Strona:PL Stendhal - Życie Henryka Brulard.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie wspominając zgoła o przyjaźni, jaka nas łączyła, byłem na tyle nieostrożny, że raz, przy wieczerzy w domu, wymieniłem tę rodzinę. Nieopatrzność ta poniosła dotkliwą karę. Spostrzegłem, jak pogardliwym gestem załatwiono się z rodziną i z ojcem Wiktoryny.
„Czy on ma córkę? To musi być jakaś chłopianka“.
Nie przypominam sobie dokładnie pogardliwego określenia i chłodno-wzgardliwej miny, jaka mu towarzyszyła. Pamiętam jedynie palący żal, jaki mi sprawiło to lekceważenie.
Musiała to być ściśle ta sama wzgardliwa i drwiąca mina, jaką przybierał baron des Adrets, mówiąc o mojej matce lub ciotce.
Rodzina moja, mimo zajęć adwokata i lekarza, uważała siebie za coś znajdującego się na krawędzi szlachectwa; pretensje ojca wznosiły się nawet do podupadłego szlachcica. Cała wzgarda, jaką okazano w czasie tej wieczerzy, opierała się na pół-wieśniaczym stanie pana Bigillion, ojca moich przyjaciół, i na tem że jego młodszy brat, człowiek bardzo sprytny, był dyrektorem okręgowego więzienia.
Ta rodzina przyjmowała św. Brunona w Grande Chartreuse w roku... Był to dowiedziony fakt: to było coś grubo więcej niż rodzina Beyle, sędzia wiejski w Sassenage pod średniowiecznymi panami. Ale poczciwy stary Bigillion, żyjący wygodnie u siebie na wsi, nie bywał na obiadach u pana de Marcieu ani u pani de Sassenage, i pierwszy kłaniał się memu dziadkowi skoro go tylko spostrzegł; co więcej, mówił o panu Gagnon z najwyższym szacunkiem.
Ten wyskok pychy stanowił rozrywkę dla rodziny, która, z nawyku, umierała z nudów; co do mnie, przy tej wieczerzy straciłem apetyt, słysząc w jaki sposób traktują moich przyjaciół. Spytano mnie, co mi jest. Odpowiedziałem, że jadłem bardzo późno podwieczorek. Kłamstwo jest jedyną ucieczką słabych. Umierałem z wściekłości na samego siebie: jakto! byłem na tyle głupi, aby mówić w domu o tem, co mnie zajmuje!