de Tracy zmuszony był żyć z płacy urzędniczka w ministerjum oświaty, zdaje mi się; pan de Barral ocalił 20 albo 25000 renty, z czego w 1793 oddał połowę albo dwie trzecie nie ojczyźnie ale strachowi przed gilotyną. Może zatrzymała go we Francji miłość do pani de Bremont, którą później zaślubił. Spotkałem młodego Bremont w wojsku, gdzie był majorem, zdaje mi się potem podinspektorem rewji, a zawsze hulaką.
Ten ojciec uczył syna Satyr Woltera (jedynej rzeczy doskonałej, wedle mnie, którą stworzył ten wielki reformator).
Wówczas to dopiero poznałem prawdziwy dobry ton, i odrazu mnie oczarował.
Porównywałem bezustanku tego ojca, bawiącego się w rymy i pełnego delikatnych względów dla miłości własnej swoich dzieci, z ponurym pedantyzmem mojego ojca. Miałem najgłębszy szacunek dla wiedzy dziadka, kochałem go szczerze, nie posuwałem się do refleksji:
„Czy nie możnaby połączyć bezgranicznej wiedzy mego dziadka z miłą i wesołą uprzejmością pana de Barral?“
Ale moje serce, aby tak rzec, przeczuwało tę myśl, która z czasem miała się stać dla mnie zasadniczą.
Widziałem już dobry ton, ale nawpół zniekształcony, przesłonięty dewocją na pobożnych wieczorynkach, gdzie pani de Vaulserre skupiała na parterze pałacu des Adrets pana de Saint-Vallier, Scypiona jego brata, pana de Pina (ex-mera Grenobli, głębokiego jezuitę, 80.000 renty i siedemnaścioro dzieci), panów de Sinard, de Saint-Ferréol, mnie, pannę Bonne de Saint-Vallier (której białe i śliczne wenecjańskie ramiona wzruszały mnie tak bardzo).
Ksiądz Chélan, pan Barthélemy d’Orbane to były też modele. Ojciec Ducros miał coś genjalnego. (Słowo genjalny było dla mnie wówczas tem, czem słowo Bóg dla bigotów).

ROZDZIAŁ XXIX

Nie widziałem wówczas pana Barral w tak pięknem świetle; był on znienawidzony w domu moich rodziców za to że nie emigrował.
Z konieczności stając się hipokrytą (wada, z której się zbyt dobrze poprawiłem i której brak tyle mi zaszkodził, w Rzymie naprzykład), cytowałem mojej rodzinie nazwiska La Bayette i de Barral, moich nowych przyjaciół.
„La Bayette! dobra rodzina, rzekł dziadek; ojciec jego był kapitanem okrętu, wuj, pan de... prezesem sądu. Co do Montferrata, to licha figura“.
Trzeba przyznać, że pewnego dnia, o drugiej rano, urzędnicy municypalni, i pan Barral z nimi, przybyli aby uwięzić pana d’Anthon, dawnego rajcę Parlamentu, który mieszkał na pierwszem piętrze, i którego stałem zajęciem było przechadzać się w wielkiej sali i ogryzać sobie paznogcie. Nieborak tracił wzrok, i co więcej był notorycznie podejrzany, jak mój ojciec. Był dewotem aż do fanatyzmu, ale pozatem nie był zły człowiek. Uważano za rzecz niegodną ze strony pana de Barral, że przyszedł aresztować jednego z rajców, niegdyś jego kolegów, kiedy był prezesem sądu.
Trzeba przyznać, że to była ucieszna figura, mieszczanin francuski koło r. 1794, kiedy zacząłem go rozumieć: skarżący się gorzko na pychę szlachty a w gruncie ceniący człowieka jedynie i wyłącznie z racji jego urodzenia. Cnota, dobroć, szlachetność, nie znaczyły nic; nawet, im człowiek był wybitniejszy, tem bardziej wyrzucali mu brak urodzenia, i to jakiego urodzenia!
Około r. 1803, kiedy mój wuj, Roman Gagnon przybył do Paryża i mieszkał u mnie przy ulicy de Nemours, nie wprowadziłem go do pani de Neuilly. Była potemu dobra przyczyna, ta dama nie istniała. Urażona tem zaniedbaniem, poczciwa ciotka Elżbieta rzekła:
„Musi w tem być coś nadzwyczajnego, inaczej byłby Henryk zaprowadził swego wuja do tej pani; człowiek przecie lubi pokazać, że nie wypadł sroce z pod ogona“.
To ja, jeżeli łaska, nie wypadłem sroce z pod ogona.
A kiedy nasz kuzyn Clet, okropnie brzydki, z gębą aptekarza i co więcej istotny aptekarz, aptekarz wojskowy, miał się żenić we Włoszech, ciotka Elżbieta odpowiadała na zarzut jego brzydoty:
„Trzeba przyznać, że to istna maszkara, mówił ktoś.
— Przypuśćmy, ale urodzenie! Kuzyn pierwszego lekarza w Grenobli: czy to nic?“
Charakter tej przezacnej panny był uderzającym przykładem zasady: Noblesse oblige. Nie znam nic tak szlachetnego, wielkodusznego, trudnego, coby było powyżej niej i jej bezinteresowności. Jej to po części zawdzięczam, że umiem przyzwoicie mówić; gdy mi się wymknęło jakieś gminne słowo, powiadała: „Och! Henryku!“ I twarz jej wyrażała zimną wzgardę, której wspomnienie prześladowało mnie długo.
Znalem rodziny, gdzie mówiono równie dobrze, ale żadnej gdzieby mówiono lepiej niż u nas. To nie znaczy, aby nie robiono ośmiu czy dziesięciu lokalnych błędów.
Ale, kiedy użyłem słowa nie dość ścisłego albo pretensjonalnego, natychmiast spadał na mnie żarcik, i to — o ile chodziło o dziadka — z tem większą radością, iż był to prawie jedyny rodzaj żartów na jakie pozwalała nieborakowi cierpka dewocja ciotki Serafji. Aby uniknąć drwiącego spojrzenia tego dowcipnego człowieka, trzeba było używać zwrotów najprostszych i słów najściślejszych, nie osuwając się wszakże w pospolitość.
Widywałem, w bogatych domach w Paryżu, dzieci używające zawsze zwrotów najbardziej silących się na szlachetny styl, a rodzice pochwalali tę emfazę. Młodzi Paryżanie chętnie mówili rumak zamiast koń; stąd ich podziw dla panów de Salvandy, Chateaubriandów, etc. U czternastoletniego chłopca z Delfinatu można było w owej epoce spotkać głębię i prawdę uczuć, jakiej nigdy nie znalazłem u młodego Paryżanina. W zamian za to wymawialiśmy cour-se, ver-se, Anver-se albo pan Passe-kin zamiast Pasquin.
Dopiero przybywszy do Paryża w 1799, spostrzegłem, że istnieje inna wymowa. Później brałem lekcje u słynnego La Rive i Dugazon, aby wypłoszyć resztki śpiewności moich stron. Zostało mi zaledwie parę słów, oraz zdecydowany i namiętny akcent Południa, który, zdradzając siłą uczucia, energję z jaką się kocha lub nienawidzi, jest tem samem dziki i bliski śmieszności w Paryżu.
Tym językiem rozmawiałem z mymi przyjaciółmi, Bigillionem, La Bayette, Galle, Barral. Ten Barral przybywał co rano zdaje mi się z La Tronche, aby spędzić dzień u Piotra Wincentego Chalvet, profesora historji mieszkającego w kolegjum. Była tam ładna aleja lipowa; była bardzo wąska, ale lipy były stare i liściaste, mimo ze strzyżone. Widok był rozkoszny; przechadzałem się tam z Barralem. Pan Chalvet, zajęty swemi dziwkami, swoim syf... i książkami które układał, poza tem najbardziej niedbały z ludzi, pozwalał mu się łatwo wymykać.
Zdaje się, że to tam, w czasie tych przechadzek, poznaliśmy Michoud: wygląd wołowaty ale człowiek najzacniejszy w świecie (który miał tylko tę wadę, że umarł jako zaprzedany ministerjał i radca apelacji, około 1827). Byłbym skłonny wierzyć, że ten przezacny człowiek sądził, iż uczciwość obowiązuje jedynie w stosunkach prywatnych i że wolno jest zdradzić swoje powinności obywatela aby wydrzeć rządowi trochę pieniędzy. Czynię olbrzymią różnicę między nim a jego kolegą Feliksem Faure: ten urodził się z duszą nikczemną, to też jest Parem Francji i prezesem Trybunału apelacyjnego w Grenobli.
Ale, jakiebądź były pobudki poczciwego Michoud aby sprzedać ojczyznę życzeniom generalnego prokuratora, wówczas, około 1795, był to najlepszy chłopak, naturalny, inteligentny, ale serce na dłoni.
Sądzę, że uczył się czytać z Barralem u panny Chavand; często mówili o swoich psotach w tej wstępnej klasie. (Już rywalizacje, przyjaźnie, nienawiści świata!). Jak ja im zazdrościłem! Zdaje mi się nawet, że skłamałem raz czy dwa razy, dając do zrozumienia innym kolegom, że i ja uczyłem się czytać u panny Chavand.
Michoud kochał mnie aż do swojej śmierci i nie trafił na niewdzięcznika; miałem najwyższy szacunek dla jego rozsądku i dobroci. Pewnego razu przyszło między nami do bójki; że zaś był dwa razy tęższy odemnie, sprał mnie.
Wyrzucałem sobie mój wybryk, nie dla tego com oberwał, ale dlatego żem nie docenił jego nadzwyczajnej dobroci. Byłem złośliwy i puszczałem koncepty które mi ściągnęły sporo kułaków; ta sama właściwość zyskała mi we Włoszech i w Niemczech w wojsku coś lepszego, a w Paryżu zajadłe krytyki małych dzienniczków.
Kiedy mi przyjdzie jakiś koncept, widzę jego wesołość a nie złośliwość. Zawsze jestem zdziwiony oddźwiękiem jego złośliwości. Obecnie, przez rozsądek, nie puszczam już tych słówek. Niedawno, don Filip Caetani oddał mi sprawiedliwość, że jestem jednym z najmniej złośliwych ludzi jakich znał, mimo że mam reputację człowieka bardzo dowcipnego, ale bardzo złego i jeszcze bardziej niemoralnego (niemoralnego, dlatego że pisałem o kobietach w Miłości i że, choćbym nie chciał, drwię sobie z hipokrytów, korporacji, która w Paryżu — ktoby przypuścił? — jest jeszcze czcigodniejsza niż w Rzymie).
Niedawno pani Toldi z Valle, kiedym wyszedł od niej, rzekła do księcia Caetani:
„Ależ to pan de Stendhal, ten człowiek taki dowcipny a taki niemoralny.“
Aktorka, która ma bębna z księciem Leopoldem Syrakuzańskim! Poczciwy don Filipo bronił mnie bardzo poważnie od zarzutu niemoralności.
Nawet opowiadając że żółty kabrjolet przejeżdżał ulicą, mam nieszczęście śmiertelnie obrazić hipokrytów a nawet głupców.
Ale w gruncie, drogi czytelniku, nie wiem jaki jestem: dobry, zły, inteligentny, głupi. Wiem zato doskonale, co mi robi przykrość a co przyjemność, co lubię a czego nienawidzę.
Salon zbogaconych prowincjałów, którzy puszą się zbytkiem, jest mi naprzykład wstrętny. Potem idzie salon margrabiów, Wielkich oficerów Legji honorowej, którzy rozprawiają o moralności.
Zebranie ośmiu lub dziesięciu osób, gdzie wszystkie kobiety mają kochanków, gdzie rozmowa jest wesoła, anegdotyczna, i gdzie się pije lekki poncz o wpół do pierwszej w nocy, to miejsce gdzie się czuję najlepiej; tam, w mojem kółku, znacznie wolę przysłuchiwać się niż mówić. Chętnie zapadam w milczenie szczęścia, a jeśli mówię, to jedynie aby opłacić swój bilet wstępu: termin, który wprowadziłem w modę w świecie paryskim; tak jak fioritura (importowana przezemnie), którą spotykam bezustanku; rzadziej, trzeba przyznać, spotykam krystalizację (patrz O miłości). Ale nie zależy mi na tem nic a nic: jeśli kto znajdzie w języku lepsze słowo, silniej skoligacone, aby oddać tę samą myśl, pierwszy gotów jestem przyklasnąć i posługiwać się niem.

ROZDZIAŁ XXX

Widzę dziś, że wspólnym przymiotem wszystkich moich przyjaciół była naturalność czyli brak hipokryzji. Pani Vignon i ciotka moja Serafja wszczepiły mi do tej najważniejszej z cnót, warunkujących sukces w dzisiejszem społeczeństwie, odrazę, która mi bardzo zaszkodziła i która dochodzi do fizycznego wstrętu. Dłuższe obcowanie z obłudnikiem przyprawia mnie wręcz o mdłości (tak jak przed miesiącem włoszczyzna kawalera Naytall zmusiła hrabinę Sandrę do rozsznurowania gorsetu).
Nie naturalnością błyszczał biedny Grand-Dufay, chłopiec niezmiernie inteligentny; to też był on zawsze moim przyjacielem jedynie literackim, to znaczy że on był zazdrosny, ja nieufny, a obaj ceniliśmy się bardzo.
Dostał pierwszą nagrodę gramatyki w tym samym roku, o ile mi się zdaje, w którym ja dostałem pierwszą nagrodę literatury. Ale kiedy to było? W 1796 czy w 1795? Bardzobym potrzebował archiwów prefektury; nazwiska nasze wydrukowano na afiszu i ogłoszono publicznie. Mądre prawo pana de Tracy otaczało egzaminy wielką pompą. Czyż nie chodziło tu o nadzieję ojczyzny? Była to nauka dla członka zarządu departamentu, moralnego produktu despotyzmu pani de Barry, zarówno jak dla ucznia.
Co było począć w r. 1796 ze wszystkimi ludźmi, którzy mieli więcej niż dwadzieścia lat? Ocalić ojczyznę od złego, które gotowi byli jej wyrządzić, i czekać, jak się dało, ich śmierci.
To jest równie prawdziwe jak smutne. Co za ulga dla nawy państwowej w 1836, gdyby wszystko, co ma więcej niż pięćdziesiąt lat, przeszło nagle ad patres! Z wyjątkiem oczywiście, króla, mojej żony i mnie.
W jednej z licznych iluminacyj, jakie odbywały się co miesiąc między rokiem 1789 a 1791, jakiś mieszczuch wywiesił ten transparent:

NIECH ŻYJE

KRÓL

MOJA ŻONA I JA

Grand-Dufay, najstarszy z czterech czy pięciu braci, był to chłopiec chuderlawy i szczupły, z wielką głową, twarz pocentkowana ospą a mimo to bardzo czerwona, oczy błyszczące ale fałszywe, z niepokojącą żywością dzika. Był bardzo wyrachowany, nigdy najmniejszej nieostrożności w mowie, zawsze pełen pochwał, ale w słowach doskonale umiarkowanych. Możnaby rzec członek Instytutu. Pozatem inteligencja żywa i cudownie chwytna, ale od najmłodszego wieku pożerana ambicją. Był najstarszym synem i ukochanem dzieckiem matki o potulnym charakterze, i nie bez przyczyny: rodzina była biedna.
Co za cudowny P...... (to znaczy prezes Sądu najwyższego zaprzedany władzy i umiejący pozorować najbezecniejsze niesprawiedliwości) byłby z tego Dufay!
Ale nie pożył długo; kiedy umarł w Paryżu koło 1803, trzeba mi będzie obwinić się o jedno z najgorszych uczuć w mojem życiu, jedno z tych, dla których najbardziej wahałem się czy mam ciągnąć te Pamiętniki. Zapomniałem o tem od 1803 czy 1804, epoki owej śmierci. Osobliwe jest, ile rzeczy przypominam sobie od czasu jak piszę te Wyznania. Przychodzą mi nagle, i zdaje mi się, że sądzę je bezstronnie. W każdym momencie życia widzę owo lepiej, którego nie zrobiłem.
Ale, kto, u licha, będzie miał cierpliwość czytać to wszystko?
Moi przyjaciele, ilekroć wyjdę na ulicę w nowem i dobrze skrojonem ubraniu, daliby talara, aby ktoś wylał na mnie szklankę brudnej wody. Myśl licho wyrażona, ale rzecz prawdziwa (wyłączam, rozumie się, kochanego hrabiego de Barral: to charakter à la La Fontaine).
Gdzie znajdzie się czytelnik, który, po czterech czy pięciu tomach ja i mnie, nie zapragnie, aby na mnie wylano nie szklankę brudnej wody ale butelkę atramentu? A jednak, mój czytelniku, wszystko złe mieści się tylko w tych siedmiu głoskach: B, R, U, L, A, R, D, które tworzą moje nazwisko i zaprzątają moją miłość własną. Przypuśćmy, że napisałbym BERNARD, a już ta książka byłaby jak Wikary z Wakefield (mój rywal w naiwności) tylko powieścią pisaną w pierwszej osobie.
Trzeba będzie conajmniej, aby osoba, której zapisałem to pośmiertne dzieło, dała skrócić wszystkie szczegóły jakiemuś pokątnemu redaktorowi, jakiemuś Amadeuszowi Pichot albo Courchamp owej epoki. Ktoś powiedział, że nigdy się nie idzie tak daleko w opera d’inchiostro[18], jak kiedy się nie wie, dokąd się idzie; gdyby tak było zawsze, niniejsze pamiętniki, które malują serce człowieka, jak powiadają pp. Wiktor Hugo, d’Arlincourt, Soulié, Raymond, etc., etc., powinny być piękną rzeczą. Ja i mnie trapiły mnie wczoraj wieczór (14 styczeń 1836), w czasie gdy słuchałem Mojżesza Rossiniego. Dobra muzyka każe mi myśleć z większą jasnością i nasileniem o tem co mnie zaprząta. Ale trzeba na to aby czas sądu minął; od tak dawna osądziłem już Mojżesza (w 1823), że zapomniałem formuły wyroku i nie myślę już o niej; jestem już tylko Niewolnikiem pierścienia, jak powiadają Noce arabskie.
Wspomnienia mnożą się pod mojem piórem. Spostrzegam oto, że zapomniałem jednego z moich najbliższych przyjaciół, Ludwika Crozet, obecnie naczelnego inżyniera w Grenobli, ale zagrzebanego jak baron pochowany naprzeciwko swej żony, i utopiony przez nią w ciasnym egoizmie drobnego i zawistnego mieszczaństwa w górskiej mieścinie naszych stron.
Ludwik Crozet stworzony był na to, aby być w Paryżu jednym z najświetniejszych ludzi; w salonie byłby pobił Koreffa, Pariseta, Lagarda, i mnie także, jeśli wolno mi się wymienić. Byłby, z piórem w ręku, czemś w rodzaju Duclosa, autora Zarysu Obyczajów (ale ta książka będzie może martwa w 1880), człowieka który, zdaniem d’Alemberta, był najświetniejszym umysłem epoki.
Było to, zdaje mi się, na łacinie (jak mówiliśmy), u pana Durand, kiedy zbliżyłem się z Crozetem, wówczas najbrzydszym i najniezgrabniejszym chłopakiem w całej szkole; musiał się urodzić około 1784.
Twarz miał okrągłą i bladą, silnie ospowatą, małe niebieskie oczki bardzo żywe, ale z powiekami wyszczerbionemi przez tę okrutną chorobę. Dopełniała tego mina pendantyczna i zgryźliwa; chodził niezręcznie jakby na krzywych nogach. Cale życie był na antypodach elegancji, a na nieszczęście silił się na elegancję; przy tem wszystkiem dowcip wręcz niebiański, jak mówi La Fontaine.
Rzadko dostępny wczuciu, ale wówczas kochający namiętnie ojczyznę, zdolny, jak sądzę, w potrzebie do bohaterstwa. Słowem, był to z pośród moich krajanów ten, w którym widziałem najwięcej inteligencji i bystrości; miał przytem zuchwalstwo złączone z nieśmiałością, potrzebne aby błyszczeć w salonie paryskim. Podobnie jak generał Foy, ożywiał się w miarę jak mówił.
Był mi bardzo użyteczny dzięki tej ostatniej cnocie (bystrość), której z natury brakło mi zupełnie, i której, zdaje mi się, zdołał mi wszczepić trochę. Powiadam trochę, bo zawsze muszę się do tego przymuszać. A jeśli coś odkryję, skłonny jestem przeceniać moje odkrycie i widzieć tylko ten szczegół.
Tłumaczę tę wadę mego umysłu, nazywając ją skutkiem koniecznym i sine qua non nadmiernej wrażliwości.
Kiedy jakaś myśl owładnie mną zbyt żywo na ulicy, padam. Przykład: ulica de la Rochelle, w pobliżu ulicy des Filles-Saint-Thomas, jedyny upadek w ciągu pięciu czy sześciu lat, spowodowany, około 1826, tym problematem: Czy pan Debelleyme powinien, w interesie swej ambicji, kandydować na posła, czy nie? Był to czas, gdy pan Debelleyme, prefekt policji (jedyny popularny urzędnik starszej linji Burbonów) ubiegał się niemądrze o mandat.
Kiedy myśl jakaś przyjdzie mi na ulicy, zawsze grozi mi to, że mogę wleźć na przechodnia, upaść, lub dostać się pod koła. Na ulicy d’Amboise, pewnego dnia, w Paryżu (jeden przykład ze stu), patrzałem na Dra Edwardsa, nie poznając go. To znaczy, były dwie czyności: jedna mówiła wyraźnie: „Oto dr. Edwards“; ale druga, zajęta swemi myślami, nie dodawała: „Trzeba się z nim przywitać, zagadać do niego“. Doktór był bardzo zdziwiony, ale nie obrażony, nie wziął tego za komedję genjuszu, jakby to uczynili pp. Prunelle, były mer Ljonu, najbrzydszy człowiek we Francji, Juljusz Cezar Boissat, największy zarozumialec, Feliks Faure, i wielu innych moich przyjaciół i znajomych).
Miałem szczęście często spotykać Ludwika Crozet w Paryżu W 1800; w Paryżu, między 1803 a 1806; w Plancy, od 1810 do 1814, gdziem go odwiedził i gdzie oddałem na stajnię moje konie w czasie nie pamiętam już jakiej misji od Cesarza. Wreszcie spaliśmy w jednym pokoju (hotel Hamburski, ulica Uniwersytecka) w wieczór wzięcia Paryża w 1814. Ze zmartwienia dostał w nocy niestrawności; ja, który traciłem wszystko, bardziej patrzałem na rzecz jako na widowisko. Byłem zresztą wściekły o głupią korespondencję księcia Bassano ze mną, kiedy byłem w 7-mej dywizji wraz z tym starcem rimbambito, hrabią de Saint-Vallier.
Byłem też wściekły, przyznaję to, na hańbę mojej inteligencji, o postąpienie Cesarza z deputacją ciała prawodawczego, w której się znajdował ten czuły i wymowny głupiec nazwiskiem Laisné (z Bordeaux), później wicehrabia i par Francji, zmarły w 1835, zarówno jak ten człowiek bez serca, absolutnie wyzuty z wszelkiej zdolności czucia, nazwiskiem Roederer.
Z Crozetem, aby nie tracić czasu na gadatliwe zachwyty nad La Fontainem, Corneillem albo Szekspirem, pisaliśmy to, co nazywaliśmy Charaktery (chciałbym dziś zobaczyć który).
Było to sześć czy ośm stronic wielkiego formatu, zdających sprawę (pod przybranem nazwiskiem) z charakteru kogoś z naszych wspólnych znajomych przed jury złożonem z Helwecjusza, Tracy’ego i Machiawela, lub też Helwecjusza, Monteskjusza i Szekspira. Takie były nasze ówczesne admiracje.
Czytaliśmy razem Adama Smitha i J. B. Say’a, ale porzuciliśmy tę naukę, znajdując w niej punkty ciemne a nawet sprzeczne. Byliśmy pierwsi w matematyce, a po trzech latach Politechniki Crozet był tak mocny w chemji, że mu ofiarowano miejsce analogiczne do posady pana Thenard (dziś para Francji, ale w ówczesnem naszem pojęciu człowieka bez talentu; uwielbialiśmy tylko Lagrange’a i Monge’a; sam Laplace był dla nas raczej człowiekiem światłem, zdolnym coś wytłumaczyć ale nie wymyślić). Czytywaliśmy z Crozetem Montaigne’a, nie wiem ile razy Szekspira w przekładzie Letourneura (mimo że umieliśmy doskonale po angielsku).
Pracowaliśmy nieraz razem po pięć i sześć godzin, opiwszy się kawy w hotelu Hamburskim, przy ulicy Uniwersyteckiej, z widokiem na Muzeum pamiątek francuskich, uroczej budowli, zniweczonej przez tych tępych Burbonów.
Może przechwalam się, dając sobie miano wybornego matematyka. Nigdy nie umiałem rachunku różniczkowego i całkowego, ale w swoim czasie dumałem z rozkoszą nad sztuką ujęcia i zrównania tego co śmiałbym nazwać metafizyką matematyki. Zdobyłem pierwszą nagrodę (i to bez żadnej protekcji; przeciwnie moja pycha usposabiała na moją niekorzyść) przed ośmioma młodymi ludźmi, których w miesiąc później, z końcem 1799, wszystkich przyjęto do Politechniki.
Odbyłem z Crozetem sześćset lub ośmset posiedzeń mad książką, po pięć lub sześć godzin każde. Pracę tę, poważną, ze zmarszczonemi brwiami, nazywaliśmy obkuwaniem, — wyrażenie przyjęte w Politechnice. Te godziny były moją prawdziwą edukacją literacką; z rozkoszą wychodziliśmy na odkrycie prawdy, ku wielkiemu zgorszeniu Jana Ludwika Basset (dziś barona de Richebourg, audytora, ex-pod-prefekta, ex-kochanka księżnej Montmorency, bogatego pyszałka, bez mózgu ale bez jadu). Osobnik ten, mający pół-piętej stopy wzrostu i w rozpaczy że nazywa się Basset (jamnik), mieszkał z Crozetem w hotelu Hamburskim. Nie wiem o innej jego zasłudze, prócz tego, że dostał pchnięcie bagnetem w piersi. Wyłogi jego fraka, jednego dnia, kiedyśmy z parteru wzięli szturmem scenę Komedji Francuskiej na cześć panny Duchenois (ale, dobry Boże, gdzie ja włażę?) aktorki wybornej w kilku rolach, zmarłej w 1835.
Nie darowywaliśmy sobie nic z Crozetem, kiedyśmy pracowali razem; zawsze baliśmy się że damy się uwieść próżności, nie znajdując żadnego z przyjaciół zdolnego rozprawiać z nami na ten temat.

ROZDZIAŁ XXXI

Dziadek mój nie lubił pana Dubois-Fontanelle; dziadek był wcieleniem próżności wykwintnej i nieubłaganej, człowiekiem z wielkiego świata w stosunku do mnóstwa osób, o których wyrażał się grzecznie ale których nie lubił.
Sądzę, że, wszystko zważywszy, obawiał się lekceważenia ze strony biednego Dubois, autora tragedji, która miała zaszczyt wyprawić księgarza na galery. Chodziło o Erycję czyli Westalkę. Była to wyraźnie Erycja czyli Zakonnica, lub też Melania tego intryganta Laharpe, którego zimny talent skradł, jak sądzę, ten temat biednemu Dubois-Fontanelle, zawsze tak biednemu, że pisał drobniutkiem pismem aby mniej zużywać papieru.
Biedny Dubois przybył młodo do Paryża z miłością piękna. Ciągła bieda zmusiła go do szukania pożytku; nie mógł się nigdy wspiąć do rzędu szczęściarzy pierwszej klasy, takich jak Laharpe, Marmontel, etc. Potrzeba zmusiła go do klecenia artykułów politycznych w Journal des Deux-Ponts, co gorsza ożenił się z wielką i grubą Niemką, ex-kochanką króla bawarskiego Maksymiljana Józefa, wówczas księcia Maksa, i pułkownika francuskiego.
Starsza jego córka, córka króla, wyszła za niejakiego pana Renauldon, nadętą figurę, w sam raz na dobrego mera w wielkiem mieście na prowincji. W istocie, był dobrym merem Grenobli od 1800 do 1814, zdaje mi się; co więcej, najbezwstydniej ustrojonym w rogi przez mego kuzyna Pelot, króla durniów, którego to okryło hańbą i zmusiło do opuszczenia kraju z posadą w Droits reunis, z laski dobroczynnego François (z Nantes), potężnego finansisty za Cesarza, tego który dał posadę Parny’emu. Znałem go dobrze jako literata pod nazwiskiem pana Jerôme, około 1926. Wszyscy ci utalentowani ludzie, zawiedzeni w ambicjach, chwytają się literatury w braku czegoś lepszego. Przez swój talent do intryg i przez przyjaciół politycznych osiągają pół-sukcesy: tak np. pan Roederer, pan Français (z Nantes) a nawet hrabia Daru, kiedy, na zasadzie swego poematu o Astronomji (wydanego po jego śmierci) został nadzwyczajnym członkiem Akademji Nauk.
Gdyby, przybywszy do Paryża, biedny Dubois, który się przezwał Fontanelle, dostał pensyjkę stu ludwików pod warunkiem że będzie pisał (jak Beethowen około 1805, w Wiedniu), byłby uprawiał Piękno, to znaczy naśladował nie naturę, ale Woltera.
Zamiast tego, musiał tłumaczyć Metamorfozy Owidjusza, i co gorsze, książki angielskie. Ten zacny człowiek obudził we mnie myśl uczenia się po angielsku i pożyczył mi pierwszego tomu Gibbona. Nauczył się po angielsku bez nauczyciela, z przyczyny biedy, ze słownika.
Ja nauczyłem się po angielsku aż w wiele lat później, kiedy wymyśliłem to, aby się nauczyć na pamięć pierwszych czterech stronic Wikarego z Wakelfield. Było to, zdaje mi się, koło 1805. Ktoś wpadł na ten sam pomysł w Rzymie, zdaje mi się, a ja dowiedziałem się o tem dopiero w 1815, kiedym się dorwał paru numerów Edinburg Reviews w Niemczech.
Pan Dubois-Fontanelle był prawie unieruchomiony przez podagrę, palce jego nie miały już kształtu, był grzeczny, uprzejmy, usłużny, zresztą charakter jego złamało ciągłe niepowodzenie.
Skoro armje Rewolucji zdobyły Journal des deux-Ponts, pan Dubois nie stał się dlatego arystokratą, ale, rzecz osobliwa, został zawsze obywatelem francuskim. To się wyda proste około 1880, ale było istnym cudem w 1796.
Patrzcie na mego ojca, który Rewolucji zawdzięczał to że mógł zająć wybitne stanowisko przez swoje talenty, który został pierwszym wice-merem w Grenobli, kawalerem Legji Honorowej, a mimo to nienawidził tej Rewolucji, która go wyciągnęła z błota.
Biedny i szanowny pan Fontanelle, opuszczony przez swój dziennik, przybył do Grenobli ze swą grubą Niemką, która, mimo swego pierwotnego rzemiosła, miała chamskie manjery i mało pieniędzy. Był uszczęśliwiony, że został profesorem, że dostał mieszkanie; zajął apartament w południowo-wschodniem skrzydle kolegjum, zanim było ukończone.
Miał on piękne wydanie Woltera in 8°, z Kehl; jedyna książka, której ten zacny człowiek nie pożyczał. Książki jego zawierały notki jego pisma, szczęściem prawie niemożliwego do odczytania bez lupy. Pożyczył mi Emila i był bardzo niespokojny, bo przy tej warjackiej deklamacji Russa „Śmierć Sokratesa to śmierć człowieka, śmierć Chrystusa to śmierć Boga“, wlepił świstek papieru, bardzo rozsądny i bardzo mało wymowny, który kończył się przeciwną maksymą.
Ta karteczka zaszkodziła mu bardzo, nawet w oczach mego dziadka. Coby było, gdyby mój ojciec ją zobaczył? W owej epoce, ojciec mój nie kupił Słownika Bayle’a na licytacji naszego kuzyna Drier (hulaki), aby nie narażać mojej religji; powiedział mi to.
Pan Fontanelle był zanadto złamany nieszczęściami i charakterem swojej djabelskiej żony aby być entuzjastą; nie miał najmniejszej iskierki nieboszczyka księdza Ducros; toteż nie miał żadnego wpływu na mój charakter.
Zdaje mi się, że przechodziłem kurs z tym małym jezuitą Pawłem Emilem Teisseire, grubym Marcuis (poczciwym i nadętym bogatym chłopcem z Rives czy Moirans), z Benoît, dobrym chłopcem, który szczerze uważał się za Platona dlatego że lekarz Clapier nauczył go miłości.
To nie budziło w nas zgrozy, ponieważ budziłoby zgrozę w naszych rodzicach, ale dziwiło nas. Widzę dziś, że celem naszych ambicyj było zwycięstwo nad tem straszliwem zwierzęciem: uroczą kobietą, sprawdzianem wartości mężczyzn, nie zaś przyjemność. Znajdowaliśmy przyjemność wszędzie. Ponury Benoît nie zyskał żadnego wyznawcy.
Na tym kursie, jak na innych, był egzamin w środku roku. Odniosłem na nim wybitną przewagę nad małym jezuitą Pawłem Emilem, który uczył się wszystkiego na pamięć, i który z tej przyczyny budził we mnie lęk, bo ja nie mam cienia pamięci.
Oto jedna z wielkich wad mojej mózgownicy: przeżuwam bezustanku to co mnie interesuje; siłą oglądania tego w rozmaitych pozycjach duszy, spostrzegam wciąż coś nowego i zmieniam plan widzenia. Rozciągam rury lunety we wszystkich kierunkach lub też wsuwam je, wedle obrazu użytego przez pana de Tracy (patrz Logika).
Wszystko, czego się uczyłem na lekcjach pana Dubois-Fontanelle, było w moich oczach niejako wiedzą zewnętrzną lub fałszywą.
Wierzyłem w swój geniusz — skąd ja, u licha, wziąłem ten koncept? — geniusz do rzemiosła Moliera i Russa.
Pogardzałem szczerze i bezwiednie talentem Woltera: wydawał mi się dziecinny. Ceniłem szczerze Piotra Corneille, Arjosta, Szekspira, Cerwantesa i — w słowach — Moliera. Trudność była z pogodzeniem ich.
Moje pojęcia o pięknie w literaturze są, w gruncie, te same co w roku 1796, ale co pół roku udoskonalają się, lub, jeśli kto woli, zmieniają się potrosze.
To jest jedyna praca całego mego życia.
Wszystko inne było tylko zarobkiem, zarobkiem połączonym z odrobiną próżności aby zarobić na chleb nie gorzej od innych; wyłączam Intendenturę w Brumszwiku po wyjeździe Marcjala. Był w tem powab nowości, no i nagana wyrażona przez pana Daru intendentowi Magdeburga, panu Chaalons, zdaje mi się.
Mój piękny ideał literacki raczej ma na celu sycić się dziełami drugich i cenić je, przetrawiać ich zalety, niż pisać samemu.
Koło 1794, czekałem głupio na przypływ geniuszu, mniejwięcej tak, jak na głos Boga mówiący z gorejącego krzaka do Mojżesza. Gamoństwo to sprawiło, że straciłem dużo czasu, ale może przeszkodziło mi zadowolić się miernością, jak robi tylu wartościowych pisarzy (naprzykład Loïs Weymar).
Kiedy zaczynam pisać, nie myślę już o moim ideale literackim; oblegają mnie myśli, które muszę zanotować. Przypuszczam, że pana Villemain oblegają formy zdań; a tak zwanych poetów — Delille, Racine — formy wierszy.
Corneilla oblegały formy repliki:
Dobrze, bierz swoją cząstkę i zostaw mi moją... mówi Emil do Cynny.
Ponieważ tedy moje pojęcie doskonałości zmieniało się co pół roku, niepodobna mi zanotować, czem było koło roku 1795 albo 1796, kiedy pisałem dramat, którego tytułu zapomniałem. Główna osoba nazywała się może Picklar, i była może wzięta z Florjana.
Jedyna rzecz, którą widzę jasno, to że, od czterdziestu sześciu lat, moim ideałem jest żyć w Paryżu, na czwartem pięterku, pisząc dramat lub książkę.
Stek upodleń i intryg, koniecznych aby uzyskać wystawienie dramatu, nie pozwolił mi, mimo ochoty, pisać dla teatru. Nie dalej jak tydzień temu, miałem z tego powodu okropne wyrzuty. Naszkicowałem więcej niż dwadzieścia sztuk; zawsze za dużo szczegółów, i za głębokich, za mało zrozumiałych dla publiczności, głupiej jak pan Ternaux, którą Rewolucja z 1789 zaludniła parter i loże.
Kiedy swoim nieśmiertelnym pamfletem Co to jest Trzeci stan? Jesteśmy na kolanach, powstańmy, ksiądz Sieyès zadał pierwszy cios arystokracji politycznej, stworzył, sam nie wiedząc o tem, arystokrację literacką.

ROZDZIAŁ XXXII

Miałem tedy niejakie piękno literackie w głowie w roku 1796 albo 1797, kiedy przechodziłem kurs pana Dubois-Fontanelle; to piękno było bardzo inne niż jego. Najwybitniejszym rysem tej różnicy było moje ubóstwienie tragicznej i prostej prawdy Szekspira, przeciwieństwo emfatycznego dzieciństwa Woltera.
Przypominam sobie, między innemi, że pan Dubois recytował nam z entuzjazmem pewne wiersze Woltera albo własne, gdzie było: w ranie... obracając nóż. To słowo nóż raziło mnie głęboko, bo źle stosowało moje prawidło, moją miłość prostoty. Widzę dziś przyczynę; odczuwałem żywo przez całe moje życie, ale przyczyny ogarniam aż znacznie później.
Wczoraj dopiero, 18-go stycznia 1836, w święto Katedry św. Piotra, wychodząc od św. Piotra o czwartej i obracając się aby spojrzeć na katedrę, po raz pierwszy w życiu popatrzałem na nią tak, jak się patrzy na inny budynek; ujrzałem żelazny balkon kopuły, powiedziałem sobie: widzę to, co jest, po raz pierwszy; dotąd patrzałem na to tak, jak się patrzy na ukochaną kobietę. Wszystko mi się w niej podobało (mówię o kopule), w jakiż sposób mógłbym w niej odkryć wady?
Oto jak inną drogą, z innej strony, wracam do spostrzeżenia tej wady, którą zanotowałem wyżej w tem mojej szczerem opowiadaniu, niedostatek bystrości.
Mój Boże, jak ja się gubię! Miałem tedy swoją teorję, wówczas kiedy słuchałem kursu pana Dubois; wszystkiego, co on mi mówił, uczyłem się jedynie jako użytecznego fałszu. Zwłaszcza kiedy krytykował Szekspira, rumieniłem się w duszy.
Ale uczyłem się tej teorji literackiej tem lepiej przez to że nie byłem nią zachwycony.
Jednem z moich nieszczęść jest to, że nie podobam się ludziom, do których się entuzjazmuję (naprzykład pani Pasta, śpiewaczka, i pan de Tracy); widocznie kochałem ich na swój sposób, a nie na ich sposób.
Tak samo chybiam często w wykładzie teorji którą ubóstwiam: przeczą mi, łzy napływają mi do oczu, nie mogę mówić. Gdybym miał odwagę, powiedziałbym: Och! ranicie mi serce!
Mówiąc po literacku, kurs pana Dubois (wydany później w czterech tomach przez jego wnuka) był pożyteczny, bo mi dał całkowity rzut oka na niwę literacką i nie pozwolił mojej wyobraźni przeceniać jej nieznanych okolic, jak Sofokles, Ossjan etc.
Ten kurs był bardzo pożyteczny dla mojej próżności, utwierdzając innych w opinji, która mnie mieściła wśród siedmiu czy ośmiu inteligentnych chłopców w Szkole.
Złoty wiek pana Fontanelle, czas o którym mówił z rozczuleniem, to było jego przybycie do Paryża około 1750. Wszystko rozbrzmiewało wówczas nazwiskiem Woltera i dziełami, które przysyłał bezustanku z Fernay. (Czy on już był w Ferney?)
Wszystko to nie robiło wrażenia na mnie, który nienawidziłem dziecinności Woltera w historji oraz jego niskiej zazdrości wobec Corneille’a; zdaje mi się, że od tej epoki zauważyłem świętoszkowaty ton komentarza Woltera w pięknem wydaniu Corneille’a ze sztychami, które zajmowało jedną z najwyższych półek szklanej szafy mego ojca w Claix, szafy od której kradłem klucz i gdzie odkryłem, zdaje mi się, parę lat przedtem Nową Heloizę, a z pewnością później Grandissona. Czytałem go zalewając się łzami czułości w izdebce na drugiem piętrze w Claix, gdzie czułem się bezpieczny.
Pan Jay, ten wielki gębacz, zero w malarstwie, miał wybitny talent budzenia silnej emulacji w naszych sercach, a to jest, jak dziś mniemamy, najważniejszy talent profesora. Jakże inaczej myślałem około 1796! Miałem kult genjuszu i talentu.
Fantasta robiący wszystko rzutami, jak czyni zazwyczaj człowiek genjalny, nie byłby miał czterystu albo trzystu pięćdziesięciu uczniów, jak pan Jay. Słowem, ulica Nowa była zapchana kiedy wychodziliśmy z jego kursu, co potęgowało ważne i nadęte miny profesora.
Byłem zachwycony, niby najtrudniejszem i najpiękniejszem odznaczeniem, kiedy, w połowie jakiegoś roku, zdaje mi się, pan Jay powiedział do mnie swoim majestatycznym i ojcowskim tonem:
„No, panie Beyle, niech pan weźmie swój karton i niech pan usiądzie tutaj“.
To słowo: pan, tak często używane w Paryżu, było zupełnie niezwykłe w Grenobli, kiedy się mówiło do dzieciaka; kiedy było do mnie zwrócone, dziwiło mnie zawsze.
Nie wiem, czy odznaczenie to zawdzięczałem jakiemu słówku mego ojca, czy też memu talentowi robienia kresek doskonale równoległych w klasie aktów, dokąd od niedawna mnie dopuszczono. Faktem jest, że zdziwiło ono i mnie i innych.
Dopuszczony między dwunastu czy piętnastu wybranych, zdumiałem pana Jay mojemi rysunkami czarną i białą kredką wedle głowy Niobe i Demostenosa (tak nazwanych przez nas); wydawał się zgorszony tem, że objawiam tyleż talentu co drudzy.
Niebawem uzyskałem nagrodę. Uzyskaliśmy ją we dwóch czy trzech; ciągniono losy, dostałem Rozprawę o poezji i malarstwie, księdza Dubois, którą przeczytałem a najżywszą przyjemnością. Książka ta odpowiadała uczuciom mego serca, uczuciom nieznanym mnie samemu.
Moulezin, ideał nieśmiałego prowincjała, wyzuty z wszelkiej myśli i bardzo staranny, celował w kładzeniu kresek doskonale równoległych dobrze zatemperowaną sangwiną. Człowiek z talentem, na miejscu pana Jay, byłby nam powiedział pokazując Moulezina: „Oto, panowie, jak nie trzeba robić“. Zamiast tego Moulezin był rywalem Ennemonda Hélie.
Sprytny Dufay robił rysunki bardzo oryginalne, powiadał pan Jay; odznaczył się zwłaszcza, kiedy pan Jay wpadł na wyborną myśl, aby kazać nam wszystkim kolejno pozować do studjum głowy. Mieliśmy także grubego Hélie, zwanego zwierzakiem, i dwóch Monval: fawor ich w matematyce towarzyszył im na kursie rysunku. Pracowaliśmy z niewiarygodnym zapałem, dwie albo trzy godziny każdego popołudnia.
Jednego dnia kiedy były dwa modele, wielki Odru, łacinnik, zasłaniał mi; dałem mu z całej siły w papę. W chwilę potem, gdy usiadłem na mojem miejscu, on wyciągnął z podemnie z tyłu krzesło, tak że nakryłem się nogami. Był to cały mężczyzna, o stopę wyższy odemnie, ale bardzo mnie nienawidził. Narysowałem na schodach do łaciny, wspólnie z Gauthierem i Crozetem, zdaje mi się, karykaturę naturalnej wielkości, pod którą podpisałem: Odruas Kambin. Czerwienił się kiedy go nazywano Odruas, a mówił kambin zamiast: quand bien.
W jednej chwili postanowiono, że musimy się bić na pistolety. Zeszliśmy na dziedziniec; Jay chciał się w to wdać, drapnęliśmy; Jay wrócił do innej sali. Wyszliśmy, ale cała szkoła poszła za nami. Było może ze dwustu chłopców.
Prosiłem Diday’a, który znalazł się tam, aby był moim świadkiem; byłem bardzo pomięszany ale pełen zapału. Nie wiem, jak się stało, że skierowaliśmy się ku bramie Graille, wielce skłopotani naszym orszakiem. Trzeba było wystarać się o pistolety, to nie było łatwe. Zdobyłem w końcu pistolet ośm cali długi. Odru szedł o dwadzieścia kroków za mną, zasypywał mnie obelgami. Nie dano się nam zbliżyć; byłby mnie zabił jednem uderzeniem pięści.
Nie odpowiadałem na jego zniewagi, ale trzęsłem się z gniewu. Nie powiadam, że byłbym wolny od strachu, gdyby pojedynek odbył się jak zwyczajnie; cztery czy sześć osób jedzie spokojnie razem, o szóstej rano, w dorożce o dobrą milę za miasto.
Straż przy bramie Graille omal nie chwyciła za broń.
Ta procesja urwisów, śmieszna i bardzo dla nas kłopotliwa, podwajała krzyki. Będą się bili? nie będą się bili? — z chwilą gdyśmy się zatrzymali aby coś zrobić. Bardzo się bałem, aby Odru, wyższy o stopę od swoich i moich świadków, nie wygrzmocił mnie. Przypominam sobie tylko Maurycego Diday jako mojego świadka (później płaski ultra, mer Domène, piszący do dzienników listy ultra, złą ortografją). Odru był wściekły.
Wreszcie, po półtorej godzinie prześladowania, kiedy noc się zbliżała, urwisy zostawiły nam trochę spokoju między bramą Bonne a bramą Trzech Klasztorów. Nabito pistolety i odmierzono przerażającą ilość kroków, może dwadzieścia; powiedziałem sobie: „Oto chwila, w której trzeba mieć odwagę“. Nie wiem jak, Odru strzelił pierwszy, patrzałem bystro na małą skałkę w kształcie trapezu, która się znajdowała ponad nim, tę samą którą widać było z okna ciotki Elżbiety obok dachu kościoła św. Ludwika.
Nie wiem jakim cudem, pistolet nie wystrzelił. Prawdopodobnie świadkowie nie nabili. Zdaje mi się, że ja nawet nie przyszedłem do celowania. Oznajmiono pojednanie, ale bez podania rąk, tem bardziej bez uścisku. Odru, wściekły, byłby mnie sprał.
Na ulicy Trzech Klasztorów, idąc z moim świadkiem Diday, rzekłem:
„Żeby się nie bać, wówczas gdy Odru mierzył do mnie, patrzałem na skałę nad Seyssins.
— Nie powinieneś nigdy tego mówić, takie słowo nigdy nie powinno wyjść z twoich ust, rzekł przerywając mi ostro.
Byłem bardzo zdziwiony i, po namyśle, bardzo zgorszony tą połajanką.
Ale nazajutrz zaczęły mnie oblegać straszliwe wyrzuty, że pozwoliłem załagodzić tę sprawę. To urażało wszystkie moje hiszpańskie marzenia; jak śmieć podziwiać Cyda, nie dopełniwszy pojedynku? Jak myśleć o bohaterach Arjosta? Jak podziwiać i krytykować wielkie postacie z historji rzymskiej, których bohaterskie czyny odczytywałem często w słodkawym Rollinie?
Pisząc to, mam uczucie, że dotykam ręką blizny po zagojonej ranie.
Nie pomyślałem ani dwóch razy o tym pojedynku od mego innego pojedynku z panem Raindre (majorem czy pułkownikiem lekkiej artylerji w Wiedniu, w 1809, o Babet).
Widzę że to była wielka zgryzota całej mojej pierwszej młodości, a istotną racją mojej zaciętości, prawie zuchwalstwa, w pojedynku w Medjolanie, gdzie Cardon był świadkiem.
W sprawie z Odru, byłem zdumiony, zmieszany, dawałem z sobą wszystko robić, przejęty strachem aby nie być sprany przez olbrzymiego Odru. Przez dwie godziny, które trwała procesja dwustu smarkaczy, powiadałem sobie: Kiedy odmierzą kroki, wówczas zacznie się niebezpieczeństwo. Grozą przejmowało mnie to, że mogą mnie odnieść do domu na drabinie, tak jak widziałem że niesiono biednego Lamberta. Ale nie przyszło mi ani przez chwilę na myśl, że sprawa może być załagodzona.
Gdy nadszedł wielki moment, w czasie gdy Odru celował do mnie i kiedy, zdaje mi się, pistolet jego kilka razy spalił na panewce, studjowałem kontury małej skałki. Czas nie wydawał mi się długi (tak jak się wydawał długi pod Moskwą bardzo dzielnemu i wybornemu oficerowi, Andrea Corner, memu przyjacielowi).
Słowem, nie grałem komedji; byłem zupełnie naturalny, bez fanfaronady, ale bardzo odważny.
Źle robiłem, trzeba było bufonować: przy mojej szczerej rezolucji bicia się, zrobiłbym sobie reputację w mieście, gdzie pojedynkowano się wiele, nie jak Neapolitańczycy w 1836, u których pojedynki wydają bardzo mało albo nic wcale trupów, ale tak jak dzielni ludzie. Przez kontrast z moją młodością (to musiało być w 1796, zatem miałem 13 lat, a może w 1795) i mojem dumnem wzięciem szlacheckiego dziecka, gdybym miał ten spryt aby mówić trochę, byłbym zyskał cudowną reputację.
Pan Chatel, jeden z naszych znajomych i sąsiadów, zabił sześciu ludzi. Za moich czasów, to znaczy od 1798 do 1805, dwóch moich znajomych, młody Bernard i Royer wielkodzioby, zginęli w pojedynku; Royer o czterdzieści pięć kroków, o zmroku.
Ten furfant Bernard (syn drugiego furfanta, potem sędziego przy Trybunale kasacyjnym, zdaje mi się, i reak), ten furfant Bernard dostał przy młynie w Canel pchnięcie szpadą od miłego pana Meffrey (pan de Meffrey, generalny poborca, mąż uczynnej damy dworu przy księżnej de Berry). Bernard padł trupem, Meffrey uciekł do Ljonu.
Jakbądź się rzeczy miały, zachowałem głęboki żal:
1-o Z przyczyny mojej hiszpańskości, wady istniejącej jeszcze w r. 1830, którą poznał Fiore i którą nazywa z Tucydydesem: „Rozpinasz sieci zbyt wysoko“.
2-o Brak buffonady. W wielkich niebezpieczeństwach jestem naturalny i prosty. To było w dobrym guście pod Smoleńskiem, na oczach księcia de Frioul. Pan Daru, który mnie nie lubił, napisał to samo do swojej żony z Wilna, zdaje mi się, po powrocie z pod Moskwy. Ale w oczach gminu nie odegrałem świetnej roli, po którą byłoby mi wystarczyło sięgnąć ręką.
Im dłużej nad tem myślę, tem bardziej zdaje mi się, że to było w 1795, o wiele wcześniej od mojej pasji do matematyki, przyjaźni z Bigillionem i tkliwości dla panny Wiktoryny.
Po mojej nagrodzie w środku roku, która zgorszyła wszystkich dworaków pana Jay, ale której nikt nie śmiał nazwać niezasłużoną, zmieniła się moja pozycja na rysunkach, jak mówiliśmy. Byłbym skoczył w ogień, aby otrzymać nagrodę i z końcem roku; zdaje mi się że ją dostałem, inaczej odnalazłbym wspomnienie przykrości że mnie minęła.
Miałem pierwszą nagrodę z literatury z aklamacją; promocję albo drugą nagrodę z matematyki, a to była nielada rzecz! Pan Dupuy miał wybitną niechęć do mojej manji rozumowania.
Wołał codziennie do tablicy — tykając ich — panów de Monval, bo byli szlachtą a on sam miał pretensje do szlachectwa; Sinara, Saint-Ferréol (też szlachtę), poczciwego Aribert, którego popierał, sympatycznego Mante, etc., etc., a mnie jak mógł najrzadziej. Kiedy mnie już wywołał, nie słuchał mnie, co mnie upokarzało i mięszało bardzo, bo z innych nie spuszczał oka. Mimo to, pasja moja do matematyki, która zaczynała być poważna, sprawiała, że kiedy trafiłem na jakąś trudność, przedstawiałem mu ją: moje natręctwo zmuszało go do odpowiedzi, wściekły był. Prosił mnie bezustanku, abym mu przedstawił moje wątpliwości oddzielnie, twierdząc że przez to klasa traci dużo czasu.
Polecał poczciwemu Sinard, aby rozwiązywał moje wątpliwości. Sinard, o wiele tęższy odemnie ale szczery, tracił dwie godziny na to aby przeczyć tym wątpliwościom, potem aby je zrozumieć, w końcu przyznawał że nie wie co odpowiedzieć.
Zdaje mi się, że wszyscy owi zacni ludzie, z wyjątkiem Mante, robili z matematyki prostą kwestję pamięci. Pan Dupuy był bardzo zaskoczony moją pierwszą nagrodą — i to tak tryumfalną — z literatury. Egzamin mój, który się odbył, jak wszystkie inne, w obecności członków Departamentu, członków jury, wszystkich profesorów i dwustu lub trzystu uczniów, zajął szanowne gremium. Odpowiadałem gładko, a członkowie zarządu Departamentalnego, zdziwieni że się nie nudzę, winszowali mi, po egzaminie zaś rzekli:
„Panie Beyle, ma pan nagrodę, ale dla naszej przyjemności niech pan jeszcze odpowie na parę pytań“.
Tryumf ten (poprzedzający, zdaje mi się, egzaminy z matematyki) dał mi stanowisko i pewność siebie, która na przyszły nok zmuszała pana Dupuy, żeby mnie często wołał do tablicy.
Jeżeli będę jeszcze kiedy w Grenobli, muszę kazać poszukać w archiwach prefektury dat tyczących lat 1794 do 1799 włącznie. Drukowany protokół rozdania nagród dostarczyłby mi daty wszystkich tych drobnych wydarzeń, które, po tylu latach, wspominam z przyjemnością. Byłem na wstępie do życia, z jakąż płomienną wyobraźnią malowałem sobie przyszłe roskosze?... Obecnie, jestem na schyłku...
Po tym tryumfalnym sierpniu, ojciec nie śmiał się już tak stanowczo sprzeciwiać mojej pasji do polowania. Pozwolił mi, choć niechętnie, brać jego fuzję, a nawet drugą, większego kalibru, robioną na zamówienie dla nieboszczyka rejenta Rey, jego szwagra.
Ciotka Rey była to przystojna kobieta, którą odwiedzałem w jej ładnem mieszkanku w gmachu trybunału. Ojciec nie chciał, abym się zadawał z Edwardem Rey, jej drugim synem, skończonym łobuzem, za pan brat z najgorszą kanalją. (Dziś pułkownik artylerji Rey, bardziej szczwany niż czterech adwokatów z Grenobli, pozatem arcyrogacz, bardzo niemiły, ale zapewne dobry pułkownik w tej broni mającej tyle szczegółów. Zdaje mi się, że w 1831 użyto go w Algierze. Był kochankiem pani M. P.).

ROZDZIAŁ XXXIII

Robię wielkie odkrycia co do siebie pisząc te Pamiętniki. Trudność jest nie w tem aby znaleźć i powiedzieć prawdę, ale aby znaleźć kogoś ktoby ją przeczytał. Może przyjemność odkryć i sądów lub ocen które po nich następują, skłoni mnie do pisania dalej; nadzieja tego aby być czytanym gaśnie coraz bardziej. Oto już jestem na 501-ej stronicy, a jeszcze tkwię w Grenobli!
Ten obraz przemian jednego serca wypełniłby gruby tom, zanimbym przybył do Medjolanu. Ktoby czytał takie brednie? Jakiegoż talentu malarza trzebaby, aby je dobrze odmalować, a ja mam prawie równy wstręt do opisów Walter Scotta jak do emfazy Russa. Trzebaby mi za czytelniczkę jakiej pani Roland, a i ją zniechęciłby może brak opisu uroczych gaików doliny Izery. Ileżby rzeczy do powiedzenia dla kogoś ktoby miał cierpliwość opisywać wiernie. Co za piękne grupy drzew, co za bujna i tęga roślinność na równinie, co za piękne gaje kasztanowe ma zboczach, a wyżej co za wspaniale piękno dają temu wszystkiemu wieczne śniegi Taillefer! Co za wspaniały bas dla tej ładnej melodji!
Owej jesieni, zdaje mi się, miałem rozkoszną przyjemność zabicia drozda, na ścieżce w winnicy, na wprost krągłego i białego szczytu góry Taillefer. Była to jedna z najżywszych przyjemności mego życia. Biegłem przez winnicę, wszedłem na wązką ścieżkę między dwoma gęstemi i wysokiemi żywopłotami, kiedy nagle wielki drozd zerwał się z cichym krzykiem z winnicy wprost na drzewo, wiśnię zdaje mi się, wysoką i niezbyt liściastą.
Ujrzałem go, strzeliłem w pozycji prawie poziomej; drozd spadł uderzając o ziemię z głuchym hałasem, który słyszę jeszcze. Biegłem ścieżką pijany radością.
Wróciwszy, poszedłem się pochwalić staremu służącemu zrzędzie, trochę myśliwemu:
„Barbier, twój uczeń jest godny ciebie!“
Człowiek ten byłby o wiele wrażliwszy na dar sztuki srebra, zresztą nie rozumiał ani słowa z tego co do niego mówiłem.
Z chwilą gdy jestem wzruszony, popadam w hiszpańskość, spadek po ciotce Elżbiecie, która mówiła jeszcze: Piękny jak Cyd.
Dumałem głęboko, przebiegając z fuzją w ręku winnice i zarośla w okolicach Furounières. Ponieważ ojciec mój, zawsze troskliwy w tem aby mi się sprzeciwiać, zabraniał polowania, a co najwyżej cierpiał je z trudem przez słabość, rzadko chodziłem na polowanie a prawie nigdy z prawdziwymi myśliwymi; czasami na lisa w urwiskach Comboire z Józefem Brun, gajowym. Tam, zaczajony na lisa łajałem się za moją głęboką zadumę, z której trzebaby się zbudzić gdyby lis się zjawił. Ukazał się jednego dnia o piętnaście kroków, szedł na mnie truchtem; strzeliłem ale nie widziałem nic; spudłowałem aż miło. Niebezpieczeństwa urwisk nad Drac były dla mnie tak straszliwe, że silnie myślałem tego dnia o niebezpieczeństwie powrotu; ślizga się człowiek na brzeżkach z perspektywą Drac huczącego u stóp skały. Chłopi, z którymi chodziłem (Józef Brun i jego syn, Sebastjan Charrière, etc.) pasali owce na tych bystrych stokach od szóstego roku, boso; w potrzebie zdejmowali trzewiki. Co do mnie, nie było mowy o tem abym je zdejmował, a szedłem drugi lub najwyżej trzeci raz po tych skałach.
Obleciał mnie zupełny strach w dniu w którym chybiłem lisa, o wiele większy niż ten którego doznałem, skulony w konopiach na Śląsku (kampanja z r. 1813), widząc jadących na mnie jednego ośmnastu czy dwudziestu kozaków. Wówczas w Comboire, patrzałem na zegarek (złoty), tak jak czynię w ważnych okolicznościach, aby mieć ścisłe wspomnienie bodaj godziny, i tak jak czynił p. de la Valette w chwili swego skazania na śmierć (przecz Burbonów). Była ósma, zbudzono mnie przededniem, co mi psuje zawsze całe rano. Marzyłem sobie o pięknym widoku, o miłości, prawdopodobnie także o niebezpieczeństwach powrotu, kiedy lis wyszedł na mnie truchtem. Po wielkim ogonie poznałem że to lis, bo w pierwszej chwili wziąłem go za psa. Pod moim strzałem, skoczył w zarośla, o pięć czy sześć stóp pod nami.
Możliwe ścieżki (nawet dla lisa) są bardzo nieliczne w tych urwiskach; kilku stzelców obsadza je, inny wypuszcza psy, lis pędzi i prawdopodobnie wypada na jakiegoś strzelca.
Polowanie, o którem ci strzelcy mówili ciągle, to było polowanie na gemzy, w Peuil de Claix, ale zakaz ojca był wyraźny, nigdy żaden a nich nie odważył się mnie wziąć na nie.
Niebawem zabiłem drugiego drozda ale mniejszego niż pierwszy, o zmroku, ledwo go rozróżniając, na orzechu.
Trzeciego i ostatniego zabiłem na małym orzechu przy drodze, na północ od naszego sadu. Ten drozd, bardzo mały, był prawie pionowo nademną i spadł mi prawie na nos. Spadł na mur, a z nim grube krople krwi, które widzę jeszcze.
Ta krew była znakiem zwycięstwa. Dopiero w Brunszwiku, w 1808, litość zmierziła mi polowanie; dziś wydaje mi się ono nieludzkiem i wstrętnem morderstwem: nie zabiłbym komara bez potrzeby. Ostatnia przepiórka, którą zabiłem w Civita-Vecchia, nie zbudziła wszakże we mnie litości. Kuropatwy, przepiórki, zające, zdają mi się niby kurczęta, urodzone na to aby iść na rożen.
Przypominam sobie rozkoszne wrażenie pewnego rana, gdy wyszedłem przededniem z Barbierem w piękny księżyc i ciepły wiatr. Był to czas winobrania, nigdy go nie zapomniałem. Tego dnia, wymusiłem na ojcu pozwolenie udania się z Barbierem (totumfackim obszaru dworskiego) na jarmark do Sassenage. Sassenage jest kolebką mojej rodziny: byli tam sędziami, starsza gałąź żyła tam jeszcze w 1795, z piętnastoma czy dwudziestoma tysiącami franków renty, które, gdyby nie pewne prawo z 13 germinal (o ile mi się zdaje), byłyby mnie przypadły w całości. Mój patrjotyzm nie zachwiał się od tego; prawda że w tym wieku, nie wiedząc co to jest niedostatek i przykra praca na chleb, uważałem pieniądze jedynie za nasycenie kaprysów; otóż ja nie miałem kaprysów nie bywając nigdy w towarzystwie i nie widując żadnej kobiety; pieniądze były tedy niczem w moich oczach.
Byłem wówczas jak wielka rzeka, która ma się rzucić w wodospad, jak Ren powyżej Szafuzy. Moim wodospadem była namiętność do matematyki, która, zrazu jako sposób ucieczki z Grenobli — personifikacji mieszczaństwa przyprawiającego o wymioty — a potem przez miłość jej samej, pochłonęła wszystko.
Polowanie, dzięki któremu czytałem z rozczuleniem Leśny dom i robiłem wyciągi z Historji Zwierząt Buffona (mimo iż jego przykra emfaza raziła mnie już w tym wieku, jako kuzynka księżej i ojcowskiej hipokryzji), polowanie było ostatnim znakiem życia mojej duszy, przed matematyką.
Jezzcze jedna opowiastka, a potem już będę cały najeżony ixami i ypsylonami. Jestto sprzysiężenie przeciw drzewu braterstwa.
Nie wiem czemu spiskowałem. Owo drzewo, to był nieszczęśliwy młody dąbek, bardzo smukły, wysoki conajmniej na trzydzieści stóp, który przesadzono, z wielkim jego żalem, na środek placu Grenette, daleko za drzewem Wolności, które posiadało całą moją tkliwość.
Nie wiem, z jakiej okazji przyczepiono do drzewa Braterstwa białą tabliczkę, na której pan Jay wymalował żółto, ze swoim zwykłym talentem, koronę, berło, kajdany, wszystko to pod napisem, niby rzeczy pokonane.
Napis miał kilka wierszy, nic z niego nie pamiętam, mimo że to przeciw niemu spiskowałem.
Oto dowód zasady: trochę namiętności potęguje inteligencję, wiele namiętności gasi ją. Przeciw czemu spiskowaliśmy? Nie wiem. Przypominam sobie jeszcze mglisto tę zasadę: obowiązkiem naszym jest, ile w naszej mocy, szkodzić temu co nienawidzimy. To jest jeszcze bardzo mgliste. Zresztą nie pamiętam ani trochę czegośmy nienawidzili ani pobudek tej nienawiści, jedynie obraz faktu, to wszystko; ale obraz był wyraźny.
Ja sam wpadłem na tę myśl: trzeba jej było udzielić drugim, którzy zrazu przyjęli ją zimno: strażnica jest tak blisko, mówili: ale w końcu byli gotowi, tak samo jak ja. Spiskowcy to byli Mante, Treillard, Colomb i ja; może jeden albo dwóch więcej.
Czemu nie ja wystrzeliłem z pistoletu? Nie wiem. Zdaje mi się, że strzelił Treillard czy Mante.
Trzeba się było wystarać o ten pistolet, miał ośm cali długości. Naładowaliśmy go aż po wylot. Drzewo Braterstwa mogło mieć trzydzieści sześć albo czterdzieści stóp, tabliczka była na dziesięć albo dwanaście stóp wysoko; nie zdaje mi się, aby była barjera dokoła drzewa.
Niebezpieczeństwo mogło pochodzić ze strony strażnicy, gdzie żołnierze przechadzali się na niebrukowanej przestrzeni.
Wystarczyłoby kilku przechodniów, idących z ulicy Montorge albo Wielkiej, aby nas zatrzymać. Ci z nas, którzy nie strzelali, obserwowali żołnierzy na strażnicy, może to był mój posterunek jako najniebezpieczniejszy, ale nic tego nie pamiętam. Inni obserwowali ulicę.
Około ósmej wieczór, była ciemna noc — i nie bardzo zimno, było to w jesieni lub na wiosnę — była chwila pustki na rynku, przechadzaliśmy się niedbale i daliśmy sygnał.
Wystrzał rozległ się ze straszliwym hukiem, cisza była głęboka, a pistolet naładowany po brzegi. W tej samej chwili żołnierze z posterunku wpadli na nas. Sądzę, że nie my jedni nienawidziliśmy napisu; podejrzewano że może ktoś się na niego targnąć.
Żołnierze prawie że nas dopadli, schroniliśmy się do bramy w domu dziadka, ale widziano nas doskonale: wszystko wyległo do okien, wiele osób miało świece.
Brama ta, wychodząca na Grenette, komunikowała się ciasnym kurytarzem na drugiem piętrze z drugą bramą od ulicy Wielkiej. Ale wszyscy znali to przejście.
Ratowaliśmy się na wszystkie strony. Kilku uciekło (zdaje mi się) wielką bramą Jakobinów, co budzi we mnie przypuszczenie, że nas było więcej niż mówiłem.
Ją i drugi (może Colomb) byliśmy przedmiotem najżywszego pościgu. „Wpadli do tego domu“, słyszeliśmy ten krzyk tuż obok.
Nie dotarliśmy do kurytarza na drugiem piętrze: zadzwoniliśmy żywo na pierwszem piętrze od placu Grenette, do dawnego mieszkania dziadka, wynajętego obecnie pannom Caudey, starym modystkom bardzo pobożnym. Szczęściem, otworzyły; zastaliśmy je bardzo przerażone hukiem wystrzału i zajęte czytaniem Biblji.
W dwóch słowach oznajmiliśmy: Ścigają nas, niech panie powiedzą, żeśmy tu spędzili wieczór. Usiedliśmy, w tej samej chwili gwałtowny dzwonek: my siedzimy i słuchamy Biblji, sądzę nawet, że jeden z nas wziął książkę.
Wchodzą komisarze. Kto oni byli, nie wiem; widocznie patrzałem na nich bardzo mało.
„Czy ci obywatele tu spędzili wieczór?
— Tak, panowie; tak, obywatele“, odparły poprawiając się wystraszone dewotki.
Musieli ci komisarze, czy też gorliwi obywatele być bardzo mało przenikliwi lub też dobrze usposobieni dla pana Gagnon, którego szanowało całe miasto, począwszy od barona des Adrets aż do traktjernika Poulet, bo nasze pomięszanie musiało nam dawać dziwną postać w towarzystwie tych biednych dewotek nieprzytomnych z przestrachu. Może ten strach, równie wielki jak nasz, ocalił nas, ile że całe towarzystwo musiało mieć miny jednako wystraszone.
Komisarze powtórzyli parę razy pytanie: „Czy obywatele spędzili tu cały wieczór? Czy nikt nie wszedł tu od czasu jak rozległ się wystrzał?“
Cud, nad którym zastanawialiśmy się później, to to, że te stare jansenistki zgodziły się kłamać. Sądzę, że zdobyły się na ten grzech przez cześć dla mego dziadka.
Komisarze zapisali nasze nazwiska i wreszcie wynieśli się.
Podziękowania nasze były krótkie. Nastawiliśmy ucha: kiedy już nie było słychać komisarzy, wyszliśmy, kierując się w stronę kurytarza.
Mante i Treillard, zwinniejsi od nas, opowiedzieli nam nazajutrz, że, kiedy dotarli do bramy od ulicy Wielkiej, zastali ją zajętą przez straż. Zaczęli rozmawiać o uroku panienek, z któremi spędzili wieczór, żołnierze nie spytali ich o nic, i przepuścili ich.
Opowiadanie ich wywarło na mnie takie wrażenie rzeczywistości, że nie umiałbym powiedzieć, czy to nie ja z Colombem wyszliśmy rozmawiając o uroku panienek.
Zabawne były dyskusje jakie toczył mój ojciec z ciotką Elżbietą co do przypuszczalnych sprawców zamachu. Zdaje mi się, że opowiedziałem wszystko siostrze mojej Paulinie, z którą byłem w przyjaźni.
Roskosz była iść sprawdzić stan tabliczki: była podziurawiona.
Nigdy nie pomyślałem o tej sprawie od piętnastu czy dwudziestu lat. Wyznaję, że mi się wydaje piękna. Powtarzałem sobie często w owym czasie z entuzjazmem i jeszcze powtarzałem ledwo cztery dni temu, wiersz z Horacjusza:
Alba cię powołała, nie znam ciebie więcej!
Ten czyn był w pełnej harmonji z tym podziwem.
Szczególne jest, że to nie ja wystrzeliłem z pistoletu: ale nie sądzę, aby to wynikło z brzydkiej ostrożności. Zdaje mi się, ale widzę to niepewnie, jakby przez mgłę, że Treillard, świeżo przybyły ze swojej wioski (Tullins, zdaje mi się), chciał koniecznie strzelić z pistoletu, aby się niejako wkupić do nas.
Kiedy to piszę, obraz drzewa Braterstwa ukazuje się moim oczom, pamięć moja czyni odkrycia. Jakgdybym widział, że drzewo Braterstwa było otoczone murem na dwie stopy wysokim, z żelazną balustradą.
Jomard, był to drab klecha, jak później Ming, którego zgilotynowano za to, ze otruł swego ojczyma, niejakiego Martin, z Vienne, o ile mi się zdaje, ex-członka Departamentu, jak się mówiło. Widziałem jak tego łajdaka sądzili a potem zgilotynowali. Byłem na chodniku, przed apteką pana Plana.
Jomard zapuścił brodę, na ramionach miał czerwony płaszcz, jako ojcobójca.
Byłem tak blisko, że po egzekucji widziałem jak krople krwi zbierały się na ostrzu noża zanim spadły. Uczułem wstręt; przez nie wiem ile dni nie mogłem jeść mięsa.

ROZDZIAŁ XXXIV

Zdaje mi się, że się załatwiłem ze wszystkiem, o czem chciałem mówić przed zapuszczeniem się w ostatnią opowieść tyczącą się Grenobli: moje rzucenie się w matematykę.
Panna Kably wyjechała oddawna, zostało mi o niej jedynie tkliwe wspomnienie; Wiktoryna Bigillion przebywała wiele na wsi; jedyną moją rozkoszą był Szekspir i Pamiętniki Saint-Simona, wówczas w siedmiu tomach; namiętność, która przetrwała tak jak szpinak w zakresie fizycznym i która jest conajmniej równie mocna w pięćdziesiątym trzecim roku jak w trzynastym.
Kochałem tem bardziej matematykę im bardziej pogardzałem mymi nauczycielami, panami Dupuy i Chabert. Mimo emfazy, wykwintu i łagodności, w jakie stroił się pan Dupuy, kiedy się zwracał do kogoś, miałem dość przenikliwości, aby odgadnąć, że był o wiele większy nieuk niż pan Chabert. Pan Chabert, który w społeczno-mieszczańskiej hierarchji był o tyle niżej od pana Dupuy, czasami, w niedzielę lub we czwartek rano, brał jaki tom Eulera, i zmagał się krzepko z trudnościami. Zawsze miał wszelako minę aptekarza, który zna dobre recepty, ale nic nie dowodziło, w jaki sposób te recepty rodzą się jedne z drugich; żadnej logiki, żadnej filozofji w tej głowie; nie wiem jaki zabobon wychowania czy próżności — może religja — kazały dobremu panu Chabert nienawidzić nawet nazwy tych rzeczy.
Z moją dzisiejszą głową, niesłusznie dziwiłem się, dwie minuty temu, w jaki sposób nie znalazłem natychmiast lekarstwa. Nie miałem żadnej pomocy; przez próżność dziadek miał niechęć do matematyki, która była jedyną granicą jego uniwersalnej niemal wiedzy. „Pan Gagnon nie zapomniał nigdy nic z tego co czytał“, powiadano z szacunkiem w Grenobli. Matematyka była jedyną odpowiedzią jego wrogów. Ojciec brzydził się matematyką przez religijność, jak sądzę; przebaczał jej trochę jedynie dlatego, że uczy zdejmować pomiary gruntów. Sporządzałem mu bez przerwy kopje planu jego posiadłości w Claix, w Echirolles, w Fontagnier, w Chayla, gdzie właśnie zrobił dobry interes.
Bezoutem gardziłem tyleż co Dupuy i Chabert.
Było może kilku tęgich uczniów w Szkole Centralnej, których przyjęto do Szkoły Politechnicznej w 1797 albo 1798, ale ci nie raczyli odpowiadać na moje wątpliwości, może wyłożone niedość jasno, lub raczej wprowadzające ich w kłopot.
Kupiłem albo dostałem jako nagrodę pisma księdza Marie, w jednym tomie. Pochłonąłem ten tomik z pasją, niby romans. Znalazłem tam prawdy wyłożone w innej formie, co mi sprawiło wiele przyjemności i wynagrodziło moje trudy, ale począłem nic nowego.
Nie chcę powiedzieć, aby w istocie nie było nic nowego, może ja nie rozumiałem, nie byłem dość wykształcony aby to ocenić.
Aby medytować spokojniej, zagospodarowałem się w salonie umeblowanym tuzinem pięknych foteli, haftowanych przez moją biedną matkę. Odwiedzało się go raz albo dwa razy do roku, dla usunięcia kurzu. Ten pokój nastrajał mnie do zadumy, zachowałem jeszcze w owej epoce obraz miłych kolacyjek, wydawanych przez matkę. Goście opuszczali ten salon błyszczący od świateł, aby z uderzeniem dziesiątej, przejść do pięknej jadalni, gdzie podawano ogromną rybę. Był to zbytek mojego ojca; zachował jeszcze ten zmysł w stanie dewocji oraz spekulacyj rolniczych w których ugrzązł.
Na tym stole napisałem pierwszy akt (czy też pięć aktów?) mego dramatu, który nazywałem komedją, czekając na przypływ genjuszu, mniejwięcej tak, jakby anioł miał mi się objawić.
Główną podstawą entuzjazmu mego do matematyki był mój wstręt do hipokryzji; hipokryzja w moich oczach to była ciotka Serafja, pani Vignon i ich klechy.
Wedle mnie, hipokryzja była niemożliwa w matematyce; w młodzieńczej prostoduszności myślałem, że tak jest we wszystkich naukach, do których słyszałem że matematykę się stosuje. Co się ze mną działo, kiedy spostrzegłem, że nikt nie może mi wytłumaczyć, czem się dzieje, że: minus przez minus daje plus (— X — = +)? To jedna z zasadniczych podstaw nauki, która zowie się algebrą.
Robiono o wiele gorzej niż to że mi nie tłumaczono tej trudności (która z pewnością jest do wytłumaczenia, bo prowadzi do prawdy), tłumaczono mi ją zapomocą racyj najoczywiściej niezbyt jasnych dla tych, którzy je podawali.
Pan Chabert, przypierany przezemnie, kręcił się, powtarzał swoją lekcję, tę właśnie przeciw której podnosiłem zarzuty; w końcu mówił mi jakgdyby coś takiego:
„Ale to jest zwyczaj, wszyscy godzą się na to wytłumaczenie. Euler i Lagrange, którzy z pewnością nie gorsi są od ciebie, przyjęli je. Wiemy, że jesteś bardzo inteligentny (to znaczyło: wiemy, że dostałeś pierwszą nagrodę z literatury i że dobrze popisałeś się na egzaminie); widocznie chcesz zwrócić na siebie uwagę“.
Co się tyczy pana Dupuy, ten traktował moje nieśmiałe zarzuty (nieśmiałe z przyczyny jego emfazy) z uśmiechem wyższości. Mimo że o wiele słabszy od pana Chabert, był mniejszy kołtun, mniej ograniczony, i może zdrowo sądził o swojej wiedzy matematycznej. Gdybym dziś widział tych panów przez tydzień, wiedziałbym odrazu, czego się trzymać. Ale wciąż muszę wracać do tego punktu!
Wychowany pod szklanym kloszem przez rodzinę, którą rozpacz zacieśniła jeszcze, bez żadnej styczności z ludźmi, odczuwałem w piętnastym roku żywo, ale byłem, o wiele bardziej niż jakiekolwiek inne dziecko, niezdolny sądzić ludzi i odgadywać ich rozmaite gierki. Toteż w gruncie nie mam wielkiego zaufania do wszystkich owych sądów, któremi wypełniłem kilkaset poprzednich stronic. Niewątpliwie prawdziwe są w tem tylko wrażenia; jedynie, aby dojść do prawdy, trzeba podnieść o tercję moje wrażenia. Oddaję je z chłodem człowieka czterdziestoletniego, którego zmysły stępiło doświadczenie.
Przypominam sobie wyraźnie, że, kiedy mówiłem o mojej trudności z minus przez minus któremuś z luminarzy klasy, śmiał mi się w nos; wszyscy byli mniej lub więcej jak Teisseire, uczyli się na pamięć. Słyszałem ich często przy tablicy jak mówili z końcem dowodu:
Zatem oczywiste jest, etc.“
Nic nie jest dla was mniej oczywiste, myślałem. Ale chodziło o rzeczy oczywiste dla mnie, i o których, mimo najlepszej woli, niepodobna było wątpić.
Matematyka zważa tylko mały kącik przedmiotów (ich ilość), ale ma tę zaletę, że mówi jedynie rzeczy pewne, tylko prawdę i prawie całą prawdę.
Wyobrażałem sobie, w czternastu latach, w 1797, że wysoka matematyka, ta której nigdy nie umiałem, obejmuje wszystkie lub prawie wszystkie strony przedmiotów, tak że posuwając się naprzód, dojdę do wiadomości rzeczy pewnych, niewątpliwych, i że będę mógł sobie dowieść dowoli wszystkich rzeczy.
Długi czas minął, nim się przekonałem, że mój zarzut co do „minus przez minus daje plus“, nie może absolutnie wejść w głowę pana Chabert, że pan Dupuy nigdy nie odpowie na to inaczej niż uśmieszkiem wyższości, i że prymusy, do których się zwracałem, zawsze sobie będą drwili ze mnie.
Doprowadziło mnie to do tego, co sobie powiadam dziś jeszcze: musi widać „minus przez minus daje plus“ być prawdą, skoro najoczywiściej, wciąż stosując tę regułę w rachunku, dochodzi się do wyników prawdziwych i niewątpliwych.
Mojem wielkiem nieszczęściem była ta figura:

Przypuśćmy że RP jest linja która oddziela dodatnie od ujemnego; wszystko, co jest powyżej, jest dodatnie, wszystko, co poniżej, jest ujemne; w jaki sposób, biorąc prostokąt B tyle razy ile jest jednostek w prostokącie A, mogę zmusić prostokąt C aby zmienił stronę?
I trzymając się niezdarnego porównania, które straszliwie ciągnący się grenobelski akcent pana Chabert czynił jeszcze niezdarniejszem, przypuściwszy że własności ujemne to są długi jakiegoś człowieka, w jaki sposób, mnożąc 10.000 długów przez 500 franków, dojdzie on do tego, aby mieć majątek pięciu miljonów?
Czy pp. Dupuy i Chabert są hipokryci, jak księża, którzy przychodzą odprawiać msizę u dziadka, i czy moja ukochana matematyka jest tylko oszustwem? Nie wiedziałem, jak dojść do prawdy. Ach! jakże chciwie łykałbym słowo o logice lub sztuce znalezienia prawdy! Co za moment, aby mi objaśnić Logikę pana de Tracy. Może stałbym się innym człowiekiem, miałbym o wiele lepszą głowę.
Doszedłem, mojemi wątłemi siłami, że pan Dupuy może być blagier, ale że pan Chabert jest to próżny kołtun, nie zdolny zrozumieć, aby mogły istnieć zarzuty, których on nie widzi.
Ojciec i dziadek mieli Encyklopedię in folio Diderota i d’Alemberta; jestto lub raczej było dzieło kosztujące siedemset do ośmiuset franków.
Trzeba było ważnych przyczyn, aby skłonić mieszkańca prowincji do włożenia takiego kapitału w książki, z czego wnoszę dzisiaj, że przed mojem urodzeniem ojciec i dziadek musieli zupełnie należeć do stronnictwa filozoficznego.
Ojciec z przykrością patrzał na to jak przeglądałem Encyklopedię. Miałem najzupełniejsze zaufanie do tej książki, z przyczyny niechęci jaką miał do niej ojciec, oraz zdecydowanej nienawiści, jaką budziła w odwiedzających nas księżach. Wielki wikarjusz i kanonik Rey, dryblas wycięty z tektury, wysoki blisko na sześć stóp, krzywił się niemiłosiernie przekręcając nazwisko Diderota i d’Alemberta. Grymas ten budził we mnie głęboką i serdeczną radość, dziś jeszcze przepadam za tym rodzajem przyjemności. Kosztowałem jej czasami w roku 1815, widząc jak szlachta odmawiała odwagi Mikołajowi Bonaparte (bo takie było wówczas imię tego wielkiego człowieka), a mimo to, od roku 1807 pragnąłem gorąco, aby nie podbił Anglji: gdzież się schronić wówczas?
Starałem się tedy szukać rady w matematycznych artykułach d’Alemberta w Encyklopedji; ich zarozumiały ton, brak kultu dla prawdy, zraziły mnie wielce; zresztą niewiele rozumiałem. Z jakim żarem ubóstwiałem prawdę wówczas! Jak szczerze uważałem ją za królowę świata, w który miałem wejść! Nie wiedziałem absolutnie dla niej innych wrogów prócz księży.
Jeżeli „minus przez minus daje plus“ sprawiło mi wiele zgryzot, można ocenić co za kir oblekł mą duszę, kiedy zacząłem Statykąę Ludwika Monge, brata znakomitego Monge, który miał przybyć egzaminować nas do Szkoły politechnicznej.
Na początku geometrji powiedziane jest: „Daje się miano równoległych dwom linjom, które, przedłużone w nieskończoność, nie spotkają się nigdy“. A na samym początku Statyki, to straszliwe bydlę Ludwik Monge pisze mniejwięcej tak: „Można uważać, że dwie linje równoległe spotkają się, jeśli je przedłużyć w nieskończoność“.
Miałem uczucie, że czytam katechizm i to bardzo niezręczny. Próżno żądałem wyjaśnień od pana Chabert.
„Moje dziecko, rzekł przybierając ów ojcowski ton, tak bardzo nie do twarzy delfinackiemu lisowi, tę minę à la Edward Mounier (Par Francji w 1836), moje dziecko, dowiesz się później“.
I potwór, zbliżając się do ceratowej tablicy i kreśląc dwie równoległe bardzo blisko siebie, rzekł:
„Widzisz sam, że można powiedzieć, iż w nieskończoności się spotkają“.
Omal wszystkiego nie rzuciłem. Świętoszek, sprytny i dobry jezuita, byłby mnie nawrócił w tej chwili, komentując tę maksymę:
„Widzisz, że wszystko jest błędem, a raczej że niema nic fałszywego, nic prawdziwego, wszystko jest konwencją; przyjmij te konwencje, które ci najlepiej utorują drogę w świecie. Motłoch jest patrjotyczny i zawsze zapaskudzi tę stronę kwestji: bądź tedy arystokratą, jak twoi rodzice, a znajdziemy sposób wysłania cię do Paryża i polecenia wpływowym damom“.

ROZDZIAŁ XXXV

Gdyby to umiał powiedzieć przekonywująco, zostałbym łajdakiem i miałbym dziś wielki majątek.
Wyobrażałem sobie świat, w trzynastym roku, wyłącznie wedle Sekretnych pamiętników Duclosa i Pamiętników Saint-Simona w siedmiu tomach. Najwyższe szczęście, to było żyć w Paryżu, pisząc książki, z dwoma tysiącami franków renty. Marion mówiła mi, że ojciec zostawi znacznie więcej.
Zdaje mi się, że sobie powiadałem: Prawdziwa czy fałszywa, matematyka wydobędzie mnie z Grenobli, z tego bajora, które mnie przyprawia o mdłości.
Ale to rozumowanie wydaje mi się nad mój wiek. Pracowałem dalej, byłaby to zbyt wielka przykrość przerwać; ale byłem głęboko niespokojny i zasmucony.
Wreszcie przypadek zechciał, abym ujrzał wielkiego człowieka i abym nie został łajdakiem. Tutaj, poraz drugi, przedmiot przerasta opowiadającego. Będę się starał nie być przesadnym.
W mojem ubóstwieniu dla matematyki, słyszałem, od jakiegoś czasu, o młodym człowieku, słynnym jakobinie, wielkim i nieustraszonym myśliwym, który znał matematykę o wiele lepiej niż pp. Dupuy i Chabert, ale nie robi z niej rzemiosła. Jedynie, ponieważ jest niebogaty, dawał lekcje tej mętnej głowie, Anglesowi (później hrabia i prefekt policji, wzbogacony przez Ludwika XVIII w epoce pożyczek).
Ale byłem nieśmiały, jak do niego przystąpić? Przytem te lekcje były straszliwie drogie, dwanaście su godzina, jak je opłacić? (Ta cena wydaje mi się zbyt śmieszna; to było może dwadzieścia cztery albo czterdzieści su).
Wyspowiadałem się z pełnego serca dobrej ciotce Elżbiecie, która wówczas miała może ośmdziesiąt lat, ale jej wyborne serce i jej najlepsza głowa miały, jeśli możebne, nie więcej niż trzydzieści. Wspaniałomyślnie dała mi całą kupę talarów. Ale nie pieniądze musiały wiele kosztować tę duszę pełną najszczerszej i najsubtelniejszej dumy: trzeba mi było brać te lekcje w sekrecie przed ojcem, na jakież słuszne wymówki się narażała?
Czy Serafja żyła jeszcze? Nie ręczyłbym że nie. Jednakże byłem wielkiem dzieckiem przy śmierci Serafji, bo, dowiadując się o jej śmierci w kuchni, naprzeciwko szafy Marion, padłem na kolana, aby podziękować Bogu za to cudowne oswobodzenie.
Wypadek ten, talary dane mi tak szlachetnie przez ciotkę Elżbietę, abym brał w tajemnicy lekcje od tego okropnego jakobina, zapobiegły temu, abym się stał na zawsze łajdakiem. Ujrzeć człowieka na miarę Greków i Rzymian, pragnąć umrzeć raczej niż nie być takim jak on, to było rzeczą jednej chwili: punto (Non sia che un punto (Alfieri).
Nie wiem w jaki sposób, ja, tak nieśmiały, zbliżyłem się z panem Gros. (Fresk opadł w tem miejscu, ale byłbym jedynie płaskim romansopisarzem, jak don Rugiero Caetani, gdybym starał się go uzupełnić. Aluzja do fresków Campo Santo w Pizie, w ich stanie obecnym).
Bez świadomości jak się tam dostałem, widzę się w małej izdebce Grosa, w dzielnicy najstarszej i najbiedniejszej w mieście. Była wąska i długa ulica, wciśnięta między górę a rzekę. Nie wszedłem sam do tej izdebki, ale kto był moim towarzyszem nauk? Czy Cheminade? Na tym punkcie zupełne zapomnienie, cała uwaga duszy skupiła się widać na Grosie. (Ten wielki człowiek umarł od tak dawna, że mogę go pisać bez pan).
Był to młody człowiek o włosach ciemno-blond, bardzo żywy ale bardzo otyły; mógł mieć dwadzieścia pięć lub sześć lat, włosy miał bardzo kręcące się i dość długie, ubrany był w surdut. Powiedział nam:
„Obywatele, od czego zaczniemy? Trzebaby wiedzieć, co już umiecie.
— Umiemy zrównania drugiego stopnia“.
Jako rozsądny człowiek, zaczął z nami przerabiać te zrównania, to znaczy tworzenie kwadrata z a + b, naprzykład, które kazał nam podnieść do drugiej potęgi: a² + 2ab + b², przypuszczenie że pierwszy człon zrównania był początkiem kwadratu etc.
Niebo się nam otwarło, przynajmniej mnie. Widziałem nareszcie przyczynę rzeczy; to już nie była recepta aptekarska spadła z nieba na rozwiązywanie zrównań.
Odczuwałem żywą przyjemność, podobną tej, jaką daje czytanie pasjonującego romansu. Trzeba przyznać, że wszystko co nam Gros mówił o zrównaniach drugiego stopnia znajdowało się mmiejwięcej w nikczemnym Bezout, ale tam nasze oko nie raczyło tego widzieć. To było wyłożone tak płasko, że nie siliłem się nawet zwrócić na to uwagi.
Na trzeciej czy czwartej lekcji przeszliśmy do zrównań trzeciego stopnia; tutaj już Gros był zupełnie oryginalny. Zdaje mi się, że nas przenosił wręcz na granice wiedzy, oko w oko z trudnościami do zwalczenia, lub przed zasłonę, którą trzeba było podnieść. Pokazywał nam naprzykład kolejno rozmaite sposoby rozwiązywania zrównań trzeciego stopnia, pierwsze próby Cardana, późniejsze postępy, wreszcie metodę obecną.
Byliśmy bardzo zdziwieni, że nie każe nam dowodzić tego samego twierdzenia jednemu po drugim. Z chwilą gdyśmy rzecz zrozumieli, przechodził do innej.
Nie będąc ani trochę szarlatanem, Gros osiągał skutek tej właściwości, tak pożytecznej u nauczyciela, jak u naczelnego wodza: wypełniał całą moją duszę. Ubóstwiałem go i szanowałem, czciłem go tak, że może go do siebie zraziłem. Tak często spotkałem się z tym nieprzyjemnym i zdumiewającym skutkiem, że może przez błąd pamięci przypisuję go memu pierwszemu namiętnemu uwielbieniu. Zraziłem do siebie pana de Tracy i panią Pasta przez to że ich uwielbiałem zbyt gorąco.
Pewnego dnia, w którym nadeszła wielka wiadomość, mówiliśmy o polityce przez całą lekcję; z końcem lekcji Gros nie chciał przyjąć od nas pieniędzy. Byłem tak przyzwyczajony do brudasostwa naszych delfinackich profesorów, panów Chabert, Durand, etc., że ten bardzo prosty rys zdwoił mój podziw i mój entuzjazm.
Nie przypominam sobie prawie nic z dwóch ostatnich lat 1798 i 1799. Namiętność do matematyki tak mnie pochłaniała, że Feliks Faure powiadał mi, iż wówczas nosiłem włosy za długie, tak żal mi było pół godziny, które trzeba było stracić na strzyżenie.
Z końcem roku 1799, moje serce obywatela zrozpaczone było naszemi klęskami we Włoszech, pod Novi i gdzieindziej, klęskami które sprawiały mojej rodzinie żywą radość, pomieszaną jednak z niepokojem. Dziadek mój, rozsądniejszy, byłby chciał aby Rosjanie i Austrjacy nie doszli do Grenobli. Ale poprawdzie o tych życzeniach mojej rodziny mogę mówić jedynie z domysłu: nadzieja opuszczenia jej niebawem oraz szał mój do matematyki pochłaniały mnie do tego stopnia, że już bardzo mało zwracałem uwagi na odezwania mojej rodziny. Nie powiadałem sobie może wyraźnie, ale czułem to: Tak jak rzeczy stoją, co mi znaczy ta paplanina!
Niebawem, samolubna obawa przyłączyła się do tych zgryzot obywatela. Bałem się że, z powodu zbliżania się Rosjan, może nie być egzaminu w Grenobli.
Bonaparte wylądował we Fréjus. Obwiniam się, że miałem to szczere pragnienie: ten młody Bonaparte, którego sobie wyobrażałem młodzieńcem pięknym jak pułkownik z opery komicznej, powinien się zrobić królem Francji.
To słowo budziło we mnie same wspaniałe i szlachetne pojęcia. Ta płaska omyłka była następstwem mego jeszcze bardziej płaskiego wychowania. Rodzice moi czuli się niby służbą w stosunku do króla. Na samo imię króla i Burbonów, łzy napływały im do oczu.
Nie wiem, czy miałem to płaskie uczucie już w r. 1797, delektując się opowiadaniem bitew pod Lodi, Arcole, etc., etc, które przywodziły do rozpaczy moją rodzinę długo starającą się w nie nie uwierzyć, czy też miałem je w 1799, na wieść o wylądowaniu we Fréjus. Skłaniam się ku 1797.
W istocie, zbliżanie się nieprzyjaciela sprawiło, że pan Ludwik Monge, egzaminator Szkoły Politechnicznej, nie przybył do Grenobli. Trzeba nam będzie jechać do Paryża, powiadaliśmy sobie wszyscy. Ale, myślałem, jak uzyskać taką podróż od moich rodziców? Jechać do nowoczesnego Babilonu, do miasta zepsucia, w niespełna siedemnastym roku! Byłem bardzo niespokojny, ale nie mam żadnego wyraźnego wspomnienia.
Przyszły egzaminy z kursu matematycznego pana Dupuy i stały się moim tryumfem.
Dostałem pierwszą nagrodę na ośmiu czy dziewięciu młodych ludzi, przeważnie starszych i silniej protegowanych odemnie, którzy wszyscy, w dwa miesiące później, dostali się do Szkoły Politechnicznej.
Byłem wymowny przy tablicy; bo też mówiłem o rzeczy, nad którą myślałem namiętnie conajmniej od piętnastu miesięcy i którą studjowałem od trzech lat (sprawdzić to), od otwarcia kursu pana Dupuy w parterowej sali Szkoły Centralnej. Pan Dausse, człowiek uparty i uczony, widząc że umiem, stawiał mi pytania najtrudniejsze i najbardziej zdolne mnie zakłopotać. Był to człowiek o straszliwem wejrzeniu, nigdy nie zachęcający.
Pan Dausse, naczelny inżynier, przyjaciel mego dziadka (który był obecny na moim egzaminie i to z rozkoszą), dodał do pierwszej nagrody tom Eulera. Może ten dar otrzymałem w 1798 roku, z końcem którego też otrzymałem pierwszą nagrodę z matematyki. (Kurs pana Dupuy składał się z dwóch lat, nawet z trzech).
Natychmiast po egzaminie, wieczorem, lub raczej wieczorem dnia w którym moje nazwisko ogłoszono z taką chwałą na afiszu („Ale, z przyczyny że obywatel Beyle odpowiedział z niepospolitą ścisłością i łatwością...“), widzę się jak przechodzę przez lasek parkowy, między posągiem Herkulesa a bramą, z Bigillionem i paroma innymi, upojonymi moim tryumfem, wszyscy bowiem uważali go za słuszny i wiedzieli dobrze, że pan Dupuy mnie nie lubi; wieść o lekcjach, które brałem u jakobina Gros, ja, który miałem ten przywilej że mogłem słuchać jego kursu, nie przyczyniła się do naszego pojednania.
Zatem, przechodząc tamtędy rzekłem do Bigilliona, filozofując jak to było naszym zwyczajem:
„W takiej chwili, przebaczyłoby się wszystkim swoim nieprzyjaciołom.
— Przeciwnie, odparł Bigillion, skoczyłoby się na nich, aby ich zwyciężyć“.
Radość upajała mnie nieco, to prawda, i starałem się wysiłkiem rozumowania ukryć ją; jednakże, w gruncie, ta odpowiedź świadczy o niskości uczuć Bigilliona, bardziej przyziemnego odemnie, a zarazem o owej hiszpańskiej egzaltacji, której miałem nieszczęście podlegać całe życie.
Po tym tryumfalnym egzaminie, udałem się do Claix. Zdrowie moje domagało się wypoczynku. Ale miałem nowy niepokój, nad którym dumałem w małym gaiku w Doyatières i w zaroślach nad rzeką Drac (nosiłem już strzelbę tylko dla formy): czy ojciec da mi pieniądze na to, abym się zapuścił w nowy Babilon, w to gniazdo zepsucia, w szesnastu latach?
Tutaj znowu nadmiar namiętności, wzruszenia, niszczy wszelką pamięć. Zupełnie nie wiem, jak się ułożył mój wyjazd.
Była mowa o drugim egzaminie przed panem Dupuy, byłem zmordowany, wycieńczony pracą, naprawdę bez sił. Powtarzać arytmetykę, geometrję, trygonometrję, algebrę, statykę, tak aby móc przebyć nowy egzamin, to była straszna mordęga. Doprawdy, już nie mogłem. Ten nowy wysiłek, którego się spodziewałem wprawdzie, ale w grudniu, byłby mi obrzydził z kretesem ukochaną matematykę. Szczęściem lenistwo pana Dupuy, zajętego winobraniem w Noyarey, przyszło w pomoc mojemu. Oznajmił mi, tykając mnie, co było oznaką wielkiej łaski, że wie doskonale co ja umiem, że nowy egzamin jest niepotrzebny; zaczem dał mi z godną i kapłańską miną wspaniałe świadectwo, zaświadczające fałsz, mianowicie że mnie poddał nowemu egzaminowi co do mego przyjęcia do Szkoły Politechnicznej i że wywiązałem się zeń znakomicie.
Wuj dał mi dwa czy cztery ludwiki, których nie przyjąłem: Prawdopodobnie od kochanego dziadka i ciotki Elżbiety też dostałem podarki, których nic nie pamiętam.
Wyjazd mój ułożono z niejakim panem Rosset, znajomym ojca, który wracał do Paryża, gdzie mieszkał.
To, co teraz powiem, nie jest piękne. W samej chwili wyjazdu, czekając na wehikuł, ojciec żegnał się ze mną w Parku miejskim, pod oknami domów nawprost ulicy Montorge.
Płakał trochę. Jedyne wrażenie, jakie na mnie sprawiły jego łzy, było to, że mi się wydał bardzo brzydki. Jeżeli czytelnik poweźmie wstręt do mnie, niech raczy sobie przypomnieć setkę przymusowych przechadzek do Granges z ciotką Serafją, przechadzek do których mnie zmuszano dla mojej przyjemności. Owa obłuda złościła mnie najbardziej i zrodziła we mnie wstręt do tej przywary.
Wzruszenie odjęło mi absolutnie wszelką pamięć mojej podróży z panem Rosset, z Grenobli do Ljonu, z Ljonu do Nemours.
Było to w pierwszych dniach listopada 1799, bo w Nemours, o dwadzieścia czy dwadzieścia pięć mil od Paryża, dowiedzieliśmy się o wypadkach 18-go Brumaire (czyli 9-go listopada 1799) które spełniły się poprzedniego dnia.
Dowiedzieliśmy się o nich wieczorem; niewiele z tego rozumiałem i byłem zachwycony że młody generał Bonaparte zrobił się królem Francji. Dziadek mówił mi często z entuzjazmem o Filipie Auguście i o Bouvines; wszelki król Francji był w moich oczach Filipem Augustem, Ludwikiem XIV lub rozkoszliwym Ludwikiem XV, o którym czytałem w Pamiętnikach Duclosa.
Rozkosz zaprzątała wielce moją wyobraźnię. Moją obsesją, w miarę jak zbliżałem się do Paryża, myślą do której wracałem kilka razy dziennie, o zmierzchu, w godzinie marzeń, było, że ładna kobieta, Paryżanka, o ileż piękniejsza od panny Kably lub poczciwej Wiktoryny, wywróci się w moich oczach z powozem lub też popadnie w wielkie niebezpieczeństwo, z którego ja ją ocalę, i że to będzie punkt wyjścia aby zostać jej kochankiem.
Kochałbym ją z takim zapałem, że powinienem był ją znaleźć! Szaleństwo to, nigdy nie wyznane nikomu, trwało sześć lat. Wyleczyła mnie zeń potrosze oschłość serca dam dworu Brunszwickiego, gdzie mój występ przypada na listopad 1806.

ROZDZIAŁ XXXVI

Pan Rosset wysadził mnie przed hotelem na rogu ulicy de Bourgogne i St.-Dominique; wchodziło się od ulicy św. Dominika. Chciano mnie umieścić w pobliżu Szkoły Politechnicznej, do której miałem wstąpić.
Byłem bardzo zdziwiony dźwiękiem dzwonów, które wydzwaniały godziny. Okolice Paryża wydały mi się straszliwie brzydkie: nie było gór. Ten wstręt wzrósł szybko w ciągu następnych dni.
Opuściłem hotel i przez oszczędność wziąłem pokój przy skwerze Inwalidów. Trochę zaopiekowali się mną matematycy, którzy poprzedniego roku wstąpili do Szkoły. Trzeba ich było odwiedzić.
Trzeba też było odwiedzić mego krewniaka Daru.
Była to ściśle pierwsza wizyta, jaką zrobiłem w życiu.
Pan Daru, człowiek światowy, mający jakieś sześćdziesiąt pięć lat, musiał być bardzo zgorszony mojem niezgrabstwem, a to niezgrabstwo musiało być bardzo pozbawione wdzięku.
Przybyłem do Paryża ze stanowczem postanowieniem zostania uwodzicielem, tem co nazwałbym dziś Don Juanem (wedle opery Mozarta).
Pan Daru był długi czas generalnym sekretarzem pana de Saint-Priest, intendenta Languedoc, które tworzy, zdaje mi się, dzisiaj siedem departamentów.
Rodem z Grenobli, syn mieszczanina z pretensjami do szlachectwa, ale ubogi przez dumę, jak cała moja rodzina, zawdzięczał wszystko sobie; nie kradnąc, zebrał może czterykroć lub pięćkroć tysięcy franków. Przebył Rewolucję zręcznie, nie dając się oślepić miłości lub nienawiści jakie mógł żywić dla przesądów, szlachty i kleru. Był to człowiek bez innej namiętności prócz pożytku próżności albo próżności pożytku; oglądałem go zanadto z dołu, aby ocenić które z dwojga. Kupił przy ulicy de Lille dom, w którym skromnie zajmował jedynie mały apartamencik nad bramą wjazdową.
Pierwsze piętro w dziedzińcu wynajmowała pani Rebuffel, żona tęgiego przemysłowca, człowieka z charakterem i gorącą duszą, przeciwieństwo pana Daru. Pan Rebuffel, siostrzeniec pana Daru, dzięki swemu zgodnemu i życzliwemu usposobieniu zachował z wujem dobre stosunki.
Pan Rebuffel przychodził codziennie spędzić kwadrans ze swoją żoną i córką Adelą; pozatem żył przy ulicy Saint-Denis w swoim domu handlowym, z panną Barberen, swoją wspólniczką i kochanką, dziewczyną energiczną, pospolitą, mającą jakieś trzydzieści lub trzydzieści pięć lat, która wyglądała mocno na to że robi sceny i przyprawia rogi swemu kochankowi i że go dobrze trzyma za łeb.
Zacny pan Rebuffel przyjął mnie szczerze i serdecznie, gdy stary pan Daru przyjął mnie frazesami o przyjaźni i życzliwości dla mego dziadka, frazesami które mi ściskały serce i zamykały usta.
Pan Daru był to duży i dość piękny starzec z wielkim nosem (rzecz dość rzadka w Delfinacie); jedno oko miał trochę kose i minę dość fałszywą. Koło niego staruszka, cała pomarszczona, typowa prowincjałka; to była jego żona. Ożenił się z nią niegdyś dla jej majątku; pozatem nie śmiała ani pary z ust puścić przy nim.
Pani Daru była w gruncie dobra i bardzo grzeczna, z minką pełną godności, w sam raz dla podprefektowej na prowincji. Pozatem nie spotkałem istoty, któraby bardziej była pozbawiona świętego ognia. Nic w świecie nie zdołałoby poruszyć tej duszy dla czegoś szlachetnego, wielkiego. Najbardziej samolubny rozsądek, z którego czynią sobie chlubę, zastępuje u tego rodzaju dusz możliwość i miejsce namiętnego lub szlachetnego porywu.
Ta atmosfera ostrożna, rozsądna, ale niezbyt miła, urobiła charakter jej starszego syna, hrabiego Daru, ministra sekretarza Stanu, który tak wielki wpływ miał na moje życie, panny Zofji, później pani de Baure, głuchej, oraz pani Le Brun, obecnie margrabiny de Graves.
Jej drugi syn, Marcjal Daru nie miał ani rozumu ani dowcipu, ale miał dobre serce; niezdolny był zrobić nikomu krzywdy.
Pani Cambon, starsza córka państwa Daru, miała może podnioślejszy charakter, ale tę ledwo że poznałem: umarła w kilka miesięcy po mojem przybyciu do Paryża.
Czy potrzeba zaznaczać, że szkicuję charaktery tych osób tak jak je oceniłem później? Rys ostateczny, który mi się wydaje prawdziwy, przesłonił mi wszystkie dawniejsze rysy.
Zachowuję jedynie obrazy mego pierwszego wejścia do salonu państwa Daru.
Na przykład widzę bardzo wyraźnie różową cycową sukienkę[19], którą nosiła miła pięcioletnia dziewczynka, wnuczka pana Daru, bawił się nią tak, jak stary i znudzony Ludwik XIV bawił się księżną de Bourgogne. Ta miła dziewczynka, bez której głuche milczenie panowałoby często w saloniku przy ulicy de Lille, to była panna Pulcherja Le Brun (obecnie margrabina de Brossard, bardzo podobno autokratyczna, gruba jak beczka, i panująca nad swoim mężem, generałem Brossard, który znowuż panuje nad departamentem Drôme).
Pan de B... jest to dziurawy worek, który uważa się wielkiego szlachcica, potomka Ludwika Otyłego, jak sądzę; buffon, filut, niezbyt przebierający w środkach restaurowania swoich finansów zawsze w nieporządku. W sumie: typ biednego szlachcica, to brzydki charakter i który łączy się często z wieloma nieszczęściami. (Nazywam charakterem człowieka jego zwykły sposób polowania na szczęście; w słowach jaśniejszych, ale mniej dobitnych, całokształt jego nawyków moralnych).
Ale gubię się. Byłem bardzo daleki od widzenia rzeczy, nawet fizycznych, równie jasno w grudniu 1799. Byłem cały wzruszeniem, i ten nadmiar wzruszenia zostawił mi tylko kilka obrazów, bardzo jasnych, ale bez wytłumaczenia jak i czemu.
Widzę dziś bardzo jasno to co w r. 1799 czułem bardzo mętnie, że za mojem przybyciem do Paryża dwa wielkie przedmioty stałych i namiętnych pragnień rozpadły się nagle w nicość. Ubóstwiałem Paryż i matematykę. Paryż bez gór obudził we mnie wstręt tak głęboki, że dochodzący prawie do nostalgji. Matematyka była już dla mnie jedynie czemś niby rusztowanie wczorajszego fajerwerku (widziałem to w Turynie, nazajutrz po św. Janie w 1802 r.).
Dręczyły mnie te zmiany, których, rozumie się, w szesnastym roku nie obejmowałem ani istoty ani przyczyn.
W rzeczywistości kochałem Paryż jedynie przez głęboki wstręt do Grenobli. Co się tyczy matematyki, była ona tylko środkiem. Nienawidziłem jej nawet potrosze w listopadzie 1799, bo się jej bałem. Postanowiłem nie przystępować do egzaminu w Paryżu, jak to uczyniło siedmiu czy ośmiu uczniów, którzy dostali — po mnie — pierwszą nagrodę w Szkole Centralnej i których wszystkich przyjęto. Otóż, gdyby ojciec był dbał trochę o to, byłby mnie zmusił do tego egzaminu, byłbym wstąpił ma Politechnikę i nie mógłbym już żyć w Paryżu pisząc komedje.
Ze wszystkich moich namiętności ta jedna mi została.
Nie pojmuję — i ta myśl przychodzi mi pierwszy raz w trzydzieści siedem lat po wypadkach, kiedy to piszę — nie pojmuję, w jaki sposób ojciec nie zmusił mnie do egzaminu. Prawdopodobnie pokładał zaufanie w namiętności, jaką widział we mnie do matematyki. Ojca zresztą przejmowało jedynie to, co się działo koło niego. Miałem mimo to djabli strach, że będę zmuszony wstąpić do Szkoły; czekałem z najwyższą niecierpliwością rozpoczęcia kursów. W naukach ścisłych niepodobna jest zacząć kurs od trzeciej lekcji.
Przejdźmy do obrazów, jakie mi zostały.
Widzę się jak jem obiad, sam i opuszczony, w skromnym pokoiku, który wynająłem opodal Inwalidów, o dwa kroki od tego pałacu Listy Cywilnej Cesarza, gdzie miałem w kilka lat później grać tak odmienną rolę.
Głębokie rozczarowanie Paryżem odbiło się ma moim żołądku. Błoto paryskie, brak gór, widok tylu ludzi zajętych, mijających mnie szybko w pięknych powozach, niby osoby nie mające nic do roboty, wszystko to przygnębiło mnie.
Lekarz, któryby sobie zadał trud aby zbadać mój stan, z pewnością niezbyt skomplikowany, byłby mi dał emetyku i zaleciłby mi chodzić co trzeci dzień do Wersalu albo do Saint-Germain.
Popadłem w ręce straszliwego szarlatana i jeszcze większego nieuka; był to chirurg wojskowy, bardzo chudy, mieszkający w okolicy Inwalidów, dzielnicy wówczas bardzo nędznej. Specjalnością jego było leczyć rzeżączki uczniów Politechniki. Dał mi jakieś czarne mikstury; zażywałem je sam i opuszczony w moim pokoiku, który miał tylko jedno okno na wysokości siedmiu czy ośmiu stóp, jak w więzieniu. Tam widzę się smutnie siedzącego z mojemi ziółkami na ziemi obok małego żelaznego piecyka.
Ale największą moją chorobą w owej epoce była myśl, która wracała bezustanku: Wielki Boże! cóż za rozczarowanie! czegóż mam pragnąć?

ROZDZIAŁ XXXVII

Trzeba przyznać, że upadek był wielki, okropny. A doświadczył go młody człowiek liczący rok siedemnasty, dusza jedna z najmniej rozsądnych i najbardziej namiętnych, jakie kiedykolwiek spotkałem!
Nie miałem zaufania do nikogo.
Słyszałem jak księża Serafji i mego ojca chlubili się łatwością, z jaką prowadzili, to znaczy oszukiwali, jakąś osobę lub grupę osób.
Religja ich wydawała mi się czarną i potężną machiną; miałem jeszcze trochę wiary w piekło, ale żadnej w jego kapłanów. Obrazy piekła, które widziałem w dużej Biblji, oprawnej w zielony pergamin, z obrazkami, oraz w wydaniach Dantego po biednej matce, budziły we mnie grozę; ale co się tyczy księży — pustka. Byłem daleki od widzenia w nich tego czem są w rzeczywistości, potężnem stowarzyszeniem, z którem związki są tak korzystne: świadkiem mój rówieśnik i krajan, młody Genoude, który bez pończoch podawał mi czasem kawę w kawiarni Genoude w Grenobli a który od dwudziestu lat jest w Paryżu panem de Genoude.
Miałem, za całe oparcie, jedynie mój zdrowy rozum i wiarę w rozum Helwecjusza. Mówię umyślnie wiarę; wychowany pod kloszem pneumatycznym, trawiony ambicją, ledwie wyzwolony przez moje wstąpienie do Szkoły Centralnej, mogłem widzieć w Helwecjuszu jedynie przepowiednię rzeczy, które mnie spotkają. Miałem zaufanie do tej mglistej przepowiedni, ponieważ dwie czy trzy małe przepowiednie, w oczach mego tak krótkiego doświadczenia, spełniły się.
Nie byłem żyła, chytry, nieufny, gotów, siłą sprytu i nieufności, wytargować dwanaście su, jak większość moich kolegów, liczących kawałki cukru w gospodzie. Byłem na tych ulicach Paryża namiętnym marzycielem, patrzącym w niebo, wciąż pod grozą przejechania przez kabrjolet.
Jednem słowem, nie byłem zdatny do spraw życiowych, i tem samem nie mogłem być oceniony, jak powiada dziś rano jakiś dziennik z 1836, w stylu dziennikarza, który pragnie żadną albo błahą myśl przystroić oryginalnością stylu.
Widzieć tę prawdę co do siebie, znaczyłoby być zdatnym do życia.
Monvalowie dawali mi rady bardzo roztropne, zmierzające do tego, aby się nie dać okraść o dwa lub trzy su dziennie; ich troski budziły we mnie wstręt, a ja musiałem się im wydać głupcem, na drodze do domu warjatów. Prawda, że przez dumę mało udzielałem swoich myśli. Zdaje mi się, że to Monvalowie, lub inni koledzy przybyli rok wprzódy, na Politechnikę, postarali mi się o pokój i o taniego lekarza.
Byłem stale, głęboko wzruszony. Co ja mam kochać, jeśli Paryż mi się nie podoba? Odpowiadałem sobie: „Uroczą kobietę, wywracającą się z powozem o dziesięć kroków odemnie; podniosę ją i będziemy się ubóstwiać, pozna moją duszę i ujrzy jak bardzo jestem różny od Monvalów“.
Tę odpowiedź, najzupełniej poważnie, dawałem sobie parę razy dziennie; zwłaszcza o zmroku, który często jest dla mnie chwilą tkliwego wzruszenia, jestem skłonny uściskać moją kochankę ze łzami w oczach (kiedy ją mam).
Śmiemż powiedzieć? Ale może to fałsz; byłem poetą. Nie takim, prawda, jak ów cacany ksiądz Delille, którego poznałem w dwa czy trzy lata później, ale jak Tasso, jak setna część Taasa, z przeproszeniem za mą dumę. Nie miałem tej dumy w 1799, nie umiałem napisać ani wiersza. Będzie dopiero cztery lata, jak sobie powiedziałem, że w 1799 byłem bliski tego aby być poetą. Brakowało mi tylko odwagi pisania, tylko komina, przez który genjusz mógłby się wymknąć.
Po poecie znów genjusz, bagatela!
Co mnie różni od ważnych głupców, którzy noszą swoją głowę jak największy sakrament, to że nigdy nie sądziłem, aby społeczeństwo było mi coś winne. Helwecjusz ocalił mnie od tego potwornego głupstwa. Społeczeństwo płaci usługi, które widzi.
Błędem i nieszczęściem Tassa było to, że sobie mówił: „Jakto! cała Italja, tak bogata, nie zdobędzie się na pensję dwustu cekinów dla swego poety!“
Czytałem to w jednym z jego listów.
Tasso nie widział, z braku Helwecjusza, że setka ludzi, którzy, na dziesięć miljonów, rozumieją piękno nie będące naśladowaniem lub udoskonaleniem piękna już zrozumianego przez tłum, potrzebuje dwudziestu lub trzydziestu lat, aby wytłumaczyć dwudziestu tysiącom dusz, najwrażliwszym po ich duszach, że to nowe piękno jest naprawdę piękne.
Istnieje coprawda wyjątek: kiedy wmiesza się tu duch stronnictwa. Pan de Lamartine zrobił może w życiu dwie setki pięknych wierszy. Kiedy partję ultra (około 1818) oskarżono o głupotę, zraniona jej próżność jęła zachwalać utwory tego szlachcica, z siłą wzburzonego jeziora które zrywa tamę.
Nie uważałem tedy nigdy, aby ludzie byli niesprawiedliwi dla mnie. Potwornie śmieszne wydaje mi się nieszczęście wszystkich naszych rzekomych poetów, którzy się karmią tą myślą i którzy potępiają współczesnych Cerwantesa lub Tassa.
Zdaje mi się, że ojciec dawał mi wówczas sto franków miesięcznie, czy stopięćdziesiąt. Był to skarb, nie bałem się wcale braku pieniędzy; tem samem nie myślałem o pieniądzach.
Czego mi brakowało, to kochającego serca, to kobiety.
Do dziewcząt publicznych miałem wstręt. Cóż prostszego, jak robić tak jak dziś, wziąć ładną dziewczynę za ludwika, przy ulicy du Moulins?
Luidorów mi nie brakło. Z pewnością dziadek i ciotka dawali mi ich poddostatkiem i z pewnością ich nie wydawałem. Ale uśmiech kochającego serca! Ale spojrzenie panny Wiktoryny Bigiilion!
Wszystkie wesołe opowiadania, ilustrujące zepsucie i chciwość dziewcząt, jakiemi karmili się matematycy dokoła mnie, ściskały mi serce.
Mówili o ulicznicach, o dziewczętach po dwa su, na kupie kamieni, o dwieście kroków od bramy naszego mizernego domu.
Bratnie serce, oto czego mi brakło. Pan Sorel zapraszał mnie czasami na obiad, pan Daru z pewnością także; ale ci ludzie zdawali mi się tak dalecy od moich szczytnych ekstaz, byłem przez próżność tak nieśmiały, zwłaszcza z kobietami, że nie mówiłem nic.
Kobieta? Dziewczyna? powiada Cherubin[20]. Poza brakiem urody, byłem Cherubinem; miałem czarne włosy w puklach i oczy, których blask budził lęk.
Mój miły jest brzydki, ale nikt nie pamięta mu jego brzydoty, jest taki inteligentny! Oto co powiadała w owym czasie Wiktoryna Bigillion do Feliksa Faure, który dowiedział się aż w wiele lat później o kogo chodziło.
Nie chcę się przedstawiać jako nieszczęśliwego kochanka wówczas gdym przybył do Paryża, w listopadzie 1799, ani nawet wogóle jako kochanka. Byłem zbyt zajęty światem, tem co mam robić w tym świecie tak mi nieznanym.
To zagadnienie było moją kochanką; stąd mój pogląd, że nim człowiek zdobędzie stanowisko i ugruntuje się w świecie, miłość jego nie może być oddana i zupełna, jak miłość człowieka, który sobie wyobraża że wie co to świat.
Zachowałem tkliwe wspomnienie o Wiktorynie, ale nie wątpiłem ani na chwilę, że młoda dziewczyna z Paryża musi ją przewyższać sto razy. Mimo to, pierwsze wrażenie Paryża było jaknajgorsze.
To głębokie rozczarowanie, w połączeniu z fatalnym lekarzem, doprowadziły mnie, zdaje mi się, do choroby dość ciężkiej. Nie mogłem jeść.
Czy pan Daru kazał mnie leczyć w tej pierwszej chorobie?
Naraz, widzę się w pokoju, na trzeciem piętrze, z oknem na ulicę du Bac. Wchodziło się do tego domu pasażem Sainte-Marie, dziś tak upiększonym i zmienionym. Mój pokój był na poddaszu, na najwyższem piętrze, haniebny.
Musiałem być bardzo chory, bo pan Daru sprowadził mi sławnego lekarza Portal, którego fizys przeraziła mnie. On patrzał na mnie z rezygnacją, jak na trupa. Dano mi pielęgniarkę, rzecz bardzo nowa dla mnie.
Dowiedziałem się, że mi groził obrzęk płuc. Miałem, zdaje się, malignę, i przeleżałem trzy tygodnie czy miesiąc w łóżku.
Feliks Faure zachodził mnie odwiedzać, zdaje mi się. Zdaje mi się, tak, jestem tego pewny, że mi opowiadał, jak, w mojej malignie, upominałem go (bardzo dobrze robił bronią), aby wrócił do Grenobli i wyzwał na pojedynek tych, którzy będą się z nas wyśmiewać, dlatego żeśmy nie wstąpili na Politechnikę. Jeśli będę kiedy rozmawiał z tym sędzią więźniów kwietniowych, muszę go wypytać o nasze życie z 1799. Ta dusza zimna, tchórzliwa i samotna musi mieć ścisłe wspomnienia; zresztą musi być o dwa lata starszy odemnie, urodzony około 1781.
Bez żadnego przeskoku, po chorobie, widzę się w pokoju na drugiem piętrze, w domu pana Daru, przy ulicy de Lille (albo de Bourbon, kiedy są Burboni we Francji), nr. 505. Ten pokój wychodził na cztery ogrody, był dość obszerny, trochę w kształcie poddasza.
Ten pokój bardzo mi odpowiadał. Kupiłem librę papieru, aby pisać komedje.
W tej epoce, zdaje mi się, odważyłem się iść do pana Cailhava aby kupić egzemplarz jego Sztuki komicznej, której nie mogłem dostać u żadnego księgarza. Odgrzebałem tego starego kawalera w pokoju w Luwrze, zdaje mi się. Powiedział mi, że jego książka jest źle napisana, czemu mężnie zaprzeczyłem. Musiał mnie wziąć za warjata.
Znalazłem tylko jedną myśl w tej wściekłej książce, a i ta nie była Cailhawy ale Bacona. Ale czy to nic, jedna myśl w książce? Chodzi tam o definicję śmiechu.
Moja namiętność do matematyki zostawiła mi obłędną miłość do definicyj, bez których wszystko jest mgliste.

ROZDZIAŁ XXXVIII

Ale skoro raz Sztuka komiczna znalazła się na moim stole, rozważałem poważnie tę wielką kwestję: czy mam zostać kompozytorem oper, jak Gretry, czy autorem komedyj?
Zaledwie że znalem nuty (pan Mention odpędził mnie jako niegodziwego skrzypiciela), ale powiadałem sobie: nuty są tylko sztuką zapisywania myśli; grunt to je mieć. A sądziłem, że je mam. Co zabawne, to że wierzę w to jeszcze dziś, i często martwię się, że nie wyjechałem z Paryża, aby być lokajem Paisiella w Neapolu.
Nie mam żadnego zamiłowania do muzyki czysto instrumentalnej; nawet muzyka kaplicy Sykstyńskiej i chór w katedrze św. Piotra nie sprawiały mi żadnej przyjemności (potwierdziłem ten sąd w styczniu 1836, w dniu Katedry św. Piotra).
Jedynie melodja wokalna wydaje mi się tworem genjuszu. Głupiec darmoby się nadymał nauką, nie zdoła, zdaje mi się, stworzyć pięknego śpiewu, naprzykład: Se amor si gode in pace (pierwszy akt i może pierwsza scena z Matrimonjo segreto).
Kiedy genjalny człowiek zada sobie ten trud, aby studjować melodję, osiąga piękną instrumentację kwartetu z Bianca e Faliero (Rossini) albo duet z Armidy, tenże.
W pięknej epoce mojej pasji do muzyki, w Medjolanie, od 1814 do 1821, kiedy rano w dzień nowej opery szedłem nabyć libretto w Scala, czytając, nie mogłem się powstrzymać od układania całej muzyki, śpiewania aryj i duetów. I — śmiemż wyznać? czasami, wieczorem, moja melodja wydawała mi się szlachetniejsza i tkliwsza niż melodja maestra.
Ponieważ nie miałem i nie mam absolutnie żadnej wiedzy, żadnego sposobu utrwalenia melodji na kawałku papieru, aby ją móc poprawić bez obawy zgubienia pierwotnej kantyleny, było to tak, jak pierwsza idea książki, która mi przychodzi do głowy. Jest sto razy bardziej zrozumiała niż po opracowaniu jej.
Ale, ostatecznie, ten pierwszy rzut, to rzecz, której nie znajdzie się nigdy w książkach miernych pisarzy. Ich najsilniejsze zdania wydają mi się jak groty Prjama, sine ictu.
Ułożyłem naprzykład, zdaje mi się, uroczą melodję (i słyszałem jej akompanjament) do tych wierszy La Fontaine’a (krytykowanych przez pana Nodier jako nie dość nabożnych, coprawda koło 1820, za Burbonów):

Un mort s’en allait tristement
S’emparer de son dernier gîte,
Un curé s’en allait gaîement
Enterrer ce mort au plus vite.

To może jedyna melodja, którą stworzyłem do słów francuskich. Mam wstręt do wymawiania niemego e: gi-teu, vi-teu. Zdaje mi się, że Francuzi mają najwybitniejszy anty-talent do muzyki.

Tak jak Włoch ma zdumiewający anty-talent do tańca.
Czasami, plotąc umyślnie głupstwa sam ze sobą, aby się rozśmieszyć, aby dostarczyć żartu stronie przeciwnej (którą często czuję doskonale w sobie), powiadam: W jakiż sposób miałbym talent do muzyki à la Cimarosa, będąc Francuzem?
Odpowiadam: przez matkę, do której jestem podobny, mam może krew włoską.
Ów Gagnoni, który się schronił do Awinjonu zamordowawszy człowieka we Włoszech, ożenił się tam może z córką jakiego Włocha w służbie wice-legata.
Mój dziadek i ciotka Elżbieta mieli typ wybitnie włoski, nos orli, etc.
A teraz, kiedy pięć lat ustawicznego pobytu w Rzymie dały mi lepiej wniknąć w znajomość fizycznej budowy Rzymian, widzę że dziadek miał postawę, głowę, nos, ściśle rzymskie.
Co więcej, mój wuj, Roman Gagnon, miał głowę najoczywiściej prawie rzymską, z wyjątkiem cery, którą miał bardzo piękną.
Nigdy nie spotkałem pięknej melodji skomponowanej przez Francuza; najpiękniejsze nie wznoszą się ponad gruby charakter pieśni popularnej, to znaczy takiej, która musi się spodobać wszystkim; taką jest:

Allons, enfants de la Patrie....

kapitana Rougeta de Lisle, pieśń skomponowana w ciągu jednej nocy w Strasburgu. Ta pieśń wydaje mi się o wiele wyższa od wszystkiego co spłodziła kiedykolwiek głowa francuska, ale w swoim rodzaju nieodzownie niższa od Mozarta:

La ci darem la mano,
La, mi dirai di si....

Wyznaję, że doskonale piękne wydają mi się jedynie melodje tych dwóch autorów: Cimarozy i Mozarta, i raczejbym się dał powiesić, niżbym zdołał powiedzieć szczerze którego z nich wolę.

Kiedy mój zły los dał mi poznać dwa nudne salony, zawsze ten, z którego właśnie wychodzę, wydaje mi się uciążliwszy.
Kiedy słyszę Mozarta albo Cimarozę, zawsze ten, którego słyszałem na ostatku, wydaje mi się nieco milszy od drugiego.
Paisiello wydaje mi się cienkuszem dość przyjemnym, który można nawet pić z przyjemnością, w chwilach gdy wino wydaje się za mocne.
To samo powiem o kilku arjach paru kompozytorów niższych od Paisiella, naprzykład: Senza spose non mi lasciate, signor governatore (nie przypominam sobie słów) z Cantatrici Villane, Fioravantiego.
Zła strona tego cienkusza, to że po chwili wydaje się mdły. Można tego pić tylko jeden kieliszek.
Prawie wszyscy autorzy, kiedy piszą o rasach ludzi, są zaprzedani religji. Bardzo mała ilość ludzi uczciwych mięsza fakty dowiedzione z przypuszczeniami. Gdy jakaś nauka się zaczyna, wówczas człowiek nie należący do niej może się odważyć o niej mówić.
Mówię tedy, że próżno żądałoby się od psa myśliwskiego inteligencji pudla, lub też od pudla tego aby poznał, że zając przeszedł tędy przed sześciu godzinami.
Mogą istnieć wyjątki indywidualne, ale ogólna prawda jest że pudel i pies myśliwski mają każdy swój talent.
Prawdopodobnie tak samo jest z rasami ludzi.
Co jest pewne, zaobserwowane przezemnie i przez mego przyjaciela Constantina, to że widzieliśmy całe towarzystwo rzymskie, które się zajmuje wyłącznie muzyką i które śpiewa bardzo dobrze finały z Semiramidy Rossiniego i wogóle najtrudniejszą muzykę, jak walcuje cały wieczór przy muzyce do kontredansa, i to granej nie w takt. Rzymianin, a nawet Włoch, w ogólności, ma wybitny anty-talent do tańca.
Zacząłem umyślnie od końca, aby nie oburzyć Francuzów z r. 1880, kiedy wyczytają tutaj, że nic nie równało się anty-talentowi ich przodków z 1830 do sądzenia muzyki wokalnej, lub wykonywania jej.
Francuzi stali się uczeni w tym rodzaju od 1820, ale zawsze w gruncie barbarzyńcy: za dowód niech starczy powodzenie Roberta Djabla Meyerbeera.
Francuz jest mniej nieczuły na muzykę niemiecką, z wyjątkiem Mozarta. To co Francuzi smakują w Mozarcie, to nie straszliwą nowość melodji, którą Leporello zaprasza posąg komandora na wieczerzę, ale raczej akompanjament. Zresztą wmówiono temu stworzeniu, próżnemu przedewszystkiem i ponad wszystko, że ten duet lub tercet jest cudowny.
Kawałek skały bogaty żelazem, spostrzeżony na powierzchni, pozwala wnosić, że kopiąc studnie i głębokie kurytarze, osiągnie się zadowalającą ilość metalu; a może nie znajdzie się nic.
Taki byłem, co się tyczy muzyki, w 1799. Przypadek sprawił, że starałem się notować dźwięki mojej duszy zapomocą drukowanych stronic. Lenistwo i brak sposobności do nauczenia się fizycznej, głupiej strony muzyki (umieć grać na fortepianie i notować swoje pomysły), wiele przyczyniły się do tego postanowienia, które byłoby zgoła inne, gdybym był znalazł wuja albo kochankę lubiących muzykę. Co się tyczy namiętności, zachowała się całkowicie.
Zrobiłbym dziesięć mil po błocie, rzecz której niecierpię najbardziej w świecie, aby być na udanem przedstawieniu Don Juana. Kiedy ktoś wymawia po włosku imię Don Juana, natychmiast budzi się we mnie tkliwe wspomnienie muzyki.
Mam tylko jedną wątpliwość, ale niezbyt zrozumiałą: czy muzyka podoba mi się jako znak, jako wspomnienie szczęśliwej młodości, czy sama przez się?

Jestem za tem ostatniem. Don Juan czarował mnie, zanim słyszałem Benoldiego wykrzykującego (w Scala, w Mediolanie) przez swoje okienko:

Falle passar avanti,
Di que ci fan onore?

Ale to delikatny temat, wrócę do niego, kiedy się zapuszczę w dyskusję o sztuce w czasie mego pobytu w Medjolanie, tak namiętnego i — mogę powiedzieć w sumie — kwiatu mego życia od 1814 do 1821.
Czy arja „Tra quattro muri“, śpiewana przez panią Festa, podoba mi się jako znak, czy przez swą istotną wartość?
Per te ogni mese un pajo“ z Pretendenti delusi nie czaruje mnie jako znak?
Tak, godzę się na znak co do tych dwóch, toteż nie zachwalałem ich nigdy jako arcydzieł. Ale nie wierzę zgoła w znak dla Matrimonio segreto, słyszanego sześćdziesiąt albo sto razy w Odeonie, z panią Barilli: czy to było w 1803 czy w 1810?
To pewna, żadna opera d’inchiostro, żaden utwór literacki nie sprawia mi przyjemności równie żywej jak Don Juan.
Czternasty arkusz nowego wydania des Brosses’a, czytany świeżo, w styczniu 1836, zbliżał się wszakże do tego bardzo.
Wielkim dowodem mojej pasji do muzyki, jest to, że opera komiczna Feydeau irytuje mnie.
Mając do rozporządzenia lożę mojej kuzynki, nie mogłem wytrzymać więcej niż pół przedstawienia. Chodzę do tego teatru raz na dwa albo na trzy lata, zmożony ciekawością, i wychodzę w połowie drugiego aktu.
Opera francuska irytowała mnie jeszcze bardziej do 1830, a zupełnie mi się nie podobała w 1833, z Montrifem i panią Damoreau.
Rozpisałem się, bo zawsze się jest złym sędzią własnych gustów lub namiętności, zwłaszcza kiedy te gusty są w dobrym tonie. Niema młodego fircyka w faubourg Saint-Germain (jak pan de Blancmesnil naprzykład), któryby nie twierdził, że szaleje za muzyką. Ja nienawidzę wszystkiego, co jest romanzą francuską.
Dobra muzyka każe mi marzyć z rozkoszą o osobie, która wypełnia moje serce w danej chwili. Stąd rozkoszne momenty, jakie przeżyłem w Scala, od 1814 do 1821.

ROZDZIAŁ XXXIX

To było nic mieszkać u pana Daru, trzeba było tam jadać, co mnie nudziło śmiertelnie.
Kuchnia paryska nie podobała mi się prawie tak samo jak brak gór, prawdopodobnie z tej samej przyczyny. Nie wiedziałem, co to jest brak pieniędzy. Z tych dwóch powodów, nic nie było mi równie uprzykrzone jak te obiady w szczupłem mieszkaniu pana Daru.
W tym salonie i w tej jadalni cierpiałem okrutnie, przechodząc kurs owego wychowania przez obcych, od którego rodzina mnie tak roztropnie uchroniła.
Styl grzeczny, ceremonjalny, dopełniający skrupulatnie wszystkich form, jest mi niedostępny jeszcze dziś; mrozi mnie i zamyka mi usta. Niech się jeszcze domięsza do tego ton religijny i deklamacja o wielkich zasadach moralnych, — jestem trup.
Można osądzić działanie tej trucizny w styczniu 1800, kiedy padła na organy jeszcze zupełnie świeże.
Przybywałem do salonu o wpół do szóstej; tam, drżałem na myśl, że trzeba mi będzie podać rękę pannie Zofji albo pani Cambon, albo pani Le Brun albo wreszcie samej pani Daru, aby ją poprowadzić do stołu.
Przy stole nie było ani jednego dania, któreby mi sprawiło przyjemność. Kuchnia paryska nie smakowała mi strasznie i jeszcze mi nie smakuje po tylu latach. Ale ta przykrość była niczem w moim wieku; odczuwałem ją wszak i wówczas kiedy mogłem iść do restauracji.
Zato przymus moralny mnie zabijał.
To nie było uczucie niesprawiedliwości i nienawiści do ciotki Serafji, jak w Grenobli.
Dalby Bóg, abym się był wykpił tego rodzaju niedolą! To było o wiele gorzej, to było nieustanne poczucie rzeczy które chciałem czynić a których nie mogłem dosięgnąć.
Osądźcie rozmiar mego nieszczęścia! Ja, który się miałem równocześnie za Saint-Preux i Valmonta (z Niebezpiecznych Związków, naśladowanie Klaryssy, które się stało brewjarzem prowincjałów), ja, który, czując w sobie nieskończoną skłonność do tego aby kochać i być kochanym, sądziłem że brak mi tylko sposobności, ja czułem się niezdarny i niezręczny w towarzystwie które mi się wydawało smutne i markotne; cóżby dopiero było w miłym salonie!
Więc to to był ów Paryż, którego tyle pragnąłem!
Nie rozumiem dzisiaj w jaki sposób ja nie oszalałem od 10 listopada 1799 do 20 sierpnia 1800 w przybliżeniu, kiedy wyjechałem do Genewy.
Nie wiem jeszcze, czy, poza obiadem, nie musiałem bywać na śniadaniu.
Ale jak odmalować moje szaleństwo? Wyobrażałem sobie społeczeństwo jedynie i wyłącznie na podstawie Sekretnych pamiętników Duclosa, siedmiu tomów Saint-Simona do owego czasu wydanych, oraz romansów.
Widziałem świat — a i to przesz szyjkę od butelki — jedynie u pani de Montmort, oryginału pani de Merteuil z Niebezpiecznych związków. Była teraz stara, bogata i kulawa. Tego byłem pewny; co się tyczy strony moralnej, protestowała kiedy mi chciano dać tylko pół smażonego orzecha; kiedy szedłem do niej do Chevallon, zawsze mi kazała dawać cały. „To robi taką przykroić dzieciom!“ mówiła.
Autentyczny szczegół o pani de Merteuil jest może tu nie na miejscu, ale chciałem przez anegdotę z orzechem pokazać, ile ja znałem świata.
To nie wszystko, są gorsze rzeczy. Wyrzucałem sobie jak hańbę, prawie jak zbrodnię, milczenie które panowało zbyt często na dworze starego mieszczanina, znudzonego despoty, jakim był stary Daru.
To była moja główna zgryzota. Mężczyzna powinien był być — wedle mnie — namiętnym kochankiem, a równocześnie wnosić radość i życie w każde towarzystwo.
A jeszcze ta powszechna radość, ta sztuka podobania się wszystkim, nie powinna się opierać na sztuce schlebiania gustom i słabościom: nie śniło mi się zgoła o tej stronie sztuki podobania się, która byłaby mnie prawdopodobnie oburzyła. Przyjemność, której pragnąłem, to była czysta radość Szekspira w jego komedjach, swoboda, która panuje na dworze wygnanego księcia w lesie ardeńskim.
Ta czysta i lotna radość na dworze starego prefekta-libertyna, do tego znudzonego, i dewota, jak sądzę...
Absurd nie może sięgać dalej; ale moje nieszczęście, mimo że oparte na absurdzie, było, mimo to, niemniej realne.
Te milczenia, kiedy byłem w salonie pana Daru, doprowadzały mnie do rozpaczy.
Czem byłem w tym salonie? Nie otwierałem ust, jak mi mówiła później pani Le Brun, margrabina de Graves. Hrabina d’Ornisse wspomniała mi niedawno, że pani Le Brun lubi mnie; poprosić ją o jakieś objaśnienia co do miny, jaką miałem w salonie pana Daru, w czasie mego pierwszego pobytu, z początkiem 1800.
Umierałem z przymusu, ze skrępowania, z niezadowolenia z samego siebie. Kto byłby mi powiedział, że największa radość mego życia spadnie na mnie w pięć miesięcy później!
Spadnie to jest właściwe słowo: spadła ona z nieba, ale i tak płynęła z mojej duszy. Ta dusza była moją jedyną ucieczką przez cztery czy pięć miesięcy, przez które mieszkałem u pana Daru.
Wszystkie męki salonu i jadalni znikły, kiedy sam w mojej izdebce z widokiem na ogrody, powiadałem sobie: „Czy mam zostać kompozytorem muzycznym, czy też pisać komedje jak Molier?“ Czułem, mglisto coprawda, że nie znam natyle ani świata ani siebie, aby się zdecydować.
Od tych wielkich myśli odciągał mnie inny problem, o wiele bardziej ziemski i bardziej natrętny. Pan Daru, ten ścisły człowiek, nie rozumiał, czemu ja nie wstępuję do Szkoły Politechnicznej, lub też, jeśli ten rok był stracony, czemu nie prowadzę dalej moich studjów, aby stanąć do egzaminu w przyszłym roku, w sierpniu 1800.
Ten surowy starzec dawał do zrozumienia, z wielką grzecznością i miarą, że wyjaśnienie jest w tej sprawie nieodzowne. Właśnie ta miara i ta grzeczność, tak nowa dla mnie, to pan, które pierwszy raz słyszałem z ust krewnego, podsycały moją nieśmiałość i moją szaloną wyobraźnię.
Tłumaczę to sobie teraz. Widziałem bardzo dobrze kwestję zasadniczą, ale te grzeczne i niezwykłe przygotowania kazały mi podejrzewać jakieś nieznane i przerażające przepaście, z których nie zdołam się ocalić. Paraliżowały mnie dyplomatyczne maniery zręcznego ex-prefekta, którym nie umiałem wówczas dać właściwego miana. Wszystko to sprawiało, że byłem niezdolny bronić wręcz moich poglądów.
Brak pobytu w kolegjum czynił ze mnie dziesięcioletnie dziecko w stosunkach ze światem. Sam widok osobistości tak imponującej, przed którą drżał cały dom, zaczynając od żony i najstarszego syna, mówiącej do mnie sam na sam i przy zamkniętych drzwiach, sprawiał że niepodobna mi było wyrzec dwóch słów z sensem. Widzę dziś, że ta twarz starego pana Daru, z okiem nieco kosem, była dla mnie istnem

Lasciate ogni speranza, voi ch’intrate.

Nie widzieć tego oblicza, było najwyższem szczęściem jakie mi mógł dać.
Wielkie wzruszenie niweczy we mnie pamięć. Może stary Daru powiedział mi coś w rodzaju: „Drogi kuzynie, trzebaby coś postanowić do tygodnia“.
W bezmiarze mej nieśmiałości, mojej trwogi i pomięszania, zdaje mi się, że spisałem sobie zawczasu rozmowę, jaką chciałem mieć z panem Daru.
Przypominam sobie tylko jeden szczegół tego straszliwego widzenia. Powiedziałem, w terminach mniej jasnych: „Ojciec zostawia mi mniej więcej swobodę postępowania.“
„Widzę to aż nadto dobrze“, odparł pan Daru, z ową wymowną intonacją, która mnie bardzo uderzyła u człowieka tak pełnego miary oraz nawyku dyplomatycznych omówień.
To słowo mnie uderzyło: wszystkiego innego zapomniałem.
Byłem bardzo zadowolony z mego pokoiku na ogrody, między ulicą de Lille a Uniwersytecką.
Dom należał niegdyś do Condorceta, którego ładna wdowa żyła wówczas z panem Fauriel (dziś z instytutu, prawdziwego uczonego, kochającego wiedzę dla niej samej: rzecz rzadka w tej korporacji).
Condorcet, aby nie być nękany przez ludzi, kazał sobie zrobić drabinkę, przy pomocy której drapał się na trzecie pięterko (ja mieszkałem na drugiem) do pokoju nad moim. Jakby mnie to było przejęło w trzy miesiące później! Condorcet, autor owej Logiki przyszłego postępu, którą czytałem z entuzjazmem dwa albo trzy razy!
Niestety! serce moje było odmienione. Z chwilą gdy byłem sam i spokojny, skoro pozbyłem się mej nieśmiałości, wracało to głębokie uczucie:
„Więc Paryż, to tylko tyle?“
To znaczyło: To, czego tyle pragnąłem jako najwyższego dobra, rzecz, której poświęciłem moje życie od trzech lat, nudzi mnie. To nie poświęcenie trzech lat bolało mnie; mimo obawy przed wstąpieniem na Politechnikę na rok przyszły, kochałem matematykę. Straszliwa kwestja, której inteligencja moja nie była zdolna ogarnąć, była: „Gdzie tedy jest szczęście na ziemi?“ I czasami dochodziłem do tego pytania: „Czy istnieje szczęście na ziemi?“
Brak gór zgubił absolutnie Paryż w moich oczach.
Strzyżone drzewa w ogrodach dorżnęły go.
Bądź co bądź — i robi mi przyjemność stwierdzić to dzisiaj (w 1836) — nie byłem niesprawiedliwy dla pięknej zieloności tych drzew.
Czułem raczej niż mówiłem sobie jasno: forma ich jest żałosna, ale co za rozkoszne kępy zieloności, z uroczemi labiryntami, po których błądzi wyobraźnia! Ten ostatni szczegół jest dzisiejszy. Czułem wówczas, nie rozróżniając zbytnio przyczyn. Spostrzegawczości, która nigdy nie była moją silną stroną, brakło mi zupełnie; byłem niby narowisty koń, który widzi nie to co jest, ale urojone przeszkody lub niebezpieczeństwa. Dobre było to, że serce mi się wzdymało i że szedłem dumnie na największe niebezpieczeństwa. Jestem jeszcze dzisiaj taki.
Im dłużej wałęsałem się po Paryżu, tem bardziej mi się nie podobał.
Rodzina Daru była bardzo uprzejma dla mnie, pani Cambon komplementowała mnie za mój surdut artystyczny, oliwkowy z aksamitnym kołnierzem.
„Bardzo w nim panu dobrze“, powiadała.
Pani Cambon zaprowadziła mnie do muzeum z kimś z rodziny i z niejakim panem Gorse czy Gosse, tęgim pospolitym chłopakiem, który potrosze zalecał się do niej, ona zaś umierała z melancholji, straciwszy przed rokiem jedyną szesnastoletnią córkę.
Wyszliśmy z muzeum, ofiarowano mi miejsce w powozie; wróciłem pieszo po błocie i, oczarowany dobrocią pani Cambon, wpadłem na wspaniały pomysł, aby zajść do niej. Zastałem ją sam na sam z panem Gorse.
Bądź co bądź, uczułem całą rozciągłość — lub część rozciągłości — mego głupstwa.
— Ależ czemu pan nie wsiadł do powozu? spytała pani Cambon, zdziwiona.
Znikłem po upływie minuty. Pan Gorse musiał mieć o mnie ładne pojęcie! Musiałem być osobliwym problemem w rodzinie Daru; z pewnością odpowiedź wahała się między: To warjat, a: To idjota.

ROZDZIAŁ XL

Pani Le Brun, dziś margrabina, powiadała mi, że wszyscy mieszkańcy tego małego salonu zdumieni byli mojem zupełnem milczeniem.
Milczałem przez instynkt; czułem, że niktby mnie nie zrozumiał. Tym gębom mówić o mojem tkliwem uwielbieniu dla Bradamanty! Owo milczenie było najlepszą polityką: był to jedyny sposób aby zachować trochę osobistej godności.
Jeśli kiedy jeszcze spotkam tę inteligentną kobietę, muszę ją wziąć na spytki, iżby mi powiedziała czem byłem wówczas. W istocie, nie wiem. Mogę jedynie notować stopień szczęścia, jakiem odczuwał. Ponieważ zawsze grzebałem się później w tych samych ideach, jak zgadnąć mój stosunek do nich wówczas? Studnia miała dziesięć stóp głębokości, za każdym rokiem przydawałem pięć stóp; teraz, przy studziewięćdziesięciu stopach, jak zyskać obraz tego, czem była w lutym 1800, wówczas gdy miała tylko dziesięć stóp.
Podziwiano mego kuzyna Marka (mojego szefa w ministerjnm handlu), istotę nawskroś prozaiczną, dlatego że, wracając wieczór koło dziesiątej do domu pana Daru (ulica de Lille, nr. 505), szedł pieszo, aby wstąpić na ulubione ciasteczka.
Ta prostota, ta naiwność łakomstwa, któreby mnie rozśmieszyły dziś w chłopcu szesnastoletnim, przepełniały mnie zdumieniem w 1800. Nie wiem nawet, czy jednego wieczora nie wyszedłem, w ową straszliwą wilgoć paryską której nienawidziłem, aby zajść na te same ciasteczka. Było to trochę dla przyjemności, a wiele dla chwały. Przyjemność była nędzna, a chwała, zdaje się, także; jeżeli ktoś zwrócił uwagę, ujrzał w tem z pewnością jedynie płaskie naśladownictwo. Byłem daleki od naiwnego wyznania pobudek tego kroku; byłbym ja z kolei oryginalny i szczery, i może moja wyprawa o dziesiątej wieczór wyłudziłaby uśmiech tej znudzonej rodzinie.
Choroba, która kazała doktorowi Portal drapać się na moje trzecie piętro w pasażu Sainte-Marie, musiała być poważnna, bo straciłem wszystkie włosy. Nie omieszkałem kupić peruki, a mój przyjaciel, Edmund Cardon, nie omieszkał jej, pewnego wieczora, zarzucić na karnisz u portjery w salonie swojej matki.
Cardon był bardzo szczupły, bardzo wysoki, doskonale wychowany, bardzo bogaty, cudowna lalka, syn pani Cardon, pokojówki królowej Marji Antoniny.
Cóż za kontrast między Cardonem a mną! mimo to, zbliżyliśmy się. Byliśmy przyjaciółmi w czasie bitwy pod Marengo, był wówczas adjutantem ministra wojny Carnota; pisywaliśmy do siebie aż do 1804 lub 1805. W 1815, ten chłopiec wykwintny, szlachetny, uroczy, strzelił sobie w łeb, widząc że aresztują marszałka Ney, jego powinowatego. Nie był skompromitowany w niczem, było to zupełnie przelotne szaleństwo, spowodowane bezgraniczną próżnością dworaka, który nagle miał marszałka i księcia za kuzyna. Od 1803 lub 1804 kazał się nazywać Cardon de Montigny, przedstawił mnie swojej żonie, bogatej i eleganckiej, jąkającej się nieco. Syn tego dobrego i miłego chłopca nazywa się pan de Montigny, jest radcą czy audytorem przy Sądzie apelacyjnym w Paryżu.
Ach, ileż dobrego zrobiłaby mi wówczas dobra rada! Ile dobrego zrobiłaby ta sama dobra rada w 1821! Ale, do djabła, nigdy mi jej nikt nie użyczył. Zrozumiałem to około 1826, ale było już prawie za późno, zresztą zanadto byłoby to sprzeczne z memi przyzwyczajeniami. Widziałem później jasno, że to jest sine qua non w Paryżu, ale też byłoby mniej prawdy i oryginalności w moich pomysłach literackich.
Co za różnica, gdyby pan Daru lub pani Cambon byli mi powiedzieli w styczniu 1800:
„Drogi kuzynie, jeżeli chcesz mieć jakieś znaczenie w społeczeństwie, musi dwadzieścia osób mieć interes w tem, aby dobrze mówić o tobie. Wybierz sobie tedy salon, nie zaniedbaj bywać tam w każdy wtorek (jeśli taki jest dzień przyjęć) staraj się być miły, lub przynajmniej bardzo grzeczny, dla każdej z osób, które bywają w tym salonie. Będziesz czemś w świecie, będziesz miał nadzieję zdobyć uroczą kobietę, kiedy będziesz miał poparcie dwóch lub trzech salonów. Po dziesięciu latach stałości, salony te, jeżeli je wybierzesz w naszej sferze, doprowadzą cię do wszystkiego. Najważniejsze to stałość: nie opuścić żadnego wtorku“.
Oto, czego mi wiecznie brakło. Oto sens wykrzyknika pana Delecluse (z Debatów, około 1828): „Gdybyś pan miał więcej wychowania!“
Musiał widocznie ten zacny człowiek być bardzo przejęty tą prawdą, bo był wściekle zazdrosny o kilka powiedzeń, które, ku memu wielkiemu zdziwieniu, zrobiły wielki efekt, naprzykład u niego: „Bossuet, to buffon serjo“.
W 1800, rodzina Daru przebywała ulicę de Lille i szła na pierwsze piętro do pani Cardon, ex-pokojowej Marji Antoniny, bardzo radej, że ma protekcję dwóch komisarzy wojennych tak wpływowych jak pan Daru, komisarz-intendent, i Marcjal Daru, prosty komisarz. Tak tłumaczę ten stosunek dziś i źle robię; z braku doświadczenia nie mogłem sądzić o niczem w 1800. Proszę tedy czytelnika, aby nie przywiązywał wagi do tych tłumaczeń które mi się wyrywają w 1836: to jest powieść mniej lub więcej prawdopodobna, to już nie historja.
Byłem tedy, lub raczej zdawało mi się że jestem bardzo dobrze przyjęty u pani Cardon, w styczniu 1800.
Grano tam w szarady z przebieraniem, żartowano bezustanku. Biedna pani Cambon nie zawsze tam przychodziła; wesołość ta raniła jej boleść, z której umarła w kilka miesięcy później.
Pan Daru (później minister) wydał właśnie Kleopedję, mały poemacik w rodzaju jezuickim, to znaczy w rodzaju poematów łacińskich fabrykowanych przez jezuitów około 1700. Zdawało mi się to płaskie i gładkie; jest już dobrych trzydzieści lat jak to czytałem.
Pan Daru, człowiek bez talentu (ale odgaduję to w wielkim sekrecie, dopiero pisząc to), był bardzo dumny z tego, że jest prezesem czterech Stowarzyszeń literackich równocześnie. Od tego rodzaju głupstw roiło się w 1800, i nie było to takie czcze, jak nam się wydaje dzisiaj. Społeczeństwo odradzało się po Terrorze roku 93 i strachu lat następnych. To stary Daru oznajmił mi z cichą radością o tej chwale swego najstarszego syna.
Kiedy raz wracał z jednego z owych towarzystw literackich, Edmund, przebrany za dziewczynę, zaczepił go na ulicy o dwadzieścia kroków od domu. To było paradne. Pani Cardon miała jeszcze wesołość z 1788, toby raziło naszą pruderję z 1836.
Pan Daru, wchodząc do domu, ujrzał że ściga go dziewczyna która rozpasuje spódnicę.
„Byłem bardzo zdziwiony, mówił, że w naszej dzielnicy możliwa jest taka ohyda“.
W jakiś czas potem zaprowadził mnie na posiedzenie jednego z towarzystw którym przewodniczył. Było wpół do ósmej wieczór, sale były słabo oświetlone. Poezja przejęła mnie zgrozą: cóż za różnica z Arjostem i Wolterem! Było to kołtuńskie i płaskie (co za dobrą szkołę miałem już wówczas!), ale podziwiałem łakomie biust pani Konstancji Pipelet, która odczytała jeden poemat. Powiedziałem jej to potem: była wówczas żoną biedaczyny chirurga, a rozmawiałem z nią u hrabiny Beugnot, kiedy była księżną de Salm-Dyck, zdaje mi się. Opowiem o jej małżeństwie, poprzedzonem dwoma miesiącami pobytu u księcia de Salm, wraz ze swoim kochankiem, aby zobaczyć czy zamek się jej spodoba. Książę bynajmniej się nie łudził; wiedział wszystko i godził się ze wszystkiem; — i miał słuszność.
Byłem w Luwrze u pana Renault, autora Wychowania Achillesa, płaskiego obrazu, rytego przez zacnego Berwicka, i zostałem uczniem jego Akademji. Wszystkie smarunki, któremi trzeba było się opłacać, kartonowe, krzesłowe, etc., zdziwiły mnie bardzo: zupełnie nie znałem tych zwyczajów paryskich, a prawdę mówiąc żadnych zwyczajów. Musiałem uchodzić za skąpego.
Wlokłem wszędzie moje straszliwe rozczarowanie.
Znajdować płaskim i obrzydliwym ten Paryż, który wyobrażałem jako najwyższe dobro! Wszystko mi się nie podobało; od kuchni, która nie była taka jak w domu rodzinnym, owym domu, który wprzód zdawał mi się zbiorem wszystkiego złego.
Aby mnie dobić, strach że będę musiał przebyć egzamin, kazał mi znienawidzić moją ukochaną matematykę.
Zdaje mi się że straszliwy patrjota Daru powiadał mi: „Skoro, wedle świadectw które posiadasz, jesteś o tyle tęższy od swoich siedmiu kolegów, których przyjęto, mógłbyś nawet dziś, gdyby cię przyjęto, dogonić ich z łatwością“.
Pan Daru mówił jak człowiek przyzwyczajony do wpływów i wyjątków.
Jedna rzecz musiała, szczęściem dla mnie, zwolnić zapał pana Daru w przynaglaniu mnie do studjów. Rodzina moja obwołała mnie z pewnością cudem świata w każdym rodzaju; kochany dziadek ubóstwiał mnie, zresztą byłem jego dziełem, w gruncie nie miałem innego mistrza prócz niego, wyjąwszy matematykę. Przerabiał ze mną zadania łacińskie, robił prawie sam moje wiersze łacińskie, o musze, która znajduje czarną śmierć w białem mleku.
Taki był duch ojca jezuity, autora poematu, którego wiersze przerabiałem. Gdyby nie autorowie czytani ukradkiem, było mi przeznaczone nabrać tego ducha i podziwiać Kleopedję hrabiego Daru oraz ducha Akademji francuskiej. Czyby to było źle? Miałbym powodzenie od 1815 do 1830, reputację, pieniądze, ale moje utwory byłyby o wiele bardziej płaskie i o wiele lepiej napisane niż są. Wierzę, że afektacja, którą nazywa się dobrym stylem między 1825 a 1836 będzie bardzo śmieszna około 1860, skoro Francja, uwolniona od przewrotów politycznych co piętnaście lat, będzie miała czas myśleć o rozkoszach ducha. Silny i brutalny rząd Napoleona (którego osobiście tak kochałem) trwał tylko piętnaście lat, od 1800 do 1815. O wymioty przyprawiający rząd tych kretynów Burbonów (patrz piosnka Berangera) trwał także piętnaście lat, od 1815 do 1830. Ile będzie trwał trzeci?
Ale gubię się: nasze wnuki zechcą przebaczyć te odskoki, trzymamy jedną ręką pióro a drugą miecz (pisząc to, czekam wiadomości o egzekucji Fiecchi’ego i o nowem ministerjum z marca 1836, i właśnie, z mojego urzędu, popisałem trzy listy, adresowane do ministrów, których nie znam nazwiska).
Wróćmy do stycznia albo lutego 1800. W istocie, miałem doświadczenie dziewięcioletniego dziecka, a prawdopodobnie dumę djabelską. Byłem w istocie najwybitniejszym uczniem Szkoły Centralnej. Przytem, co było więcej warte, miałem zdrowe poglądy na wszystko, masę czytałem, ubóstwiałem lekturę: nowa książka, której nie znałem, pocieszała mnie po wszystkiem.
Ale rodzina Daru, mimo sukcesów autora przekładów z Horacego, nie była zgoła literacka; była to rodzina dworaków Ludwika XIV, takich jakich maluje Saint-Simon. Kochano w młodym Daru jedynie fakt jego powodzenia; wszelka dyskusja literacka byłaby zbrodnią polityczną, jako zmierzająca do podania w wątpliwość chwały domu.
Jednem z nieszczęść mego charakteru jest to, że zapominam sukcesów, a pamiętam głęboko głupstwa jakie strzeliłem. Pisałem w lutym 1800 do mojej rodziny:
„Pani Cambon promieniuje władzę ducha, a pani Rebuffel zmysłów.“
W dwa tygodnie potem, wstydziłem się straszliwie mego stylu i samej rzeczy.
Był to fałsz, było to gorzej jeszcze: niewdzięczność. Jeżeli było miejsce, gdziem się czuł mniej skrępowany i bardziej naturalny, to salon tej przemiłej i ślicznej pani Rebuffel, która mieszkała na pierwszem piętrze naszego domu: mój pokój był, zdaje mi się, nad salonem pani Rebuffel. Wujaszek Gagnon opowiadał mi, w jaki sposób zbałamucił ją w Ljonie, podziwiając jej ładną nóżkę i namawiając aby ją postawiła na walizie, iżby ją mógł lepiej podziwiać. Raz, gdyby nie pan Bartelon, pan Rebuffel byłby przyłapał mego wuja w pozycji bardzo nie dwuznacznej.
Pani Rebuffel, moja kuzynka, miała córkę Adelę, która zapowiadała wiele inteligencji; zdaje mi się, że nie dotrzymała słowa. Kochaliśmy się trochę, miłością dziecinną; potem nienawiść, a potem obojętność zajęły miejsce tych dzieciństw: straciłem ją wreszcie zupełnie z oczu od 1804. Z dziennika z 1836 dowiedziałem się, że ten głupiec jej mąż, baron August Petiet, ten sam który zranił mnie szablą w lewą nogę, zostawił ją wdową z synem, uczniem Politechniki.
Czy to w 1800 pani Rebuffel miała za kochanka pana Chieze, ciężkawego szlachcica z Walencji, przyjaciela mojej rodziny, czy dopiero w 1803? Czy to w 1800 czy w 1803 przezacny Rebuffel, człowiek z sercem i głową, na zawsze godzien szacunku w moich oczach, zaprosił mnie na obiad na ulicę Saint-Denis, do przedsiębiorstwa przewozowego, które prowadził z panną Barberen, swą wspólniczką i kochanką?
Cóż za różnica dla mnie, gdyby dziadek Gagnon był mnie polecił panu Rebuffel, zamiast panu Daru. Pan Rebuffel był siostrzeńcem pana Daru, mimo że młodszy tylko o siedem czy osiem lat. Z racji swej godności politycznej lub raczej administracyjnej, pan Daru (generalny sekretarz całego Languedoc: siedem departamentów!) chciał tyranizować pana Rebuffel, który w rozmowach, jakie mi opowiadał, łączył cudownie szacunek ze stanowczością. Przypominam sobie, że ton jego porównywałem z tonem Jana Jakóba Rousseau w jego Liście do Krzysztofa de Beaumont, arcybiskupa paryskiego.
Pan Rebuffel byłby wszystko ze mnie zrobił; byłbym mądrzejszy, gdyby przypadek oddał mnie pod jego kierunek. Ale moim losem było wszystko zdobywać ostrzem szpady. Co za ocean gwałtownych wzruszeń miałem w życiu, zwłaszcza w tej epoce!
Miałem ich wiele z przyczyny małego wydarzenia które opowiem, ale w jakim sensie? Czego pragnąłem namiętnie? Nie przypominam już sobie.
Starszy syn pana Daru (będę go nazywał hrabią Daru, mimo anachronizmu: został hrabią dopiero koło 1809, zdaje mi się, ale przywykłem go tak nazywać), zatem, hrabia Daru był w 1809 generalnym sekretarzem w ministerjum wojny. Zabijał się pracą; ale trzeba przyznać, że mówił o tem bezustanku i że zawsze był wściekły, gdy przyszedł na obiad. Czasami dawał czekać na siebie ojcu i całej rodzinie godzinę lub dwie. Przybywał wreszcie z fizjognomją wołu, przemęczony pracą, z czerwonemi oczami. Często wracał wieczorem do biura: w istocie wszystko było do zreorganizowania a przygotowywano w tajemnicy kampanję Marengo.
Zaraz się urodzę, jak powiada Tristram Shandy; nareszcie czytelnik wyjdzie z dzieciństw.
Pewnego pięknego dnia, pan Daru ojciec wziął mnie na stronę i przyprawił mnie o dreszcz; powiedział mi tyle: „Mój syn weźmie pana z sobą, abyś z nim pracował w ministerjum wojny“. Prawdopodobnie, zamiast podziękować, zachowałem ponure milczenie, płynące z bezmiaru nieśmiałości.
Nazajutrz rano szedłem obok hrabiego Daru, którego podziwiałem, ale którego bałem się straszliwie; nigdy nie mogłem się z nim oswoić, ani on, zdaje mi się, ze mną. Widzę się, jak idę ulicą Hillerin-Bertin, bardzo wąską wówczas. Ale gdzie było to ministerjum wojny, dokąd szliśmy razem?

Widzę tylko moje miejsce przy stole; w drugiem biurze pracował pan Mazoyer, autor tragedji Tezeusz, bladej imitacji Racine’a.

ROZDZIAŁ XLI

Na końcu ogrodu znajdowały się nieszczęśliwe lipy, krótko strzyżone, za które chodziliśmy się odlewać. Byli to pierwsi przyjaciele, których miałem w Paryżu. Los ich budził moją litość: tak krótko strzyżone! Porównywałem je a pięknemi lipami w Claix, które miały szczęście żyć wśród gór.
Ale czy byłbym chciał wrócić do tych gór?
Tak, zdaje mi się, gdybym nie miał tam spotkać ojca, i mógł żyć z moim dziadkiem, owszem, ale wolny.
Oto do jakiego stopnia moja namiętność do Paryża spadła. I zdarzało mi się powiedzieć, że prawdziwy Paryż jest niewidzialny moim oczom.
Lipy z ministerjum wojny czerwieniały górą. Pan Mazoyer (z pewnością) przypomniał mi wiersz Wergilego:

Nunc erubecsit ver.

To nie tak; ale przypominam go sobie, pisząc, po raz pierwszy od trzydziestu sześciu lat; w gruncie Wergiljusiz budził we mnie wstręt, jako protegowany księży, którzy przychodzili odprawiać mszę i mówić do mnie po łacinie u rodziców. Nigdy, mimo wszystkich wysiłków mego rozsądku, Wergiljusz nie otrząsnął się dla mnie z wpływu tego lichego towarzystwa.
Lipy okryły się pączkami. Wreszcie miały liście, byłem głęboko wzruszony: miałem tedy przyjaciół w Paryżu.
Za każdym razem kiedy chodziłem się odlać za te lipy na końcu ogrodu, dusza moja czuła się odświeżona widokiem tych przyjaciół. Kocham je jeszcze, mimo trzydziestusześciu lat rozłąki. Ale czy ci dobrzy przyjaciele istnieją? Tyle budowano w tej dzielnicy!
Pan Daru posadził mnie przy biurku i kazał mi przepisać list. Nie powiem nic o mojem piśmie maczkiem, jeszcze gorszem niż dzisiaj; ale spostrzegł że napisałem cela przez dwa l: cella.
Więc to był ten literat, ten świetny humanista, który kwestionował wartość Rasyna i który brał wszystkie nagrody w Grenobli!!
Podziwiam dzisiaj, ale dopiero dzisiaj, dobroć całej tej rodziny Daru. Co począć z bydlakiem tak zarozumiałym, a tak niedouczonym?
Faktem jest wszelako, że doskonale atakowałem Rasyna w moich rozmowach z panem Mazoyer. Było nas tam czterech urzędników, a dwaj pozostali, zdaje mi się, przysłuchiwali się, kiedym się ucierał z panem Mazoyer.
Miałem prywatną teorję, którą chciałem zredagować pod tytułem Filosofía nova, tytuł pół włoski pół łaciński. Miałem podziw szczery, żywy, namiętny dla Szekspira, którego wszelako widziałem jedynie poprzez ciężkie i emfatyczne okresy pana Letourneur i jego wspólników.
Arjost także miał wielką władzę nad mojem sercem (ale Arjost pana de Tressan, ojca sympatycznego kapitana grającego na klarnecie, który przyczynił się do tego aby mnie nauczyć czytać, plaski ultra i marszałek polny około 1820).
Zdaje mi się, że to co mnie broniło od złego gustu i od podziwiania Kleopedji hrabiego Daru i rychło potem księdza Delille, to była ta prywatna teorja, oparta na szczerej przyjemności, przyjemności głębokiej, niewyrozumowanej, dochodzącej aż do szczęścia, którą mi dali Cervantes, Szekspir, Corneille, Arjost, a nienawiść do błahostek Woltera i jego szkoły. Na tym punkcie, kiedy miałem odwagę mówić, byłem nieubłagany aż do fanatyzmu, bo nie miałem żadnej wątpliwości, że wszyscy ludzie zdrowi i nie zepsuci złem wychowaniem literackiem myślą jak ja. Doświadczenie nauczyło mnie, że większość pozwala kierować swoją naturalną wrażliwością autorowi w modzie: takim był Wolter w 1788, Walter Scott w 1828. A kto nim jest dziś, w 1836? Na szczęście nikt.
Ta miłość dla Szekspira, Arjosta, a Nowej Heloizy w drugim rzędzie, którzy byli panami mego literackiego serca za przybyciem do Paryża z końcem 1799, ustrzegła mnie od złego gustu (Delille, bez jego wdzięku), który panował w salonach Daru i Cardon, i który był dla mnie o tyle niebezpieczniejszy, o tyle zaraźliwszy, że hrabia Daru był autorem współczesnym, którego z innych względów cały świat podziwiał i którego ja sam podziwiałem. Zamianowano go wówczas właśnie naczelnym intendentem, zdaje mi się, owej armji helweckej, która ocaliła Francję pod Zürichem, pod Wodzą Masseny. Stary Daru powtarzał nam bezustanku. że generał Massena mówił wszystkim o jego synu: „Oto człowiek, którego mogę przedstawić moim przyjaciołom i moim wrogom“.
Mimo to, Massena, którego dobrze znałem, kradł jak sroka, to znaczy z instynktu; jeszcze o nim mówią w Rzymie (monstrancja rodziny Doria!), a pan Daru nigdy nie ukradł ani szeląga.
Ale, wielki Boże, co za paplanie! Nie mogę dopłynąć do mówienia o Arjoście, którego figury, masztalerze i osiłki, tak mnie nudzą dzisiaj. Od 1794 do 1804 Arjost nie wywierał na mnie właściwego wrażenia. Brałem zupełnie serjo czułe i romansowe ustępy. Żłobiły sobie, bez mojej wiedzy, jedyną drogę, jaką wzruszenie mogło dojść do mej duszy. Mogę być wzruszony aż do rozczulenia jedynie po ustępie komicznym.
Stąd moja miłość, wyłączna niemal, dla opera buffa; stąd przepaść, która dzieli moją duszę od duszy barona Poitou i od całego pospólstwa z 1830, które widzi odwagę jedynie z wąsami.
Tam tylko, na opera buffa, mogę się wzruszyć aż do łez. Pretensja do wzruszenia, jaką ma opera seria, natychmiast poraża u mnie możliwość wzruszenia się. Nawet w życiu realnem, ubogi, który prosi o jałmużnę z żałosnemi jękami, nietylko nie budzi we mnie litości, ale każe mi z całą filozoficzną surowością myśleć o pożytku domu karnego.
Biedny, który nie mówi do mnie ani słowa, który nie wydaje rozpaczliwych i tragicznych jęków, jak jest obyczaj w Rzymie, i je naprzykład jabłko wlokąc się po ziemi (jak ów kaleka bez nóg z przed tygodnia), wzrusza mnie natychmiast prawie do łez. Stąd moja zupełna obojętność dla tragedji, moja obojętność aż do ironji wobec tragedji wierszem.
Istnieje wyjątek: ten prosty i wielki człowiek, Piotr Corneille, wedle mnie nieskończenie wyższy od Rasyna, dworaka zręcznego i gładkiego w słowach. Rzekome prawidła Arystotelesa były przeszkodą dla tego oryginalnego poety, zarówno jak wiersz. Racine jest oryginalny w oczach Niemców, Anglików, etc., jedynie dlatego, że oni nie mieli jeszcze wykwintnego dwora jak dwór Ludwika XIV, zmuszającego wszystkich bogatych i dobrze urodzonych ludzi spędzać codziennie osiem godzin wspólnie w salonach Wersalu.
Przyszłość doprowadzi Anglików, Niemców, Amerykanów i innych ludzi z pieniędzmi lub szalonemi dochodami do zrozumienia dworackiej zręczności Rasyna. Nawet najniewinniejsza naiwna, Junja albo Arycja, ucukrowane są w sprycie uczciwej ladacznicy. Racine nigdy nie umiał zrobić takiej panny de la Vallière, ale zawsze dziewczynę nader sprytną i może cnotliwą fizycznie, ale z pewnością nie moralnie. Koło r. 1900 Niemcy, Amerykanie, Anglicy dojdą może do zrozumienia całego dworactwa duchowego Rasyna. W sto lat później, zrozumieją, że on nigdy nie umiałby oddać takiej La Vallière.
Ale w jaki sposób ci słabeusze zdołają spostrzec gwiazdę tak bardzo zbliżoną do słońca? Podziw tych grzecznych i skąpych chamów dla cywilizacji, dającej cudowny polor nawet marszałkowi de Boufflers (zmarłemu w 1712) który był głupcem, nie powoli im odczuć zupełnego braku prostoty i naturalności u Rasyna, a zrozumieć piękna każdego wiersza Corneille’a.
Że to piszę w pięćdziesiątym trzecim roku, to bardzo proste; ale żem to czuł w 1800, że miałem wstręt do Woltera i do wdzięcznego mizdrzenia się Alzyry, oto co mnie dziwi, mnie wychowanka pana Gagnon, który miał sobie za najwyższy zaszczyt, że był trzy dni gościem Woltera w Ferney, ja, wychowany u stóp małego biustu tego wielkiego człowieka, umocowanego na hebanowej nóżce.
Czy to ja czy wielki człowiek jest na hebanowej nóżce?
Słowem, podziwiam to, czem byłem literacko w lutym 1800, kiedy pisałem: cella.
Hrabia Daru, tak nieskończenie wyższy odemnie i od tylu innych jako człowiek pracy, nie miał na tyle inteligencji, aby odgadnąć wartość tego zarozumiałego szaleńca.
Pan Mazoyer, mój sąsiad w biurze, którego widocznie mniej nudziło moje szaleństwo zaprawne pychą niż tępota dwóch innych sekretarzy z płacą 2500 franków, okazywał mi pewne względy, na co byłem obojętny. Każdy, kto podziwiał tego zręcznego dworaka zwanego Rasynem, zdawał mi się niezdolny ujrzeć i odczuć prawdziwe piękno, którem w moich oczach była naiwność szekspirowskiej Imogeny.
Wyzwiska skierowane pod adresem Szekspira przez pana Mazoyer — i to z jaką wzgardą! — w r. 1800, rozczulały mnie do łez dla tego wielkiego poety. W przyszłości nic tak nie wzmagało mego ubóstwienia dla pani Dembowskiej, niż krytyki, jakiemi ją ścigały prozaiczne dusze w Medjolanie. Mogę wymienić tę uroczą kobietę, któż pamięta o niej dzisiaj? Czyż nie ja jeden, po jedenastu latach jak opuściła tę ziemię? To samo odnosi się do hrabiny Aleksandry Petit. Czy nie jestem dziś jej najlepszym przyjacielem, po dwudziestu dwu latach? I kiedy się to ukaże (jeśli kiedy księgarz nie będzie bał stracić swego czasu i papieru!), kiedy się to ukaże po mojej śmierci, kto będzie jeszcze myślał o Metyldzie i o Aleksandrze? I, mimo ich kobiecej skromności oraz tej ich niechęci do zajmowania sobą publiczności, jeżeli ujrzą wydaną tę książkę z miejsca gdzie przebywają, czy nie będą bardzo rade?
For who to dumb forget fulness a prey[21], czy nie jest miło po tylu latach wiedzieć, że jego imię wymawiają przyjazne usta?
Ale gdzie ja, u djabła, byłem? — W mojem biurze, gdzie napisałem cela, cella.
O ile czytelnik ma duszę pospolitą, wyobrazi sobie, że ta dygresja ma na celu ukrycie wstydu że napisałem cella. Myli się; ja jestem inny człowiek. Błędy człowieka z 1800, to są odkrycia, które robię przeważnie spisując to. Pamiętam, po tylu latach i wypadkach, jedynie uśmiech kobiety którą kochałem. Kiedyś zapomniałem kolor jednego z mundurów, które nosiłem. Otóż, czy ty wiesz, życzliwy czytelniku, co to jest mundur w armji zwycięskiej, będącej jedynym celem oczu całego narodu, jak armja Napoleona?
Dziś, dzięki niebu, mównica zaćmiła armję.
Stanowczo, nie mogę sobie przypomnieć ulicy, gdzie znajdowało się owo biuro, w którem ująłem po raz pierwszy pióro urzędnicze. Było to gdzieś na końcu ulicy Hillerin-Bertin, wówczas okolonej ogrodami. Widzę siebie, jak kroczę poważnie obok hrabiego Daru, idącego do biura po ponurem i zimnem śniadaniu w domu Nr. 505 przy ulicy de Lille.
Co za różnica byłaby dla mnie, gdyby pan Daru mi powiedział: „Kiedy piszesz list, zastanawiaj się dobrze nad tem co chcesz powiedzieć, a następnie nad odcieniem nagany czy rozkazu, który minister, mający podpisać twój list, chciałby wyrazić. To rozstrzygnąwszy, pisz śmiało“.
Zamiast tego, starałem się naśladować formę listów pana Daru; on powtarzał zbyt często słowo w istocie, ja nadziewałem moje listy słowem w istocie.
Jakaż to daleka droga do olbrzymich listów, jakie komponowałem w Wiedniu w 1809, mając straszliwego syfa, troskę o szpital z czterema tysiącami rannych, kochankę którą rżnąłem i kochankę którą ubóstwiałem! Cała ta odmiana dokonała się jedynie siłą własnej refleksji, pan Daru nie dał mi nigdy innej wskazówki, prócz swojej złości, kiedy mazał moje listy.
Dobry Marcjal Daru był zawsze ze mną na stopie żartobliwej. Przychodził często do ministerjum wojny: to był Dwór dla komisarza wojennego. Miał w 1800 zarząd szpitala Val-de-Grâce, zdaje mi się, a bezwątpienia hrabia Daru, najtęższa głowa w tem ministerjum w 1800 (to nie wiele powiedziane), miał sekrety armji rezerwowej. Wszystkie próżnostki komisarzy wojennych wrzały wskutek sprawy stworzenia korpusu lub raczej ustalenia munduru Inspektorów Rewji.
Zdaje się, że widziałem wówczas generała Olivier z jego drewnianą nogą, świeżo mianowanego naczelnym inspektorem rewji. Próżność ta, uwieńczona haftowanym kapeluszem i czerwonym frakiem, była tematem rozmów w domach Daru i Cardon. Edmund Cardon, popychany przez sprytną matkę i schlebiający otwarcie hrabiemu Daru, miał przyrzeczone miejsce adjunkta przy komisariacie wojny.
Dobry Marcjal ukazał mi niebawem możliwość tego zachwycającego munduru dla mnie.
Zdaje mi się, że pisząc to, widzę iż Cardon nosił ten mundur: błękitny kubrak, złoty haft na kołnierzu i na rękawach.
Na ten dystans, w sprawach próżności (namiętność u mnie drugorzędna) rzeczy wyrojone i rzeczy widziane spływają się.
Kochany Marcjal, odwiedziwszy mnie w mojem biurze, zauważył że wysyłam do biura list z nagłówkiem Informacje.
„Tam do licha, rzekł śmiejąc się, już tak puszczasz w kurs listy!“
Był to, zdaje mi się, potrosze przywilej conajmiej zastępcy szefa, a ja byłem ostatnim z nadliczbowych.
Na to słowo Informacje, biuro Żołdu, naprzykład, dawało informacje w kwestji żołdu; biuro Umundurowania w kwestji umundurowania. Przypuśćmy sprawę oficera umundurowania 7-go pułku szwoleżerów, mającego zwrócić ze swego żołdu 107 franków, cenę jakiegoś materjału który otrzymał nieprawnie: trzebaby mi informacji dwóch wymienionych biur, aby sporządzić list, który Pan Daru, sekretarz generalny, musiałby podpisać.
Jestem przekonany, że niewiele moich listów dochodziło do pana Daru; pan Barthomeuf, człowiek pospolity ale dobry urzędnik, zaczynał wówczas karjerę jako jego sekretarz prywatny (to znaczy urzędnik płatny przez Minist. Wojny). Zatrudniony w biurze, w którem pisał pan Daru, cierpiał wszystkie napady humorów oraz nadmiar pracy, jakiej ten człowiek straszliwy dla siebie i dla drugich żądał od wszystkich, z którymi miał do czynienia. Niebawem udzielił mi się zaraźliwy strach, jaki budził pan Daru, i nigdy, w stosunku do niego, nie opuszczało mnie to uczucie. Urodziłem się nadzwyczaj wrażliwy, a brutalność jego słów była bez granic i bez miary.
Długi czas wszelako byłem za małą figurą, aby być maltretowany przez niego. I teraz, kiedy się nad tem rozsądnie zastanowię, widzę, że nigdy mnie naprawdę nie maltretował. Nie wycierpiałem ani setnej części tego, co wycierpiał pan de Baure, ex-generalny adwokat przy parlamencie w Pau. (Czy istniał taki parlament? Nie mam w Civita Vecchia żadnej książki, aby go poszukać; ale tem lepiej, ta książka, pisana jedynie z pamięci, nie będzie przepisana z innych książek).
Wszystko w ministerjum wojny drżało, wchodząc do biura pana Daru. Co do mnie, bałem się już patrząc na jego drzwi. Istoty pospolite, jak (w mojem mniemaniu) pan Barthomeuf, musiały mniej odczuwać nieprawdopodobne słowa, jakiemi ten wściekły wół obrzucał każdego, kto się doń zbliżał w chwili gdy był zawalony pracą.
Tym postrachem popędzał siedmiuset lub ośmiuset urzędników w ministerjum wojny, którego szefowie — piętnaście czy dwadzieścia grubych ryb, przeważnie bez śladu zdolności, mianowani szefami oddziałów — cierpieli największą poniewierkę od pana Daru. Bydlaki te, zamiast skracać i upraszczać kwestje, starały się często je zagmatwać, nawet dla pana Daru. Przyznaję, że to może rozwścieczyć człowieka, który widzi po lewej ręce na swoim biurku dwadzieścia lub trzydzieści pilnych listów do odpowiedzenia. A tych listów wymagających decyzji widziałem często na stopę wysoko na biurku pana Daru; do tego czy mało jest ludzi, którzy byliby zachwyceni, mogąc powiedzieć: „Nie dostałem na czas rozkazów od waszej Ekscelencji...“ wszystko z perspektywą Napoleona, wściekającego się w Schoenbrunie i powiadającego, że zaniedbano coś, etc.

ROZDZIAŁ XLII

Moje stosunki z panem Daru, rozpoczęte w ten sposób w lutym lub w styczniu 1800, skończyły się aż z jego śmiercią w 1829. Był moim dobroczyńcą, w tem znaczeniu że używał mnie chętniej niż wielu innych, ale przebyłem wiele dni dżdżystych, z bólem głowy od pieca zbyt rozgrzanego, pisząc od dziesiątej z rana do pierwszej po północy, i to pod okiem człowieka wściekłego i wciąż rozgniewanego, bo zawsze się bał. To były rykoszety jego przyjaciela Picard: on miał śmiertelny strach przed Napoleonem, a ja śmiertelny strach przed nim.
Czytelnik zobaczy w Erfurcie, w 1809, nec plus ultra naszej pracy. Pan Daru i ja prowadziliśmy całą generalną intendenturę armji przez trzy czy osiem dni. Nie było nawet kopisty. Zachwycony swoją robotą, pan Daru gniewał się może nie więcej niż dwa albo trzy razy dziennie; to była istna przyjemność. To ani nie ziębiło ani grzało mojego awansu, zresztą ja nigdy nie leciałem na awans. Widzę to dziś: starałem się być jaknajdalej od pana Daru, chociażby tylko za niedomkniętemi drzwiami. Jego wymyślania na obecnych i nieobecnych były mi nieznośne.
Kiedy pisałem cela przez dwa l w ministerjum wojny, nie znałem całej gwałtowności pana Daru, tego wulkanu obelg. Byłem bardzo zdziwiony, miałem zaledwie doświadczenie dziewięcioletniego chłopca, mimo że miałem siedemnaście lat 23 stycznia 1809.
Co mnie przywodziło do rozpaczy, to nieustanne rozmówki moich kolegów, którzy przeszkadzali mi pracować, i myśleć. Przez więcej niż sześć tygodni, dosiedziawszy do godziny czwartej, byłem jak ogłupiały.
Feliks Faure, z którym dość blisko byliśmy w Grenobli, nie dzielił bynajmniej moich szalonych marzeń o miłości i sztuce. Ten brak szaleństwa zawsze tępił ostrze naszej przyjaźni, która była jedynie kamaraderją. Jest dziś parem Francji, pierwszym prezydentem, i skazuje bez zbytnich wyrzutów, zdaje mi się, na dwadzieścia lat więzienia kwietniowych warjatów, dla których aż nadto byłoby pół roku więzienia, zważywszy wiarołomstwo of the king, a na śmierć tego drugiego Bailly, roztropnego Morey, zgilotynowanego 19-go marca 1836, winnego może, ale bez dowodów. Feliks Faure oparłby się niesprawiedliwości, którejby od niego żądano za pięć minut; ale jeśli dać dwadzieścia cztery godzin jego próżności, najbardziej mieszczańskiej jaką znam, jeżeli król zażąda od niego głowy niewinnego, znajdzie racje aby mu ją oddać. Egoizm i zupełny brak najmniejszej iskierki szlachetności, połączone z charakterem po angielsku markotnym i ze strachem że dostanie obłędu jak jego matka i siostra, tworzą charakter tego mego kolegi. To najbardziej płaski ze wszystkich moich przyjaciół i ten który zrobił największy los.
Co za różnica ze szlachetnością takiego Ludwika Crozet, Bigilliona! Mareste zrobiłby to samo, ale nie łudząc się, dla awansu, po włosku. Edmund Cardon zrobiłby to samo jęcząc i nadrabiając wdziękiem; d’Argout z odwagą, myśląc o osobistem niebezpieczeństwie i przemagając tę obawę. Ludwik Crozet (naczelny inżynier w Grenobli) raczej naraziłby heroicznie swoje życie, niżby skazał na dwadzieścia lat więzienia szaleńca szlachetnego jak Kersanné (nigdy go nie widziałem), dla którego byłoby aż nadto pół roku więzienia. Colomb odmówiłby jeszcze bardziej stanowczo, ale możnaby go oszukać.
Tak więc najbardziej płaską figurą z moich przyjaciół jest Faure (par Francji) z którym żyłem blisko w styczniu 1800, od 1803 do 1805, i od 1810 do 1815 i 16.
Ale zastanawiam się, że moją surowość względem tego płaskiego para Francji wezmą za zawiść. Czy uwierzy kto, gdy dodam, że nie chciałbym się z nim zamienić na reputację? Dziesięć tysięcy franków i być wolnym od ścigania for my future writings byłoby moją buławą marszałkowską, idealną, to prawda.
Feliks Faure przedstawił mnie na moją prośbę Fabienowi, fechmistrzowi z ulicy Monpensier. Tam robiłem bronią, nie razem, ale w tej samej sali co wielu grenobelczyków.
Dwóch wielkich i brudnych łajdaków między innemi (mówię o gruncie, nie o pozorach, i o łajdactwie w sprawach prywatnych, nie państwowych) Kazimierz Périer, później minister, i D... poseł do Izby w 1836. Ten nietylko oszukiwał w grze na dziesięć franków w Grenobli w 1820, ale złapano go na gorącym uczynku.
Kazimierz Périer był wówczas może najpiękniejszym młodym człowiekiem w Paryżu: był posępny, dziki, jego piękne oczy błyszczały szaleństwem.
Mówię szaleństwem w ścisłem znaczeniu słowa. Pani Savoye de Rollin, jego siostra, sławna dewotka a mimo to niezła kobieta, była warjatką: przez wiele miesięcy wygłaszała rzeczy godne Aretina, w słowach najbardziej jasnych, baz żadnej zasłony. To zabawne, skąd dewotka z bardzo dobrego towarzystwa może wziąć tuzin słów, których nie śmiem napisać tutaj? Elokwencję tę tłumaczy trochę to, że pan Savoye de Rollin, człowiek nader inteligentny, filozof i libertyn, etc., przyjaciel mego wuja, stał się zupełnym eunuchem wskutek nadużyć, na rok czy dwa przed małżeństwem z córką milorda Périer. Tak nazywała Grenobla tego człowieka inteligentnego, przyjaciela mojej rodziny, który gardził z całego serca dobrem towarzystwem i który zostawił trzysta pięćdziesiąt tysięcy franków każdemu z dziesięciorga czy dwanaściorga dzieci, wszystkich mniej lub więcej emfatycznych, głupich i niepoczytalnych. Ich preceptor był i moim, ów chytry i oschły drab, ksiądz Raillane.
Milord Périer myślał w życiu tylko o pieniądzach. Dziadek Gagnon, który go lubił mimo jego protestantyzmu na punkcie dobrego towarzystwa (co irytowało bardzo dziadka), opowiadał mi, że pan Périer, wchodząc do salonu, mimowoli, od pierwszego rzutu oka, obliczał bardzo ściśle wartość umeblowania. Dziadek podsuwał upokarzające wyznania milordowi Périer, który unikał dobrego towarzystwa Grenobli jak zarazy (około 1780).
Pewnego wieczora, dziadek spotkał go na ulicy:
„Chodź ze mną do pani de Quinsonnas.
— Przyznam ci się do jednej rzeczy, drogi Gagnon: kiedy się spędziło jakiś czas bez widoku dobrego towarzystwa i kiedy się przywykło potrosze do złego, człowiek czuje się w dobrem nie na swojem miejscu“.
Przypuszczam, że dobre towarzystwo prezydentowych parlamentu w Grenoble, pań de Sassenage, de Quinsonnas, de Bailly, rozwijało jeszcze afektację w stopniu za silnym dla człowieka żywego i naturalnego jak milord Périer. Sądzę, że nudziłbym się mocno w towarzystwie, w którem Montesquieu błyszczał około roku 1745, u pani de Geoffrin albo u pani de Mirepoix. Odkryłem świeżo, że dowcip dwudziestu pierwszych stronic La Bruyère’a (który w 1803 był moim brewjarzem literackim, na wiarą pochwał Saint-Simona) jest wierną kopją tego, co Saint-Simon nazywa szczytem dowcipu. Otóż, w 1836, te same stronice są błahe, puste, w bardzo dobrym tonie z pewnością, ale niezbyt warte trudu napisania ich. Styl jest cudowny w tem, że nie psuje myśli, która ma to nieszczęście, że jest sine ictu. Tych dwadzieścia stronic miało może smak aż ido roku 1789. Dowcip, tak rozkoszny dla tego kto go czuje, nie trwa. Jak piękna brzoskwinia psuje się w kilka dni, dowcip psuje się w dwieście lat, i o wiele szybciej, jeżeli zajdzie przewrót w stosunkach między klasami danego społeczeństwa, w rozdziale władzy w społeczeństwie.
Dowcip musi być o pięć czy sześć stopni powyżej pojęć, które tworzą inteligencję publiczności.
Jeśli jest o osiem stopni wyżej, przyprawia tę publiczność o ból głowy (wada konwersacji Dominika[22], kiedy się ożywi).
Aby do reszty objaśnić moją myśl, powiem, że La Bruyère był o pięć stopni powyżej inteligencji takich jak Saint-Simon, La Rochefoucauld, panie de Maintenon, de Caylus, etc., etc.
La Bruyère musiał być na poziomie inteligencji z roku 1780, z czasu księcia de Richelieu, Woltera, księcia de Nivernais (rzekomego syna Woltera), kiedy ten plaski Marmontel uchodził za perlę dowcipu, z czasu Duclosa, Collégo, etc.
W 1836, wyjąwszy rzeczy tyczące sztuki pisarskiej lub raczej stylu, i wyjąwszy formalne sądy o Rasynie, Corneille’u, Bossuecie, etc., La Bruyère jest poniżej inteligencji społeczeństwa, któreby się zebrało u pani Boni de Castellane i któreby się składało z pp. Mérimée, Molé, Koreff, mnie, Thiersa, Berangera, księcia de Fitz-Jameis, Sainte-Aulaire, Arago, Villemain.
Faktem jest, że dowcip robi się rzadki; każdy zachowuje wszystkie siły na zawód, który mu daje stanowisko w świecie. Dowcip w brzęczącej monecie, nieprzewidziany nawet dla jego autora, dowcip Dominika jest obrazą konwenansu. Jeżeli się nie mylę, dowcip schroni się do pań lekkich obyczajów, do pani Ancelot (która ma nie więcej kochanków niż pani de Talaru, pierwsza albo druga), ale u której ma się więcej swobody.
Cóż za straszliwa dygresja na intencję czytelników z 1880! Ale czy oni zrozumieją aluzję w tem: na intencję? Wątpię: gazeciarze będą mieli wówczas inne hasło aby skłonić do kupienia mowy króla. A czem jest aluzja, którą trzeba tłumaczyć? Dowcipem à la Karol Nodier, dowcipem nudnym.
Najłagodniejszym, najszczerzej młodym ze wszystkich tych ponurych grenobelczyków, którzy fechtowali się u wytwornego Fabiena, był z pewnością Cezar Pascal, syn ojca niemniej miłego, któremu Kazimierz Périer dał krzyż będąc ministrem, miejsce zaś generalnego poborcy jego przyrodniemu bratu, miłemu panu Turquin.
Ale przy swojem szelmostwie handlowem, Kazimierz Périer miał jeden przymiot delfinacki: umiał chcieć. Powietrze Paryża, osłabiające, zużywające zdolność chcenia, nie wniknęło jeszcze w nasze góry w roku 1800. Jestem tego wiernym świadkiem dla moich kolegów. Napoleon, Fieschi mieli zdolność chcenia, której brak panu Villemain, panu Kazimierzowi Delavigne, panu de Pastoret, wychowanym w Paryżu.
U eleganckiego Fabiena przekonałem się o moim antytalencie do szermierki. Jego fechmistrz, ponury Renouvier, który się zabił, jak sądzę, zabiwszy w pojedynku swego najlepszego przyjaciela, uświadomił mi bardzo uczciwie mój brak talentu. Miałem szczęście, że zawsze się biłem na pistolety; nie przewidywałem tego szczęścia w 1800, i z irytacji że zawsze paruję tercje i kwarty za późno, postanowiłem, w danym razie, rzucić się wprost na przeciwnika. To mnie krępowało za każdym razem, kiedy w armji miałem szpadę przy boku. W Brunszwiku naprzykład, niezręczność moja mogła mnie była wysłać ad patres z dłoni wielkiego szambelana von Münichhausen; na szczęście nie był przy odwadze tego dnia, lub raczej nie chciał się skompromitować. Miałem ten sam antytalent do skrzypców, a przeciwnie naturalny i szczególny talent do zabijania kuropatw i zajęcy, a w Brunszwiku kruka z pistoletu, na czterdzieści kroków, z powozu jadącego szybkim kłusem, co mi zyskało szacunek adjutantów generała Rivaut.
Słowem nosiłem szpadę całe życie, nie umiejąc się z nią obchodzić. Zawsze byłem gruby i łatwo traciłem oddech.
W czasie kiedy robiłem bronią z Cezarem Pascal, Feliksem Faure, Kazimierzem Périer i paroma innemi krajanami, odwiedzałem milorda Périer. Zastałem go w jednym z jego pięknych domów przy ulicy des Feuillants; zajmował mieszkanie, którego nie mógł wynająć. Był to kutwa najweselszy i najmilszy w świecie. Wyszedł ze mną, miał błękitny frak z rudą plamą o średnicy ośmiu cali.
Nie rozumiałem, w jaki sposób człowiek ten o wzięciu tak miłem (prawie tak jak mój kuzyn Rebuffel) mógł pozwolić umierać z głodu swoim synom Kazimierzowi i Scypionowi.
Bank Périera brał 5% oszczędności służących, woźnych, drobnych właścicieli, były to sumy po 500, 800, rzadko 1500 franków. Kiedy przyszły asygnaty i kiedy za ludwika dostawało się 100 franków, spłacił wszystkich tych biedaków: wielu się powiesiło albo utopiło.
Moja rodzina uważała to postępowanie za haniebne. Nie dziwi mnie ono u kupców, ale czemu, raz doszedłszy do miljonów, nie znaleźć przyzwoitego pozoru dla odszkodowania tej biedoty?
Rodzina moja była idealna w sprawach pieniężnych; z trudem godziła się tolerować jednego z naszych krewnych, który spłacił w asygnatach sumę dziesięciu lub ośmiu tysięcy franków pożyczoną w biletach banku Lawa (z 1718, sądzę, w 1793).

ROZDZIAŁ XLIII.

Wpadłbym w romans, gdybym chciał notować tutaj wrażenie, jakie zrobił na mnie Paryż; wrażenie bardzo odmienione później.
Nie wiem, czy powiedziałem, że, na życzenie swego ojca, pan Daru zaprowadził mnie do paru owych towarzystw literackich, którym przewodniczył, ku wielkiej dumie ojca. Podziwiałem talję a zwłaszcza biust pani Pipelet, żony biednego chirurga od przepuklin. Znałem ją trochę później, po jej awansie na księżnę.
Pan Daru recytował swoje wiersze z dobrodusznością, która zdawała mi się bardzo osobliwa na tej surowej i płomiennej twarzy; patrzałem nań ze zdumieniem. Powiadałem sobie: trzeba go naśladować, ale nie czułem do tego żadnej ochoty.
Przypominam sobie głęboką nudę niedzieli; wałęsałem się bez celu, więc to był ów Paryż, którego tak pragnąłem! Brak gór i lasów ściskał mi serce. Lasy były ściśle związane z memi marzeniami o tkliwej i wiernej miłości, jak w Arjoście. Wszyscy ludzie zdawali mi się prozaiczni i płascy w pojęciach swoich o miłości i o literaturze. Strzegłem się zwierzać z mojem rozczarowaniem co do Paryża. W ten sposób nie spostrzegłem się, że centrum Paryża jest o godzinę drogi od pięknego lasu, siedziby jeleni za czasu królów. Jakiż byłby mój zachwyt w 1800 na widok lasu Fontainebleau, gdzie są małe skałki w minjaturze, na widok lasów Wersalu, Saint-Cloud, etc. Prawdopodobnie byłbym osądził, że te lasy zbyt są podobne do ogrodu.
Była mowa o tem, aby zamianować pomocników komisarzy wojennych. Spostrzegłem to ze zdwojonych uprzejmości pani Cardon dla rodziny Daru, a nawet dla mnie. Jednego dnia pan Daru udał się do ministra z raportem w tym przedmiocie.
Niepokój mój utrwalił w mej głowie obraz biura, w którem czekałem wyniku. Pan Daru przechodził tamtędy wracając od ministra: uzyskał nominację, zdaje mi się, dla pp. Cardon i Barthomeuf. Nie byłem zazdrosny o Cardona ale o pana Barthomeuf, do którego miałem antypatję. Czekając wyniku, napisałem na mojej podkładce wielkiemi literami: ZŁY KREWNY.
Zważcie, że pan Barthomeuf był wybornym urzędnikiem, którego wszystkie listy pan Daru podpisywał (to znaczy Barthomeuf przedkładał dwadzieścia listów, p. Daru podpisywał z poprawkami sześć czy siedem, a odsyłał do przerobienia jeden lub dwa).
Z moich podpisywał ledwie połowę, i to jakie listy! Ale Barthomeuf miał ducha i fizjognomję sklepikarza, i wyjąwszy autorów łacińskich, których umiał tak jak umiał Regulamin żołdu, niezdolny był powiedzieć ani słowa o związkach literatury z naturą człowieka, ze sposobem jego odczuwania; ja zaś rozumiałem doskonale sposób, w jaki Helwecjusz tłumaczy Regulusa, robiłem sam z siebie mnóstwo zastosowań tego rodzaju, przegoniłem o wiele Cailhawę w sztuce pisania komedyj, etc., etc., tem samem uważałem się za wyższego lub co najmniej równego panu Barthomeuf.
Pan Daru powinien był mnie zamianować i następnie tęgo mnie wziąć w kluby. Ale los prowadził mnie za rękę w kilku wielkich okolicznościach mego życia. W istocie, winien jestem mały posążek Fortunie. To było prawdziwe szczęście, że nie zostałem mianowany z Cardonem. Ale wówczas byłem innego zdania: wzdychałem trochę, patrząc na jego piękny złocisty mundur, na jego kapelusz, szpadę. Ale nie miałem najmniejszego uczucia zawiści. Widocznie rozumiałem, że nie mam matki takiej jak pani Cardon. Widziałem ją, jak męczy pana Daru (Piotra) aż do zniecierpliwienia najflegmatyczniejszego z ludzi. Pan Daru nie gniewał się, ale jego dzicze oczy warto było odmalować. Wreszcie powiedział jej przy mnie: „Pani, mam zaszczyt pani przyrzec, że jeżeli będą adjunkci, syn pani będzie w ich liczbie“.
Siostrą pani Cardon była, zdaje mi się, pani Augué des Portes, której córki żyły wówczas blisko z obywatelką Hortensją Beauharnais. Panienki te chowały się u pani Campan, koleżanki i prawdopodobnie przyjaciółki pani Cardon.
Żartowałem i rozwijałem mój wdzięk z r. 1800 z pannami Augué, z których jedna zaślubiła niedługo potem, zdaje mi się, generała Ney.
Wydawały mi się wesołe, co do mnie zaś musiała być ze mnie osobliwa figura: może te panienki miały dość sprytu, aby poznać że ja byłem dziwny a nie płaski. Wreszcie, nie wiem czemu, byłem tam mile widziany. Cóż za cudowny salon do kultywowania! Oto co stary pan Daru powinien mi był wytłumaczyć. Tę prawdę, fundamentalną w Paryżu, zrozumiałem pierwszy raz aż w dwadzieścia siedem lat później, po sławnej bitwie pod San Remo. Los, któremu tyle zawdzięczam, oprowadzał mnie po wielu najwpływowszych salonach. Odrzuciłem, w 1814, miljonowe stanowisko; w 1828 byłem w najbliższych stosunkach z pp. Thiers (wczoraj ministrem Spraw Zagranicznych), Mignet, Aubernon, Beranger. Miałem wielkie uważanie w tym salonie. Pan Aubernon wydał mi się nudny, Mignet niedowcipny, Thiers zbyt bezczelny i gadatliwy, jeden Beranger mi podobał, ale, aby nie wyglądać na człowieka który schlebia władzy, nie odwiedziłem go w więzieniu i dopuściłem aby mnie pani Aubernon znienawidziła jako człowieka niemoralnego.
A hrabina Bertrand, w 1809 i 1810! Co za rok ambicji, lub raczej co za lenistwo!
Mało żałuję straconej sposobności. Zamiast dziesięciu, miałbym dwadzieścia tysięcy; zamiast kawalerem, byłbym oficerem Legji honorowej; ale spędziłbym trzy albo cztery godziny dziennie na tych podłostkach ambicji, które stroi się mianem polityki; popełniłbym wiele nikczemności, byłbym prefektem w Mans (w 1814 miałem być mianowany prefektem w Mans).
Jedyna rzecz, której żałuję, to pobyt w Paryżu; ale byłbym zmęczony Paryżem w 1836, tak jak jestem zmęczony moją samotnością wśród dzikich w Civita Vicchia.
Razem wziąwszy, nie żałuję niczego, chyba tylko tego, że nie kupiłem renty za gratyfikacje Napoleona około roku 1808 i 1809.
Mimo to, stary Daru popełnił błąd (w duchu swoich pojęć) że mi nie powiedział:
„Powinieneś starać się spodobać pani Cardon, i pannom Augué, jej siostrzenicom. Przy ich protekcji byłbyś komisarzem wojennym o dwa lata wcześniej. Nie piśnij nigdy ani słowa, nawet panu Daru, o tem, co ci tu mówię. Pamiętaj, że nie dojdziesz do niczego inaczej, niż przez salony. Pracuj dobrze rano, a wieczór tkwij w salonie, moją sprawą jest pokierować tobą. Zacznij od tego, aby sobie zdobyć zasługi pilności. Nie przepuść nigdy wtorku pani Cardon“.
Trzeba było aż tyle słów, aby trafić do pojęć warjata, który więcej myślał o Hamlecie i o Mizantropie niż o życiu rzeczywistem. Kiedy się nudziłem w salonie, nie przychodziłem następnego tygodnia, zjawiałem się aż za dwa tygodnie. Przy mojej szczerej fizjognomji oraz straszliwej męce i wycieńczeniu o jakie przyprawia mnie nuda, łatwo pojąć, ile zyskiwałem przez te zaniedbania! Zresztą, zawsze mówiłem o głupcu: to głupiec. Manja ta zyskała mi cały tłum wrogów. Od czasu jak stałem się dowcipny (1826), tłumem cisnęły się złośliwości i słówka, których się nie zapomina, jak mówiła mi raz dobra pani Mérimée. Powinienem był być zabity dziesięć razy, a przecież mam tylko trzy rany, z których dwie są dzieciństwem (w rękę i w lewą mogę).
Moje salony, od grudnia 1799 do kwietnia 1800, to były: pani Cardon, pani Rebuffel, pani Daru, pan Rebuffel, pani Rosset (zdaje mi się), której mąż służył mi za przyzwoitkę w czasie podróży. Byli to ludzie mili i usłużni, którzy liczyli się ze mną z przyczyny wzrastającego wpływu pana Daru (hrabiego). Nudzili mnie, bo nie byli nic a nic romantyczni ani literaccy (cut there): umykałem im ile mogłem.
Moi kuzyni, Marcjal i hrabia Daru, wojowali niegdyś w Wandei. Nigdy nie widziałem ludzi bardziej wyzutych z, uczucia patrjotyzmu; mimo to, narażali się w Rennes, w Nantes, w całej Bretanji na to, że mogą zginąć dwadzieścia razy; nie uwielbiali wcale Burbonów, mówili o nich z szacunkiem, jaki się należy nieszczęściu. Pani Cardon mówiła nam mniej więcej prawdę o Marji Antoninie: dobra, ograniczona, wyniosła, bardzo skłonna do amorów i drwiąca sobie na potęgę ze ślusarza zwanego Ludwikiem XVI, tak różnego od miłego hrabiego d’Artois. Zresztą, Wersal — dwór króla Fajdana... I nikt, z wyjątkiem może Ludwika XV-go, i to rzadko, nie dał tam obietnicy lub przysięgi ludowi inaczej niż w intencji złamania jej.
Zdaje mi się, że czytano u pani Cardon Pamiętniki jej koleżanki, pani Campan, bardzo różne od cielęcych morałów, wydrukowanych w r. 1820. Często wychodziliśmy stamtąd aż o drugiej rano, byłem w mojej sferze jako wielbiciel Saint-Simona i mówiłem w sposób który odbijał od mego zwyczajnego niezdarstwa i egzaltacji.
Ubóstwiałem Saint-Simona w 1800, jak w 1836. Szpinak i Saint-Simon, to były jedyne moje trwałe gusty; poza gustem do życia w Paryżu, o stu ludwikach renty, pisząc książki. Feliks Faure przypomniał mi w 1829, że mówiłem to do niego w 1798.
Rodzina Daru była zrazu cała zajęta dekretem organizacji korpusu inspektorów rewji, dekretu często poprawianego, zdaje mi się, przez pana Daru (hrabiego), a potem nominacją hrabiego Daru i Marcjala: pierwszy został inspektorem, a drugi podinspektorem rewji, obaj z haftowanym kapeluszem i czerwonym frakiem. Ten piękny mundur raził wojsko, o wiele mniej próżne wszakże w r. 1800, niż w dwa albo trzy lata później, kiedy rzymską cnotę obrócono w śmieszność.
Sądzę, że opisałem ściśle mój pierwszy pobyt w Paryżu, od listopada 1799 do kwietnia lub maja 1800; zanadto nawet paplałem, będzie trzeba niejedno wymazać. Wyjąwszy piękny mundur Cardona (kołnierz haftowany złotem), salę fechtunku Fabiena i moje lipy w ogrodzie ministerjum, wszystko inne widzę jedynie przez mgłę.
W ministerjum, Barthomeuf i Cardon byli adjunktami, a ja bardzo urażony i bardzo pocieszny, z pewnością, w oczach pana Daru. Bo, ostatecznie, nie byłem zdolny napisać najgłupszego listu. Marcjal, ten kochany chłopiec, był zawsze ze mną na wesoło, i nigdy nie dał mi uczuć, że jako urzędnik byłem zupełnie do niczego. Był cały pochłonięty swemi amorami z panią Lavalette, z panią Petiet, dla której jego rozsądny brat, hrabia Daru, porobił wiele śmiesznych głupstw. Miał pretensje wzruszyć tę niedobrą wróżkę wierszami. Dowiedziałem się o tem w kilka miesięcy później.
Wszystkie te rzeczy, tak nowe dla mnie, stanowiły okrutną dystrakcję dla moich pojęć literackich lub marzeń o miłości namiętnej i romantycznej, co było wówczas jedno i to samo. Z drugiej strony, wstręt mój do Paryża malał, ale byłem zupełnie pomylony; to, co mi się jednego dnia zdawało prawdziwe, nazajutrz wydawało mi się fałszywe. Głowa moja była absolutnie igraszką mojej duszy. Ale przynajmniej nie zwierzyłem się nigdy nikomu.
Od trzydziestu conajmniej lat zapomniałem tę tak pocieszną epokę mego pierwszego pobytu w Paryżu: czując z grubsza, że trzebaby tylko gwizdnąć, nie zatrzymywałem na niej myśli. Niema tygodnia jak myślę o tem na nowo; jeżeli jest jakie uprzedzenie w tem co piszę, odnosi się ono tylko do Brularda z owego czasu.
Nie wiem, czy robiłem słodkie oczy do pani Rebuffel i do jej córki w czasie tego pierwszego pobytu i czy byłem w Paryżu kiedy straciliśmy panią Cambon. Przypominam sobie tylko, że panna Adela Rebuffel opowiadała mi szczególne rzeczy o pannie Cambon, której była towarzyszką i przyjaciółką. Panna Cambon, mając posagu dwadzieścia pięć albo trzydzieści tysięcy franków renty, co wówczas, tuż po Republice, w 1800, było olbrzymie, doświadczyła losu wszystkich zbyt pięknych pozycyj, stała się pastwą najgłupszych pojęć. Sądzę, że trzeba ją było wydać za mąż w szesnastym roku, lub przynajmniej kazać jej zażywać wiele ruchu.
Nie zachowałem najmniejszego wspomnienia z mego wyjazdu do Dijon i z armji rezerwy; nadmiar radości pochłonął wszystko. Pan Daru (hrabia), wówczas inspektor rewji, i Marcjal, podinspektor, pojechali przedemną.
Cardon nie przybył tak prędko; jego sprytna matka chciała dlań czego innego. Przybył niebawem do Medjolanu, jako adjutant ministra wojny, Carnota. Napoleon użył tego wielkiego obywatela aby go zużyć (id est: uczynić niepopularnym i śmiesznym, jeśli możebne. Niebawem, Carnot popadł w szlachetne ubóstwo, którego Napoleon zawstydził się aż koło 1810, kiedy się go już nie bał).
Nie mam żadnego pojęcia o mojem przybyciu do Dijon, tak jak o mojem przybyciu do Genewy. Obraz tych dwóch miast zatarły obrazy bardziej pełne, jakie mi zostały z późniejszych podróży. Zapewne byłem pijany radością. Miałem z sobą jakieś trzydzieści tomików stereotypowanych. Myśl o udoskonaleniu nowego wynalazku sprawiała, że ubóstwiałem te tomy. Bardzo wrażliwy na zapachy, zawsze myłem sobie ręce po przeczytaniu książki; brzydki zapach zrodził we mnie uprzedzenie do Dantego i do pięknych wydań tego poety zgromadzonych przez moją biedną matkę.
Za przybyciem do Genewy (szalałem za Nową Heloizą), pierwszą moją myślą było pobiec do starego domu, gdzie się urodził J. J. Rousseau w r. 1712; ujrzałem go zmienionym, w r. 1833, we wspaniały dom, obraz praktyczności i handlu.
W Genewie brak było dyliżansów; zastałem tam początek nieładu, który zaczął przejawiać się w armji. Miałem polecenie do kogoś, zapewne do francuskiego komisarza wojennego, zostawionego dla transportów. Hrabia Daru zostawił chorego konia, czekałem jego wyzdrowienia.
Tu wreszcie odnajduję moje wspomnienia. Po wielu mitręgach jednego rana, około ósmej, umieszczają na tym młodym koniu szwajcarskim, jasnym gniadoszu, mój olbrzymi tłumok i nieco za bramą lozańską wsiadam na konia.
Było to drugi albo trzeci raz w życiu. Serafja i ojciec stale sprzeciwiali się temu, abym jeździł konno, fechtował się, etc.
Ten koń, który nie opuścił stajni od miesiąca, po dwudziestu krokach ponosi mnie, skręca z drogi i rzuca się ku jezioru, na pole zasadzone wierzbami: zdaje się że tłumok go uwierał.

ROZDZIAŁ XLIV

Umierałem ze strachu, ale ofiara była spełniona; największe niebezpieczeństwa nie byłyby mnie zatrzymały. Patrzałem na łopatki mego konia, a trzy stopy, które mnie dzieliły od ziemi, zdawały mi się przepaścią bez dna. Na domiar śmieszności, zdaje mi się, że miałem ostrogi.
Mój młody rączy konik galopował tedy przed siebie wśród tych wierzb, kiedy usłyszałem, że mnie ktoś woła. Był to służący kapitana Burelviller, chłopiec roztropny i sprytny, który, wciąż krzycząc na mnie abym ściągnął cugle i zbliżając się do mnie, zdołał wkońcu zatrzymać mego konia po dobrym kwadransie galopady we wszystkich kierunkach. Zdaje mi się, że, pośród niezliczonych strachów, miałem i ten strach aby mnie koń nie wciągnął w jezioro.
„Czego chcesz? rzekłem do służącego, skoro wreszcie zdołał uspokoić mego konia.
— Mój pan chce z panem mówić“.
Natychmiast pomyślałem o moich pistoletach; to z pewnością ktoś, kto mnie chce aresztować. Droga była pełna ludzi, ale przez całe moje życie widziałem tylko moją ideę a nie rzeczywistość (jak narowisty koń, powiedział mi, w siedemnaście lat później, hrabia de Tracy).
Nawróciłem dumnie do kapitana, który uprzejmie czekał na gościńcu.
„Czego pan sobie życzy?“ rzekłem gotując się do strzału.
Kapitan był to wysoki blondyn, w średnim wieku, chudy, z miną kpiarza i wygi, bynajmniej nie budzący zaufania, a raczej przeciwnie. Wytłumaczył mi, że, kiedy mijał bramę, pan X... powiedział mu:
„Jedzie tam młody człowiek, który udaje się do armji; siedzi pierwszy raz na koniu i nigdy go nie widziałem w armji. Niech pan spełni ten miłosierny uczynek, aby się nim zaopiekować przez pierwsze dni“.
Wciąż gotów się pogniewać i myśląc o moich pistoletach, patrzałem na prosty i nieskończenie długi rapir kapitana Burelviller, który, zdaje mi się, należał do cięższej kawalerji: mundur błękitny, guziki i epolety srebrne.
Zdaje mi się, że na domiar śmieszności miałem szablę; teraz nawet jestem tego pewny.
O ile mogę sądzić, spodobałem się temu panu Burelviller, który miał minę wielkiego ladaco; może go wypędzono z pułku i chciał się przyczepić do innego? Ale wszystko to są przypuszczenia, tak jak fizjognomja osób, które znałem w Grenobli przed 1800. Jak mógłbym o tem sądzić?
Pan Burelviller odpowiadał na moje pytania i uczył mnie jeździć konno. Odbywaliśmy etapy razem, chodziliśmy razem po bilety kwaterunkowe; trwało to aż do Casa d’Adda, Porta Nova w Medjolanie.
Byłem zupełnie pijany, oszalały ze szczęścia i radości. Tutaj zaczyna się epoka entuzjazmu i doskonałego szczęścia. Radość moja, moje zachwycenie spadły nieco aż wówczas, kiedy zostałem dragonem w 6-tym pułku, a i to była tylko krótka przerwa.
Nie myślałem wówczas że jestem na szczycie szczęścia, jakie istota ludzka może znaleźć na ziemi.
To jest wszelako prawda. I to w cztery miesiące po tem, jak byłem tak nieszczęśliwy w Paryżu, kiedy spostrzegłem (lub zdawało mi się że spostrzegłem) że Paryż nie jest sam przez się szczytem szczęścia.
Jak mógłbym oddać upojenie jakiego zaznałem w Rolle?
Trzeba będzie może odczytać i poprawić ten ustęp, wbrew memu zamiarowi, z obawy aby nie kłamać artystycznie, jak Jan Jakób Rousseau.
Ponieważ poświęcenie mego życia memu losowi było faktem dokonanym, byłem nadzwyczaj śmiały na koniu, ale równocześnie pytałem wciąż kapitana Burelviller: „Czy ja skręcę kark?“
Na szczęście, mój koń był szwajcarski, spokojny i rozsądny jak Szwajcar; gdyby był rzymski i podstępny, byłby mnie zabił sto razy.
Widocznie spodobałem się panu Burelviller, starał się mnie wykształcić całkowicie. Był dla mnie, od Genewy do Medjolanu, tem, czem wyborny preceptor powinien być dla młodego księcia. Życie nasze było przyjemną rozmową, przeplataną wydarzeniami miłemi a nie wolnemi od pewnego niebezpieczeństwa; tem samem niepodobieństwo bodaj cienia nudy. Nie śmiałem mówić o moich chimerach ani paplać o literaturze przed tym wygą dwudziestoośmio lub trzydziestoletnim, który zdawał się przeciwieństwem wszelkiej egzaltacji.
Z chwilą gdy przybywaliśmy na etap, opuszczałem go, dawałem hojny napiwek służącemu aby mi opatrzył konia, mogłem tedy iść dumać w spokoju.
W Rolle, zdaje mi się, przybywszy wcześnie, pijany szczęściem, lekturą Nowej Heloizy i myślą że będę przejeżdżał przez Vevey, usłyszałem nagle majestatyczny głos dzwonu w kościele położonym o ćwierć mili powyżej Rolle lub Njonu; udałem się tam. Ujrzałem to piękne jezioro rozciągające się przed memi oczami, dźwięk dzwonu był czarującą muzyką, która, towarzysząc moim myślom, dawała im boską fizjognomję.
Tam, zdaje mi się, najbardziej zbliżyłem się do doskonałego szczęścia. Dla takiej chwili warto jest żyć.
W dalszym ciągu będę mówił o podobnych momentach, gdzie grunt, co się tyczy szczęścią, był może realny, ale czy wrażenie było równie żywe, upojenie równie doskonałe?
Co rzec o takiej chwili, aby nie kłamać, aby nie popaść w romans?
W Rolle czy w Njon, nie wiem czy tu czy tu (sprawdzić, bo łatwo jest widzieć ten kościół otoczony ośmioma czy dziesięcioma wielkiemi drzewami), ściśle w Rolle zaczął się szczęśliwy okres mego życia: mogło to być 8-go albo 10-go maja 1800.
Serce mi bije jeszcze, kiedy to piszę, po trzydziestu sześciu latach. Porzucam papier, błądzę po pokoju i wracam do pisania. Wolę raczej ominąć jakiś prawdziwy rys, niż popaść w okropną przywarę deklamowania, jak jest w zwyczaju.
W Lozannie, zdaje mi się, zyskałem uznanie pana Burelviller. Emerytowany kapitan szwajcarski, młody jeszcze, był urzędnikiem miejskim. Był to jakiś reak, zbiegły z Hiszpanji albo jakiego innego dworu. Wywiązując się z przykrego obowiązku rozdzielania biletów kwaterunkowych tym hyclom Francuzom, wdał się z nami w zwadę i posunął się aż do słów, mówiąc o honorze, jaki mieliśmy służyć Ojczyźnie: „Jeżeli to jest honor...“
Zapewne we wspomnieniu przesadzam to wyrażenie.
Położyłem rękę na szabli i chciałem ją wydobyć, co mi dowodzi że miałem szablę. Pan Burelviller zatrzymał mnie.
„Późno jest, miasto przepełnione, chodzi o to aby mieć kwaterę“, wytłumaczył mi później.
I opuściliśmy ławnika, ex-kapitana, wygarnąwszy mu słowa prawdy.
Nazajutrz, gdyśmy się znaleźli konno na drodze do Villeneuve, pan Burelviller zapytał mnie o moją biegłość w szermierce.
Zdumiony był, kiedy mu wyznałem moje zupełne nieuctwo. Kazał mi stanąć w pozycji, za pierwszym razem kiedy zatrzymaliśmy się pod kasztanami aby dać się odlać koniom.
„I co byłbyś zrobił, gdyby ten pies arystokrata wyszedł na plac?
— Byłbym walił“.
Z pewnością powiedziałem to tak jak myślałem.
Od tego czasu, kapitan Burelviller nabrał dla mnie szacunku i powiedział mi to.
Moja zupełna naiwność i wszelki brak kłamstwa musiały być bardzo oczywiste, skoro dały wartość temu, co w każdej innej sytuacji byłoby ordynarną buffonadą.
Dał mi parę lekcyj fechtunku na popasach wieczorem.
„Inaczej nadzieją cię jak...“
Zapomniałem porównania.
Martigny, zdaje mi się, u stóp Wielkiego św. Bernarda, zostawiło mi jedno wspomnienie: piękny generał Marmont, w mundurze radcy Stanu, błękitne wyłogi na niebieskiem. Jakim cudem taki mundur? Nie wiem, ale widzę go jeszcze.
Byłem wesoły i rześki jak młody źrebak; wydawałem się sobie Calderonem w czasie jego kampanji włoskiej, czułem się niby amator wrażeń, przydzielony do armji aby widzieć, ale przeznaczony do pisania komedyj jak Molier. Jeżeli później objąłem jakieś stanowisko, to dlatego aby żyć, nie będąc dość bogaty aby włóczyć się po świecie na swój koszt. Chciałem poprostu widzieć wielkie rzeczy. Z większą tedy jeszcze radością niż zwykle oglądałem Marmonta, młodego i pięknego faworyta Pierwszego Konsula.
Ponieważ Szwajcarzy, w których domach mieszkaliśmy w Lozannie, w Villeneuve, w Sion, skreślili nam okropny obraz Wielkiego św. Bernarda, byłem weselszy niż zwykle. Nie weselszy: to złe słowo, raczej szczęśliwszy. Przyjemność moja była tak żywa, tak ostra, że aż przechodziła w zadumę.
Byłem, nie zdając sobie z tego sprawy, nadzwyczaj czuły na piękny krajobraz. Ponieważ mój ojciec i Serafja chwalili bardzo piękności natury w tonie zwykłej swojej hipokryzji, sądziłem że nie cierpię natury. Gdyby mi ktoś mówił o pięknościach Szwajcarji, byłby mnie przyprawił o mdłości; opuszczałem frazesy tego rodzaju w Wyznaniach i w Heloizie Russa, lub raczej, aby rzec ściślej, przebiegałem je szybko. Ale te tak piękne obrazy wzruszały mnie mimo mej woli.
Musiałem czuć niezmierną przyjemność wspinając się na św. Bernarda, ale, dalibóg, gdyby nie ostrożności kapitana Burelviller, — ostrożności, które często wydawały mi się przesadne, prawie śmieszne — byłbym zginął może od pierwszego kroku.
Niech sobie czytelnik raczy przypomnieć moje pocieszne wychowanie. Aby mnie uchronić od wszelkiego niebezpieczeństwa, ojciec i Serafja nie pozwolili mi jeździć konno, ani, o ile tylko mogli, chodzić na polowanie. Co najwyżej chodziłem na przechadzkę ze strzelbą, ale nigdy prawdziwego polowania, gdzie człowiek poznaje głód, deszcz, bezmiar zmęczenia.
Go więcej, natura dała mi delikatne nerwy i skórę wrażliwą jak u kobiety. Nie mogłem, w kilka miesięcy później, trzymać szabli przez dwie godziny, żeby nie mieć na ręce pełno pęcherzy. Na św. Bernardzie byłem pod względem fizycznym niby czternastoletnia panienka; miałem siedemnaście lat i trzy miesiące, ale nigdy rozpieszczony syn magnacki nie otrzymał miększego wychowania.
Odwaga wojskowa, w oczach mojej rodziny, to była cnota Jakobinów; ceniło się tylko odwagę z przed Rewolucji, która zyskała krzyż św. Ludwika głowie bogatszej linji (kapitan Beyle z Sassenage).
Wyjąwszy stronę moralną, czerpaną przezemnie w książkach zakazanych przez Serafję, przybyłem tedy na św. Bernarda jako zupełna zmokła kura. Co byłoby się ze mną stało bez spotkania z panem Burelviller, gdybym wędrował sam? Miałem pieniądze i nawet nie przyszło mi do głowy wziąć służącego. Omamiony rozkosznemi marzeniami, opartemi ma Arjoście i na Nowej Heloizie, puszczałem mimo uszu wszystkie rozsądne uwagi: wydawały mi się mieszczańskie, płaskie, wstrętne.
Stąd mój wstręt, nawet w 1836, do faktów komicznych, w których brodzi z konieczności człowiek z pospólstwa. Budzą we mnie odrazę, która dochodzi do ohydy.
Dzika sytuacja dla następcy Moliera!
Wszystkie roztropne przestrogi hotelarzy szwajcarskich spłynęły tedy po mnie.
Na pewnej wysokości zimno stało się ostre, otoczyła nas wnikliwa mgła, śnieg okrywał drogę oddawna. Ta droga — mała ścieżka między dwoma murkami z kamieni — była, na ośm do dziesięciu cali, pełna topniejącego śniegu, a pod nim usuwających się kamyków (takich jak w Claix, nieregularnych wielościanów o nieco stępiałych kantach).
Od czasu do czasu, wierzchowiec mój wspinał się na widok zdechłego konia; niebawem, co o wiele gorsze, już się nie wspinał. W gruncie to była szkapa.

ROZDZIAŁ XLV
Św. Bernard.

Z każdą chwilą było coraz gorzej. Pierwszy raz ujrzałem niebezpieczeństwo: niebezpieczeństwo to nie było wielkie, trzeba przyznać; ale dla młodej czternastoletniej dziewczyny, której nie zmoczył deszcz ani dziesięć razy w życiu!
Niebezpieczeństwo nie było tedy wielkie, ale było we mnie samym: okoliczności pomniejszały człowieka.
Nie będę się wstydził oddać sobie sprawiedliwości: byłem wciąż wesoły. Jeżeli marzyłem, to o okresach, jakiemi J. J. Rousseau mógłby opisać te góry posępne, okryte śniegiem, wznoszące się aż pod chmury wierzchołkami wciąż zamglonemi przez wielkie, szare, szybko biegnące obłoki.
Koń mój ciągle się potykał, kapitan klął i był ponury, jego roztropny służący, który stał się moim przyjacielem, był bardzo blady.
Byłem przesiąknięty wilgocią; bez ustanku zastępowały nam drogę a nawet zatrzymywały nas gromadki po piętnastu lub dwudziestu żołnierzy, którzy pięli się pod górę.
Zamiast uczuć heroicznej przyjaźni, które w nich przypuszczałem, po sześciu latach heroicznych marzeń opartych na charakterach Ferragusa i Rinalda, ujrzałem egoistów skwaszonych i złych. Często klęli na nas ze złości, że byliśmy na koniach a oni pieszo. Jeszcze trochę, a byliby mam skradli konie.
Ten widok natury ludzkiej był mi przykry, ale oddalałem go szybko, aby się napawać tą myślą: widzę tedy rzecz trudną!
Nie przypominam sobie tego wszystkiego, ale przypominam sobie lepiej późniejsze niebezpieczeństwa, naprzykład koniec roku 1812, marsz z Moskwy do Koenigsberg.
Wreszcie, po niezmiernej ilości zygzaków, które zdawały się przedłużać drogę w nieskończoność, między dwiema ostremi olbrzymiemi skałami ujrzałem po lewej niski domek, prawie pokryty przepływającą chmurą.
To było schronisko! Dano nam, jak całej armji, pół szklanki czerwonego wina, zimnego tak że zęby cierpły.
Pamiętam tylko wino; z, pewnością dodano kawał chleba i ser.
Zdaje mi się, żeśmy weszli do środka, lub też opisy wnętrza schroniska słyszane lub czytane, stworzyły obraz, który od trzydziestu sześciu lat zajął miejsce rzeczywistości.
Oto niebezpieczeństwo kłamstwa, które spostrzegłem od trzech miesięcy, odkąd myślę o tym prawdomównym dzienniku.
Wyobrażam sobie naprzykład doskonale zejście. Ale nie chcę taić, że, w pięć czy sześć lat później, widziałem rycinę, która mi się wydała bardzo podobna: i moje wspomnienie jest już tylko tą ryciną.
W tem leży niebezpieczeństwo kupowania rycin z pięknych obrazów, które się widzi w podróży. Niebawem rycina tworzy całe wspomnienie i niweczy wspomnienie rzeczywiste.
To mi się zdarzyło z Madonną Sykstyńską w Dreźnie. Piękna rycina Müllera zniweczyła ją dla mnie, podczas gdy doskonale sobie wyobrażam liche pastele Mengsa z tej samej galerji drezdeńskiej, których ryciny nie widziałem nigdzie.
Widzę dobrze nudę trzymania konia za uzdę: ścieżka biegła po skałach.
Licho było w tem, że cztery nogi mego konia schodziły się w prostej linji utworzonej przez spotkanie się dwóch skał, które tworzyły drogę: wówczas koń robił taką minę, jakby się chciał przewrócić; na prawo nie było to tak groźne, ale na lewo! Coby powiedział pan Daru, gdybym mu zaprzepaścił konia? A zresztą, wszystkie moje rzeczy były w olbrzymim tobole, może i znaczna część pieniędzy.
Kapitan klął na służącego, który mu okaleczył drugiego konia, walił trzciną po głowie własnego konia, był to człowiek bardzo gwałtowny. Mną nie zajmował się ani trochę.
Na domiar niedoli, przejeżdżała, zdaje mi się, armata; trzeba było kazać koniom przeskoczyć na prawą stronę drogi; ale na tę okoliczność nie przysięgałbym: jest na rycinie.
Przypominam sobie wybornie to długie okrężne schodzenie, dokoła tego djabelskiego zamarzniętego jeziora.
Wreszcie koło Etrouble, lub przed Etrouble, w pobliżu wioski nazwanej Saint... licho wie jak, natura zaczęła być mniej surowa.
Było to dla mnie rozkoszne wrażenie.
Rzekłem do kapitana Burelviller:
„Święty Bernard, to tylko to?“
Zdaje mi się, że się pogniewał; myślał że udaję (w gwarze, ktorąśmy się posługiwali, że puszczam blagę).
Zdaje mi się, że widzę w moich wspomnieniach, że mnie potraktował od rekruckiego ucha, co mi się wydało zniewagą.
W Etrouble, gdzie nocowaliśmy, czy też w Saint... szczęście moje było bez granic, ale zaczynałem rozumieć, że jedynie w momentach dobrego humoru kapitana mogę sobie pozwalać na uwagi.
Powiedziałem sobie: jestem we Włoszech, to znaczy w kraju Zulietty, którą Rousseau spotkał w Wenecji; w Piemoncie, kraju pani Bazile[23].
Rozumiałem dobrze, że te pojęcia były tem bardziej kontrabandą dla kapitana, który, zdaje mi się, potraktował raz Russa jako pisarczyka i łobuza.
Musiałbym układać romans i starać się wyobrazić sobie, co musi czuć chłopak siedemnastoletni, wymknąwszy się z klasztoru, oszalały ze szczęścia, gdybym chciał oddać moje uczucia od Etrouble do fortu Bard.
Zapomniałem powiedzieć, że wywiozłem z Paryża moje dziewictwo; dopiero w Medjolanie miałem się pozbyć tego skarbu. Co zabawne, to że nie przypominam sobie dokładnie z kim.
Siła nieśmiałości i wrażenia zabiły absolutnie pamięć.
Tak wędrując, kapitan dawał mi lekcję jazdy konnej; aby zaś przyspieszyć marsz, walił trzciną przez głowę swego konia, który się bardzo narowił. Mój koń, to była miękka i roztropna szkapa; podniecałem go ostrogą. Na szczęście, był bardzo silny.
Moja szalona wyobraźnia, nie śmiejąc zwierzać swych tajemnic kapitanowi, podsuwała mi bodaj to, aby go wyciągnąć ma kwestje jazdy konnej. Nie robiłem z tem sobie ceremomji.
„A kiedy koń się cofa i zbliża się, o tak, do głębokiego rowu, co trzeba robić?
— Co u licha! Ledwie umiesz siedzieć na koniu, a już pytasz o rzeczy, z któremi biedzą się najlepsi jeźdźcy!“
Z pewnością jakaś tęga klątwa musiała towarzyszyć tej odpowiedzi, skorom ją tak dobrze zapamiętał.
Musiałem go djabelnie nudzić. Roztropny służący kapitana przestrzegł mnie, że jego pan daje swoim koniom przynajmniej połowę otręb, które mi kazał kupować dla mojego. Ten roztropny służący objawił gotowość przejścia do mojej służby; byłby mnie wodził za nos, podczas gdy straszliwy Burelviller maltretował go.
Ta piękna przemowa nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Uważałem z pewnością, że jestem winien nieskończoną wdzięczność kapitanowi.
Zresztą, byłem tak szczęśliwy że oglądam piękne widoki i tryumfalny łuk kwietniowy, iż miałem tylko jedno pragnienie: aby to życie trwało ciągle.
Sądziliśmy, że armja jest o czterdzieści mil przed nami.
Naraz zastaliśmy ją wstrzymaną przez fort Bard.
Widzę się biwakującego o pół mili od fortu, na lewo od gościńca.
Nazajutrz miałem dwadzieścia dwa ukłucia komarów na twarzy i jedno oko zupełnie zamknięte.
Tutaj opowiadanie spływa się ze wspomnieniem.
Zdaje mi się, żeśmy się zatrzymali dwa albo trzy dni pod Bard.
Bałem się mocy z powodu ukąszeń tych straszliwych komarów; miałem czas wyleczyć się do połowy.
Czy Pierwszy Konsul był z nami?
Czy to wówczas, jak mi się zdaje, gdyśmy byli na tej równince, pod fortem, pułkownik Dufour chciał go zdobyć siłą? I dwaj saperzy próbowali przeciąć łańcuchy zwodzonego mostu? Czy widziałem, jak koła armat obwiązywano słomą, czy też to jest echo opowiadania, które znajduję w głowie?
Przerażająca kanonada w tych tak wysokich skałach, w tej dolinie tak ciasnej, sprawiała mi szalone emocje.
Wreszcie, kapitan rzekł: „Weźmiemy się górami na lewo, tam jest droga“.
Dowiedziałem się później, że ta góra nazywa się Albaredo.
Po pół mili usłyszałem tę przestrogę biegnącą z ust do ust: Trzymaj cugle tylko dwoma palcami prawej ręki, aby, jeśli koń spadnie w przepaść, nie pociągnął cię.
— Tam do licha! więc jest niebezpieczeństwo!“ powiedziałem sobie.
Zatrzymaliśmy się na małej platformie.
„Aha, celują do nas! rzekł kapitan.
— Czy jesteśmy na odległość strzału? spytałem.
— Aha, już się smarkacz boi!“ odparł wściekły. Było przy tem siedem czy osiem osób.
Te słowa były niby pianiem kura dla świętego Piotra. Widzę się znowu: zbliżam się do brzegu platformy, aby być bardziej narażony; kiedy kapitan ruszył, ociągałem się kilka minut, aby okazać moją odwagę.
Oto jak ujrzałem ogień po raz pierwszy.
Był to rodzaj dziewictwa, które ciążyło mi nie mniej niż tamto.

ROZDZIAŁ XLVI

Wieczorem, zastanawiając się nad tem, nie mogłem się opamiętać ze zdumienia: Jakto! więc to tylko to? powiadałem sobie.
To zdziwienie nieco głupawe i ten wykrzyknik towarzyszyły mi całe życie. Sądzę, że to wynika z wyobraźni: robię to odkrycie tak, jak wiele innych w 1836, pisząc.
Nawias: — Często powiadam sobie, ale bez żalu: Ileż pięknych sposobności zmarnowałem! Byłbym bogaty, albo przynajmniej zamożny! Ale widzę w 1836, że moją największą przyjemnością jest marzyć; ale marzyć o czem? Często o rzeczach, które mnie nudzą. Wytrwałość potrzebna na to, aby zebrać 10.000 franków renty, jest mi niepodobieństwem. Co więcej, trzeba schlebiać, nie narazić się nikomu etc. To ostatnie jest mi prawie niepodobne.
I cóż! hrabia de Cauchain był porucznikiem albo podporucznikiem w 6-tym pułku dragonów równocześnie ze mną; uchodził za intryganta, spryciarza, nie tracącego okazji przypodobania się możnym, etc., nie robiącego ani kroku któryby nie miał swego celu, etc. Generał Cauchain, jego stryj, spacyfikował Wandeę, zdaje mi się, i nie zbywało mu na wpływach. Cauchain opuścił pułk dla karjery konsularnej, miał prawdopodobnie wszystkie przymioty których mi zbywa, i jest konsulem w Nicei, jak ja w Civita Vecchia. Oto co mmie powinno pocieszyć że nie jestem intrygantem, lub przynajmniej zręcznym, przezornym etc. Miałem rzadką przyjemność robienia całe życie wszystkiego mniejwięcej co mi się podobało, i szedłem tak samo daleko jak człowiek zimny, zręczny etc. Cauchain wyświadczył mi pewną grzeczność, kiedy przejeżdżałem przez Niceę w grudniu 1833. Może ma nademną tę przewagę, że ma majątek; ale prawdopodobnie odziedziczył go po stryju; pozatem wziął sobie na kark żonę starą babę. Nie zamieniłbym się z nim; to znaczy: nie chciałbym, aby moja dusza weszła w jego ciało.
Nie powinienem tedy skarżyć się na los. Miałem zły los od siedmiu do siedemnastu lat, ale od przejścia góry św. Bernarda (2.491 metrów nad oceanem), nie mam przyczyny skarżyć się na los; przeciwnie, mogę go sobie chwalić.
W 1804 pragnąłem stu ludwików i swobody; w 1836, pragnę namiętnie sześciu tysięcy franków i swobody. To, co ponadto, niewiele przyczyniłoby się do mego szczęścia. To nie znaczy, abym nie chciał uszczknąć 25.000 i swobody, aby mieć dobry powóz na elastycznych resorach, ale złodziejstwa stangreta dokuczyłyby mi może więcej, niż powóz sprawiłby mi przyjemności.
Szczęściem mojem jest nie mieć nic do administrowania; byłbym bardzo nieszczęśliwy, gdybym miał 100.000 dochodu w domach i w ziemi. Wyprzedałbym corychlej wszystko, lub bodaj trzy czwarte, ze stratą, aby kupić rentę. Szczęście, dla mnie, to nie musieć rozkazywać nikomu i nie słuchać niczyich rozkazów; sądzę tedy, iż dobrze zrobiłem, żem się nie ożenił z panną Rietti, albo z panną Djaną. — Koniec nawiasu.
Przypominam sobie, że doznałem niezmiernej przyjemności wjeżdżając do Etrouble i do Aoste. Jakto! przełęcz św. Bernarda, to tylko to? powtarzałem sobie bezustanku. Popełniłem nawet ten błąd, że powiedziałem to parę razy głośno: w końcu kapitan Burelviller zwymyślał mnie: mimo mej naiwności, wziął to za buffonadę. Bardzo często moje naiwności mają ten skutek.
Śmieszne lub bodaj przesadzone słowo wystarczało często, aby mi zepsuć najpiękniejsze rzeczy: naprzykład pod Wagram, obok armaty, kiedy trawa się zapałała z żaru, jakiś pułkownik, buffon, zresztą mój przyjaciel, rzekł: „To bitwa olbrzymów!“ Wrażenie wielkości pierzchło natychmiast na cały dzień.
Ale, wielki Boże! Kto to przeczyta! cóż za groch z kapustą! Czy zdołam wreszcie wrócić do mego opowiadania? Czy czytelnik wie teraz, czy jest w roku 1800, przy pierwszych krokach młodego warjata, czy też przy roztropnych rozważaniach człowieka pięćdziesięciotrzechletniego!
Zauważyłem, przed opuszczeniem mojej skały, że kanonada pod Bard robiła straszliwy hałas: to było wspaniałe, zbyt bliskie coprawda niebezpieczeństwa. Dusza, zamiast sycić się w całej czystości, była jeszcze nieco zajęta tem aby się trzymać w garści.
Ostrzegam, raz na zawsze, dzielnego człowieka, jedynego może który będzie miał odwagę mnie czytać, że wszystkie piękne refleksje tego rodzaju są z r. 1836. Byłbym niemi bardzo zdziwiony w 1800; może, mimo mego oczytania w Hewecjuszu i Szekspirze, nie byłbym ich zrozumiał.
Zostało mi jedno wspomnienie, wyraźne i bardzo poważne, owego szańca, który tak do nas walił z armat. Komendant tej forteczki, położonej opatrznościowo, jakby powiedzieli poczciwi pisarze z 1836, myślał że zatrzymuje generała Bonaparte.
Zdaje mi się, że wieczorna kwatera przypadła u jakiegoś proboszcza, już dość zmaltretowanego przez dwadzieścia pięć lub trzydzieści tysięcy ludzi, którzy przeciągnęli tamtędy przed kapitanem Borelviller i jego uczniem. Kapitan, egoista i zły, klął; zdaje mi się, że proboszcz obudził we mnie litość, odezwałem się do niego po łacinie, aby uśmierzyć jego strach. Był to ciężki grzech, była to w miniaturze zbrodnia tego hultaja Bourmont pod Waterloo. Szczęściem, kapitan nie słyszał.
Wdzięczny proboszcz nauczył mnie że donna znaczy kobieta, cattiva, zła, i że trzeba powiedzieć quante sono miglia di qua a Ivrea? kiedy chcę się dowiedzieć, ile jest mil stąd do Iwrei.
Był to początek mojej włoszczyzny.
Byłem tak uderzony mnogością martwych koni i innych szczątków armji, które widziałem między Bard a Iwreą, że nie zachowałem wyraźnego wspomnienia z tej drogi. Po raz pierwszy miałem to wrażenie, tak często powtarzające się później: znajdować się wśród kolumn armji Napoleona. Obecne wrażenie pochłaniało wszystko, absolutnie tak, jak wspomnienie pierwszego wieczoru kiedy Giul wzięła mnie za kochanka. Moje wspomnienie jest jedynie romansem sporządzonym z tej okazji.
Widzę jeszcze pierwszy obraz Iwrei, oglądanej z trzech ćwierci mili, nieco na prawo; na lewo, w oddali góry, może Monte-Rosa i góry Bielle, które miałem tak ubóstwiać później.
Trudność była nie w tem, aby uzyskać bilet kwaterunkowy od wystraszonych mieszkańców, ile w tem aby obronić tę kwaterę od band żołnierzy włóczących się dla rabunku. Coś mi majaczy szabla dobyta aby bronić bramy naszego domu, który konni strzelcy chcieli zdobyć aby tam biwakować.
Wieczorem doznałem wrażenia, którego nie zapomnę nigdy. Poszedłem do teatru, wbrew memu kapitanowi, który, widząc moje dzieciństwo i moją niezdarność w obchodzeniu się z szablą zbyt dla mnie ciężką, bał się zpewnością aby mnie gdzieś nie zamordowano na rogu ulicy. Nie miałem munduru, a to jest najgorsze co być może między oddziałami armji...
Bądź co bądź, wybrałem się do teatru: dawano Matrimonio segreto Cimarozy; aktorce, która grała Karolinę, brakowało zęba z przodu. Oto wszystko, co mi zostało z boskiego szczęścia.
Skłamałbym i pisałbym romans, gdybym próbował je rozbierać.
W jednej chwili moje dwa wielkie czyny: 1-o żem przebył św. Bernarda, 2-o żem był w ogniu, znikły. Wszystko to zdało mi się grube i płaskie. Odczuwałem coś takiego jak ów zachwyt wobec kościoła nad Rolle, ale o wiele czystszy i żywszy. Pedantyzm Julji d’Etange zawadzał mi w Russie, gdy wszystko było boskie u Cimarosy.
W pauzach przyjemności mówiłem sobie: I oto wdepłem w to ordynarne rzemiosło, zamiast poświęcić życie muzyce!!
Odpowiedź brzmiała, bez cienia zgryźliwości: Trzeba żyć, zobaczę świat, zostanę dzielnym żołnierzem, a po roku lub dwóch wrócę do muzyki, do mojej jedynej miłości. Powtarzałem sobie te napuszone frazesy.
Życie moje odnowiło się, całe moje paryskie rozczarowanie pogrzebane na zawsze! Ujrzałem wyraźnie gdzie jest szczęście. Zdaje mi się dziś, że moje wielkie nieszczęście musiało tkwić w tem: nie znalazłem szczęścia w Paryżu, gdzie wierzyłem w nie tak długo, gdzież tedy jest? Czyżby było w naszych górach? W takim razie, rodzina moja miałaby rację i lepiej uczyniłbym wracając tam.
Wieczór w Ivrei zniweczył na zawsze Delfinat w mojej pamięci. Gdyby nie piękne góry, które oglądałem rano, może Berland, Saint-Ange i Taillefer nie byłyby pobite na zawsze.
Żyć we Włoszech i słyszeć tę muzykę stało się podstawą wszelkiego mego rozumowania.
Nazajutrz rano, idąc przy naszych koniach z kapitanem, który miał sześć stóp wzrostu, miałem to dzieciństwo aby mówić o mojem szczęściu; odpowiedział mi grubemi żartami na temat łatwości aktorek. To słowo było mi drogie i święte przez pannę Kably; co więcej, tego rana byłem zakochany w Karolinie (z Matrimonio). Zdaje mi się, że przyszło między nami do poważnej sprzeczki, zastanawiałem się nawet czy go nie wyzwać.
Nie rozumiem zupełnie mojego szaleństwa: to tak, jak moje wyzwanie kochanego Joinville (obecnie baron Joinville, intendent wojskowy w Paryżu), nie umiałem utrzymać szabli poziomo.
Skorośmy się pojednali z kapitanem, zajęła nas, zdaje mi się, bitwa nad Ticino, w którą zdaje się byliśmy wmięszani, ale bez niebezpieczeństwa. Nie powiem więcej, z obawy aby nie pisać romansu; tę bitwę czy utarczkę opowiedział mi w głównym zarysie, w kilka miesięcy później, pan Guyardet, major 6-go albo 9-go pułku szwoleżerów. Historja pana Guyardet, opowiadana, zdaje mi się, Joinvillowi w mojej obecności, uzupełnia moje wspomnienia, i boję się, że biorę wrażenie tego opowiadania za wspomnienie.
Nie przypominam sobie nawet, czy bitwa nad Ticino liczyła się w mojem wrażeniu za drugi widok ognia, w każdym razie mógł to być jedynie ogień armatni; może baliśmy się że nas wezmą na szable, skoro znajdziemy się, z garstką kawalerji, zagarnięci przez nieprzyjaciół. Widzę jasno tylko dym armat albo strzelaniny. Wszystko jest mętne.
Wyjąwszy szczęścia najbardziej żywego i szalonego, nie mam w istocie nic do powiedzenia od Iwrei do Medjolanu. Krajobraz zachwycał mnie. Nie wydał mi się ucieleśnieniem piękna, ale kiedy, za Ticino, aż do Medjolanu, obfitość drzew oraz bujność wegetacji (nawet łodygi kukurydzy, zdaje mi się) zasłaniały mi widok na sto kroków po prawej i lewej, uważałem że to jest piękno.
Taki był dla mnie Medjolan, i to przez dwadzieścia lat (od 1800 do 1820). Zaledwie ten ubóstwiany obraz zaczyna się oddzielać od piękna. Rozsądek powiada mi: Ależ prawdziwe piękno to Neapol i Pauzylippe, naprzykład; to okolice Drezna, zwalone mury Lipska, Elba pod Altoną, jezioro genewskie, etc. To mój rozum mi powiada, ale serce czuje tylko Medjolan i przepych pól które go otaczają.

ROZDZIAŁ XLVII

Pewnego rana, wjeżdżając do Medjolanu, w cudny wiosenny ranek, — i co za wiosna! — w jakim kraju! — ujrzałem Marcjala o trzy kroki odemnie po lewej stronie mego konia. Zdaje mi się że go widzę jeszcze, to było w Corsia del Giardino, tuż za ulicą Bigli, z początkiem Corsia di Porta Nova.
Był w niebieskim mundurze, w haftowanym kapeluszu generalnego adjutanta.
Bardzo był rad, że mnie widzi.
„Myśleliśmy żeś zginął, rzekł.
— Koń był chory w Genewie, odparłem; wyjechałem dopiero w...
— Pokażę ci mój dom, tu o dwa kroki.
Pożegnałem kapitana Burelviller, nigdy go już nie ujrzałem.
Marcjal nawrócił i zaprowadził mnie do Casa d’Adda.
Front Casa d’Adda nie był skończony, główna część była z grubych cegieł, jak San Lorenzo we Florencji. Wszedłem we wspaniały dziedziniec. Zsiadłem z konia, bardzo zdumiony, podziwiając wszystko. Kroczyłem po wspaniałych schodach. Służba Marcjala odpięła mój tłumok i odprowadziła konia.
Szedłem za nim, niebawem znalazłem się we wspaniałym salonie wychodzącym na Corsia. Byłem zachwycony, pierwszy raz architektura przemówiła do mnie. Niebawem przyniesiono wyborne bite kotlety. Wiele lat potrawa ta przypominała mi Medjolan.
To miasto stało się dla mnie najpiękniejszem miejscem na ziemi. Nie czuję wcale uroku mojej ojczyzny; do miejsca, gdzie się urodziłem, mam odrazę dochodzącą aż do wstrętu fizycznego (morska choroba). Medjolan był dla mnie, od 1800 do 1821, miejscem gdzie stale pragnąłem mieszkać.
Spędziłem tam kilka miesięcy w 1800; był to najpiękniejszy czas mego życia. Wracałem tam tyle ile tylko mogłem w 1801 i 1802 stojąc garnizonem w Brescia i w Bergamo, mieszkałem tam z wyboru od 1815 do 1821. Jedynie rozsądek powiada mi, nawet w 1836, że Paryż jest czemś więcej. Około 1803 albo 1804, unikałem w gabinecie Marcjala spojrzenia na sztych, który w oddali ukazywał katedrę medjolańską, wspomnienie było zbyt rzewne, przyprawiało mnie o ból.
Było to może w końcu maja lub w początku czerwca, kiedy wszedłem do Casa d’Adda (to słowo zostało dla mnie święte).
Marcjal był idealny, i w istocie był zawsze idealny dla mnie. Przykro mi, że tego nie widziałem jaśniej za jego życia. Ponieważ miał mnóstwo próżnostek, oszczędzałem te próżnostki; ale to, co mu mówiłem wówczas przez uprzejmość światową, której nabierałem, a także przez sympatję, powinienem był mówić mu przez przyjaźń i przez wdzięczność.
Nie był romantyczny, a ja posuwałem tę słabość aż do szaleństwa; brak tego szaleństwa czynił go płaskim w moich oczach. Romantyczność rozciągała się u mnie na miłość, na odwagę, na wszystko. Bałem się chwili gdy trzeba było dać napiwek odźwiernemu, z obawy że mu nie dam dosyć i że obrażę jego delikatność. Często zdarzyło mi się, że nie śmiałem dać napiwka człowiekowi za dobrze ubranemu z obawy aby go nie obrazić i musiałem uchodzić za skąpca. Wada przeciwna większości podporuczników, których znałem: ci myśleli tylko, jakby zwiać w chwili napiwku.
Oto okres szczęścia szalonego, pełnego; będę z pewnością rozwlekły opisując je. Może lepiej byłoby się trzymać w poprzedniej linji.
Od końca maja aż do października lub listopada, kiedy mnie mianowano podporucznikiem w 6-tym pułku dragonów w Rapallo lub Roncanago, między Brescją a Kremoną, znalazłem pięć czy sześć miesięcy szczęścia niebiańskiego, zupełnego.
Nie da się oglądać wyraźnie partji nieba zbyt bliskiej słońca; z podobnej przyczyny trudno byłoby mi opowiedzieć rozsądnie moją miłość do Angeli Pietragrua. Jak opowiedzieć bodaj trochę rozsądnie tyle szaleństw? Od czego zacząć? Jak uczynić to nieco zrozumiałem? Oto już zapominam ortografji, jak mi się to zdarza w wielkich wybuchach namiętności, a chodzi wszak o rzeczy, które się działy trzydzieścisześć lat temu.
Racz mi przebaczyć, łaskawy czytelniku! A raczej, jeśli masz więcej niż trzydzieści lat, lub jeżeli, mając trzydzieści lat, przeszedłeś do stronnictwa prozaicznego, zamknij książkę.
Czy uwierzycie, wszystko się wyda niedorzeczne w mojem opowiadaniu tego roku 1800. Ta miłość tak niebiańska, tak namiętna, która mnie całkowicie oderwała od ziemi aby mnie przenieść w krainę chimer, ale chimer najbardziej niebiańskich, najbardziej rozkosznych, osiągnęła to, co się nazywa szczęściem aż w sierpniu 1811.
Bagatela, jedenaście lat, nie wierności, ale pewnego rodzaju stałości!
Kobieta, którą kochałem i o której przypuszczałem że mnie poniekąd kocha, miała innych kochanków, ale wolałaby, przy równych szansach, mnie, powiadałem sobie. Ja miałem inne kochanki. (Chodziłem kwadrans po pokoju, nim siadłem do pisania). Jak opowiedzieć rozsądnie te czasy? Wolę raczej odłożyć to do innego dnia.
Ograniczając się do sfery rozsądku, zbyt wielką uczyniłbym krzywdę temu co chcę powiedzieć.
Nie chcę opowiadać rzeczy jak były: odkrywam niemal po raz pierwszy w 1836 jak były; ale, z drugiej strony, nie mogę opisywać tego, czem były dla mnie w r. 1800: czytelnik rzuciłby książkę.
Na co się zdecydować? jak odmalować szczęście szaleńca?
Czy czytelnik był kiedy zakochany do szaleństwa? Czy miał kiedy szczęście spędzić noc z tą, którą najbardziej kochał w życiu?
Czuję, że jestem śmieszny, lub raczej nieprawdopodobny. Ręka mi omdlewa, odkładam do jutra.
Może byłoby lepiej opuścić poprostu te pół roku?
Jak odmalować bezmierne szczęście, które spływało na mnie ze wszystkiego? Nie umiem.
Zostaje mi nakreślić streszczenie, aby nie przerywać całkowicie opowiadania.
Jestem jak malarz, który nie ma odwagi wymalować jakiejś partji swego obrazu. Aby nie zepsuć reszty, szkicuje tylko to, czego nie może namalować.
O, czytelniku, daruj mej pamięci, lub raczej przeskocz pięćdziesiąt stronic.
Oto streszczenie tego, czego, po trzydziestusześciu latach, nie mogę opowiedzieć tak, aby straszliwie nie zepsuć.
Mógłbym spędzić w straszliwych cierpieniach pięć, dziesięć, dwadzieścia albo trzydzieści lat, które mi zostały do życia, a w tej chwili nie powiedziałbym: Nie chcę zacząć na nowo.
Wszystko to są odkrycia, które robię pisząc. Nie wiedząc jak malować, czynię rozbiór tego, co czułem wówczas.
Jestem dziś bardzo zimny, dzień jest szary, jestem trochę cierpiący.
Nic nie może stłumić szaleństwa.
Jako uczciwy człowiek, który nienawidzi przesady, nie wiem co począć.
Psuje się uczucia tak tkliwe, opowiadając je szczegółowo...

KONIEC RĘKOPISU




  1. Mózg i płeć (serja trzecia); Przedmowa do Lamiel.
  2. „Mego życia“.
  3. Mowa oczywiście nie o autorze Komedji ludzkiej, ale o Guez de Balzac, pisarzu z XVII wieku, z którego napuszonym stylem Stendhal porównywa Chateaubrianda.
  4. Ludwik Filip i car Aleksander.
  5. Melania Guilbert, którą Stendhal nieraz nazywa Louason.
  6. Po angielsku „Bóg“.
  7. Cour.
  8. Cherubin Beyle.
  9. La Pucelle, żartobliwy poemat Woltera o Dziewicy Orleańskiej. (Pod tytułem „Darczanka“ przełoży! część tego poematu Mickiewicz).
  10. Króla.
  11. Śmierć króla.
  12. Tu kilka słów angielskich, nieczytelnych.
  13. Koniec zdania nieczytelny.
  14. Słowo nieczytelne.
  15. Molier, Uczone białogłowy.
  16. Zdanie niedokończone.
  17. Nazwisko in blanco.
  18. Dosłownie: „praca atramentem“.
  19. Przypis własny Wikiźródeł Pomyłka zecerska, fragment powtarza się dwa razy na tej stronie, prawidłowa wersja przepisana z publikacji fundacji Wolne Lektury na podstawie wydania z 1985.
  20. Wesele Figara.
  21. Dla tego „Kto staje się pastwą milczącego zapomnienia...“ (Elegie Gray’a).
  22. Jeden z kryptonimów jakie sobie dawał Stendhal.
  23. Wyznania Russa.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.