Zemsta za zemstę/Tom piąty/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | piąty |
Część | trzecia |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Leopold podzielał lub udawał, że podziela tę zaraźliwą wesołość, poczem powtórzył swoje zapytanie:
— Cobyś pan odpowiedział gdyby pana zapytywano? — rzekła Zenejda drwiącym tonem prawdziwej ulicznicy paryzkiej.
— Odpowiedziałbym iż jestem pewien żem odgadł, że masz dobry gust i że ci ofiaruję tę parę kolczyków, jeżeli ci to sprawia przyjemność.
— Pan mi je ofiarujesz, pan? — zawołało popychadło w osłupieniu.
— Tak jest.
— Bez żartów?
— Słowo honoru!
— No, pan sobie chcesz ze mnie żartować! Ja pana nie znam...
— Ale ja cię znam, panno Zenejdo... — rzekł Lantier ze śmiechem.
— Pan wiesz jak mi na imię! — rzekła dziewczyna z coraz wzrastającem zdziwieniem.
— Jak widzisz... Prócz tego wiem, że jesteś uczennicą u pani Laurier i niedawno przychodziłaś do mojej żony ż koronkami.
— O! to być może... pani ma tyle kupujących, aleja sobie pana nie przypominam.
— Ja ciebie nie zapomniałem i miałem zamiar przy pierwszej sposobności ofiarować ci prezencik... Sposobność się trafia dzisiaj, wejdźmy do jubilera...
Zenejdą owładnęła pokusa, pokusa gwałtowna, prawie nieprzeparta; jednakże jeszcze się wahała.
— Wszak to te, prawda? — mówił dalej Leopold wskazując na kwiatki z szafirów.
Pierwszy raz może w życiu onieśmielona, uczennica wyjąkała:
— Tak, panie.
— No, to pójdź ze mną...
— Nie śmiem...
— Dlaczegóż?
— Coby mama powiedziała.
— Uzna to za rzecz prostą, bo przed nią nic nie będziesz ukrywała i gdy się dowie, że klijent twojej pani ofiarował ci tę drobnostkę, pewny jestem, że pochwali, iż ją przyjęłaś!... No, pójdź moje dziecię...
Leopold otworzył drzwi od sklepu i wszedł.
Dziewczyna drżała trochę, ale nie czuła już siły oparcia się pokusie i weszła za kusicielem.
Ten wskazał jubilerowi kolczyki, mówiąc:
— Proszę mi pokazać te kolczyki.
Jubiler zdjął je z drucika na którym wisiały i podał mówiącemu.
— Ile? — zapytał zbieg z Troyes.
— Pięćdziesiąt pięć franków.
Zenejda wydała okrzyk.
— Pięćdziesiąt pięć franków! — powtórzyła. — To za drogo.
Leopold wydobył portmonetkę i zapłacił.
— Proszę je włożyć w pudełeczko — dodał.
— To dwa franki więcej.
— Oto są.
Zenejda czuła, że wszystkie żyłki jej próżnej natury zostały rozkosznie połechtane.
Widziała się wśród swoich małych przyjaciółek budzącą podziw, a przede wszystkiem zazdrość i pyszniła się, że będzie nosiła kolczyki za pięćdziesiąt pięć franków.
Były więzień podał jej pudełeczko.
— Oto jest prezent — rzekł. — Daję ci go jaka zachętę, abyś zawsze była uczciwą i pracowitą.
Uczennica zarumieniła się z radości.
— Teraz chodźmy... — mówił dalej Leopold.
Wyszedł z dziewczyną i zapytał:
— Czyś zadowolona?
— O tak, proszę pana... taki piękny podarunek! nie wiem jak panu dziękować...
— Nie dziękując wcale... To moja cała przyjemność... Jestem bogaty i lubię dawać... Czy mieszkasz na przedmieściu Ś-go Antoniego?
— Tak panie, na górze...
— Właśnie idę w tę stronę... Pójdziemy razem i pomówimy przez drogę.
— I owszem.
— Czy odpowiesz mi otwarcie, jeżeli cię o cos zapytam?
— Ach! panie, z całego serca...
— Dziś, około czwartej do magazynu w którym pracujesz weszła pewna pani.
— Tak jest.
— Znasz ją?
— Rozumie się! Jest to jedna z klijentek pani, wdowa, która niedawno straciła męża i jest bardzo bogata... Nazywa się pani Bertin...
— Wiem... wiem... Po co ona dziś przychodziła do sklepu?
— Zamówić koronki, które jej mają być dostarczone jak tylko nadejdą z Brukselli... Pani pisała dziś, aby jak najprędzej przysyłano... Nawet chodziłam cokolwiek przed piątą oddać list na pocztę.
— Czy pani Bertin zna waszą nową pannę?
— Kogo?... pannę Renatę?... Niewiniątko pijące zafarbowaną wodę?
— Tak, pannę Renatę.
— Nie zna jej, ale zdaje się, że ją ta lala zajmuje i że chciałaby ją poznać, gdyż się ciągle o nią wypytywała pani.
— O cóż pytała?
— O mnóstwo rzeczy... Kto jest ta panna Renata... zkąd, i tam dalej... Pani odpowiedziała, że jak się zdaje jest sierotą... wtedy pani Bertin straciła minę... przyglądała, się pannie i obiedwie pożerały się wzrokiem... dobrze to widziałam...
— Ależ ty doskonale spostrzegasz...
— Mam oko amerykańskie... Nic przedemną nie ujdzie. Koniec końcem pani Bertin powiedziała kupcowej, aby jej przysłała przez pannę Renatę koronki, jak tylko nadejdą. Leopold zmarszczył brwi.
— Niema wątpliwości!... — szepnął. — Czyby przypadkiem głos krwi nie był czczym wyrazem, wymysłem autorów dramatycznych?. Czyżby Małgorzata odgadywała, że Renata jest jej córką?... Jeżeli ją do siebie sprowadza, to tylko dla tego, aby ją badać... Tu leży niebezpieczeństwo... trzeba coś postanowić...
— Czy się pan interesujesz tą gęsią, Renatą? — zapytała Zenejda.
— Nie, wcale nie, jeżeli mówię, to tylko tak sobie.
— Tak, tak, rozumiem... Tak sobie, dla przepędzenia czasu...
— Właśnie... Kiedyż koronki nadejdą?
— Pani mówiła, że za pięć lub sześć dni... No, jużeśmy przyszli, mieszkamy tutaj... — rzekła dziewczyna zatrzymując się.
— Więc się rozstaniemy... Idź do domu, moje dziecię... Ale, ale, nie wspominaj nikomu o naszej rozmowie i o pytaniach, jakie ci zadawałam; mógłby kto powiedzieć że jestem ciekawy, co jest nieprawdą...
— Bądź pan spokojny... Przyrzekam panu, że sobie zamuruję gębę... Zresztą to, cośmy mówili nikogo nie dotycze...
— Bardzo mi będzie przyjemnie zobaczyć cię znowu.
— To bardzo łatwo... wychodzę codziennie o dziewiątej z magazynu...
— Którego bądź wieczoru spotkamy się z sobą.
— Bardzo dobrze, panie, i jeszcze raz dziękuję...
Zenejda znikła w sieni domu i ukryła swoje pudełeczko na dnie kieszeni, mówiąc zcicha:
— Miałabym też mamie pokazać moje kolczyki!... Onaby zaraz zaniosła je do ciotki, żeby zapłacić komorne!.... Włożę je jak będę za domem. — Jeżeli je mama zobaczy, to powiem, że są fałszywe i że kosztują dwadzieścia dziewięć sous...
Poczem spiesznie weszła na schody spadziste i źle oświetlone prowadzące na najwyższe piętro...
Leopold poszedł przedmieściem.
Myślał sobie:
— Koronki nadejdą za pięć lub sześć dni... — Trzeba w tym czasie wszystko skończyć...
Położenie stawało się straszliwie wyciągniętem. Zbieg z Troyes dobrze to rozumiał i mordował swój umysł odkryciem pomysłowego sposobu pozwalającego usunąć córkę Małgorzaty, bez ściągnięcia uwagi policyi na swoje działania.
Otóż, Zagadka ta byłą łatwą do rozwiązania.
Przez cały tydzień nie zaszło nie osobliwego.
Renata przychodziła do magazynu pani Laurier punkt o godzinie dziewiątej i wracała do domu, gdzie ją zawsze u odźwiernej spotykał list Pawła.
Dziewczę pożerało czułe frazesa i odpowiedziawszy zaraz na nie, zasypiało spokojnie pełne ufności w przyszłość.
Nadeszła niedziela.
W tym dniu Renata ubrała się w żałobę, z której posępny kolor nie wykluczał zalotności.
Wiedziała, że jasno włosa Zirza przyjdzie po nią do sklepu i że pójdą naprzeciw Pawła i Juliusza, aby następnie udać się na ulicę Saint-Mandé.
Pamiętamy, że wszyscy czworo byli zaproszeni na obiad, wy dawany z powodu przyszłego małżeństwa podmajstrzego Wiktora Beralle i ładnej Stefci Baudu.
Zenejda ani słówka nie pisnęła matce o spotkaniu z nieznajomym i o otrzymanym prezencie, ale w niedzielę zrana, jak tylko się ujrzała na chodniku przedmieścia Ś-go Antoniego, z nieopisaną dumą włożyła w uszy swoje kolczyki.
Pani Laurier nie zwróciła na to uwagi, — gdyby je zauważyła, to dziewczyna miała zamiar odpowiedzieć:
O jedenastej, jak w każdą niedzielą zamknięto magazyn i zabrano się do śniadania. W chwili gdy biła dwunasta, Zirza, wyszedłszy do domu przez sień zapukała do drzwi pokoju za sklepem.
Popychadło poszło jej otworzyć.
— Renata i Zirza uściskały się z wylaniem i pożegnawszy się z panią Laurier odeszły wesołe.
Paweł i Juliusz czekali na dziewczęta na rogu ulicy Ś-go Antoniego i placu Bastylii.
Syn Paskala pobiegł naprzeciw swojej narzeczonej.
Długie spojrzenie jakie zsobą zamienili, i czuły uścisk ręki wyraził ogrom szczęścia z jakiem się spotykali.
— Droga, najdroższa Renato — szepnął Paweł — przez tydzień niewidziana... jakże to długo!...
— Tak, bardzo długo, mój przyjacielu — odpowiedziała cała zarumieniona córka Małgorzaty — ale ci wiadomo, tak być musi...
Student prawa wydał westchnienie i dwie pary udały się ku ulicy Saint-Mandé.
Czas był piękny, suchy i zimny.
Idąc Paweł mówił o miłości ku Renacie, która pewna że jest kochaną, słuchała jego słów z uniesieniem, tak jak się słucha rozkosznej muzyki.
— Czyś pan poczynił jakie kroki co do odszukania pani Urszuli? — zapytało dziewczę po chwili milczenia.
— Zrobiłem, ale na nieszczęście bezskutecznie... Jestem więcej jak kiedy i bądź przekonany że zbrodnia została popełnioną... Czy według twego zdania nie wypadałoby zawiadomić policyi?
Renata potrząsnęła głową i rzekła:
— Sprowadzilibyśmy komplikacye które mnie zastraszają i któreby mnie zmusiły do wyjścia z kryjącego mnie cienia. Zdaje mi się, że się trzeba jeszcze kryć L starać odszukać mojej matki.
Mówiąc przytoczone wyrazy, Renata zbladła, — głos jej był drżący.
— Niestety! — odpowiedział Paweł — nie zdaje się aby te poszukiwania mogły otrzymać pomyślny skutek. Nie ma wskazówki... żadnego punktu wyjścia... Gdybyśmy choć dla kierowania się mieli nazwisko!...
— Nazwisko... — powtórzyła Renata smutnie. — To którebym powinna nosić... Ależ ja żadnego nie mam nazwiska!...
— A więc, cóż to szkodzi? Czyż ci potrzeba innego nazwiska prócz mojego, które będzie twojem? Cała twoja przyszłość jest w naszej miłości, w naszym przyszłym związku... Powinienem szanować twoje uczucie dziecięce, ale po cóż płakać, po cóż cierpieć na myśl o matce, która cię nigdy nie znała, i która dla ciebie nie istnieje?
— Tak jest, masz słuszność, wiem o tem... czuję to... a jednak pomimo to wszystko, mam nadzieję, że ciemności się kiedyś rozproszą i że poznam swoją matkę...
Dziewczę zamilkło, spojrzało kochankowi w oczy jak gdyby chcąc czytać w głębi jego myśli i nagle zadało mu to pytanie:
— Pawle, czy ty wierzysz w głos krwi?
— Czy ty mówisz o tym tajemnym instynkcie, który w razie gdy przypadek stawia w obec siebie dwie osób sobie nieznanych, lecz w żyłach których płynie krew z tego samego źródła, jak powiadają, ciągnie je ku sobie?
— Tak, ja mówię o tym instynkcie... Czy naprzykład wierzysz, że gdybym się kiedyś znalazła w obec nieznajomej i gdyby wzrok mój nie mógł się od niej oderwać, gdyby serce zaczynało mi bić na jej widok, gdyby cała myśl moja wyrywała się ku niej, gdybym czuła ku niej nieprzeparty pociąg, a moje usta prawie pomimowoli szeptały te tak słodkie wyrazy: Moja matka... czy sądzisz, że moje serce i moja dusza myliłaby się i ja byłabym ofiarą jakiegoś złudzenia?
Student czuł kłopot łatwy do pojęcia.
— Naturalnie — odpowiedział nie bez wahania — w niektórych wypadkach można przypuścić zjawisko o jakie mnie pytasz, ale nie trzeba przesadzać tej wiary w głos krwi i brać uczucia żywej i nagłej sympatyi za objawienie... Błąd byłby łatwy i rozczarowanie prawie nie dałoby czekać na siebie... Więc doznałaś tego uczucia sympatyi?...
— Tak jest, z gwałtownością nie dającą się opisać słowami i to w chwili, gdym nie myślała o matce... a jednak zapewniam cię, gdy mój wzrok spoczął na nieznajomej, zdawało mi się że poznaję tę twarz nigdy niewidzianą... powiedziałam do siebie: Oto jest moja matka!
— Gdzieżeś spotkała tę nieznajomą? — zapytał Paweł z żywością.
— U pani Laurier.
— Kiedy?
— Wczoraj.
— Po cóż ona przychodziła do sklepu?
— Po koronki.
— Wszystko to rzecz bardzo prosta, kochana Renato i z pewnością ludzi cię, wyobraźnia twoją, Renato.
— Dla czegóż więc ogarnęło mnie to pomięszanie. Zkąd to gwałtowne bicie serca na widok tej kobiety?
— Mówiłem ci przed chwilą, że w skutek sympatyi...
— Zgoda, ale dla czegóż jej wzrok był ciągle we mnie utkwiony, tak samo jak mój nie mógł się od niej oderwać?
— Wzajemna sympatya i nic więcej... Zresztą kto wie, czy ta kobieta nie znajdowała w tobie rysów uwielbianego dziecięcia... może dziecięcia zmarłego...
Te ostatnie Wyrazy wywarły na Renatę porażające wrażenie.
— W istocie, to być może... szepnęła. — Dziecię umarłe... Tak musi być... W istocie była ona w grubej żałobie...
— Zatem prawdopodobnie odgadłem... Czy wiesz kto jest ta pani?
— Tak.
— Nazywa się?
— Pani Bertin...
Paweł uczynił gest zadziwienia.
— Pani Bertin, wdowa! — zawołał.
— Niewątpliwie.
— Czy się nie mylisz?
— Ja nie mogę się mylić... To nazwisko jest zapisane w książkach pani Laurier.
— I tu pani Bertin mieszka?
— Przy ulicy Varennes...
— A więc! moja droga Renato, przed chwilą byłem przekonanym że byłaś w błędzie, teraz potwierdzam to samo... Byłaś igraszką złudzenia...
— Zatem znasz osobę wymienioną przezemnie?... zapytało dziewczę.
— Czy ją znam?... To moja ciotka.
— Twoja ciotka! — zawołała Renata w osłupieniu.
— Tak, jest to ta sama krewna o której ojciec mówił prosząc, aby przed nią czas jakiś zachować tajemnicę co do naszego małżeństwa. Była ona zamężną od lat dziewiętnastu. Mąż jej umarł parę tygodni temu... Nigdy nie miała dzieci. Jest to najlepsza z kobiety ale ma umysł trochę romansowy. Nie była szczęśliwą... Mój ojciec żonaty był z jej siostrą... Widzisz, kochana Renato, że pomiędzy tobą a panią Bertin nie może istnieć żaden węzeł krwi.
— A jednak — pomyślało dziewczę — jej wzruszenie, jej pomięszanie, miało przyczynę... Ale jaką?
W tej chwili Zirza wykręciła Juliuszem i powróciła ku narzeczonym; którzy się spóźniali.
— A do licha!... — zawołała śmiejąc się głośno — spodziewam się że nagrodzicie czas stracony!... Toż to dopiero zwierzenia!...
— Mówiliśmy o rzeczach poważnych... — odparł Paweł.
— Tak... tak... znamy się na tych poważnych rzeczach!, Konjugujecie słowo: kochać!... najpiękniejsze słowo ze słownika... To bardzo dobrze, ale młodzież niech idzie obok nas!... A nawet idźcie naprzód... Idzie mi o to, abym miała was na oku!... — Nadzór macierzyński jest konieczny!
Paweł i Renata z uśmiechem słuchali.
Doszli do rogatki Tronowej.
Obiedwie pary zakręciły na prawo i wkrótce doszły do restauracyi, w której na nich czekano.
Cała rodzina Baudu czynnie się przykładała do przygotowania uczty.
Podmajstrzy Wiktor Beralle dopomagał swemu przyszłemu teściowi.
Stefcią i Wirginia skubały drób.
Mama Bandu zawinąwszy rękawy powyżej łokci kręciła się około rądli, z których wydobywały się zapachy zdolne wskrzesić umarłego.
Młodzi ludzie zostali przyjęci z najszczerszą serdecznością i zasiedli przy stole, który Baudu i Wiktor Beralle zastawili absyntem, maderą, bitterem, wermutem i t. p., aby każdy mógł używać stosownie do swego gustu i chęci.
— Czy nie ujrzymy twego brata, Ryszarda? — zapytał Paweł podmajstrzego.
— Tegoby tylko brakowało! — odpowiedział Wiktor.
— Jednakże nie byłoby w tem nic dziwnego, — zauważyła mama Baudu. Jeżeli nieszczęście mieć zechce, że po drodze wlezie gdzie do knajpy i zastanie w niej towarzyszów, to już z niej nie wyjdzie.
— Nie ma się co tego obawiać... — odparł młodzieniec. Dzisiejszego poranku dałem mu dobre rady.
— Turlututu! — zawołała gospodyni. — Ja mu je daję już od dwóch lat, a to wszystko jedno jak gdybym śpiewała Mam dobrą tabakę, na nutę Czuła kobieta...
— Dziś ja za niego odpowiadam...
— Dla czegóż go tu nie ma?
— Zatrzymał się przy Halli... Chce nam zrobić niespodziankę...
— Od czasu gdy o ósmej godzinie zrana odszedł z koszykiem łozinowym i małym skórzanym woreczkiem, miał czas zrabować całe targowisko... A! łotr!
Rozprawimy my się w tych dniach... Ale to rozprawimy. Dziś nie chcę burczyć... A tymczasem moje dzieci, trąćmy się i wracam do komina... Jest tam dosyć roboty...
Czas uciekał.
Dwaj czy trzej krewni zaproszeni na obiad nadeszli kolejno, a potem zjawił się stryj u którego Paweł był na obiedzie w tym dniu, kiedy ocalił Renatę.’
Wiktor Beralle wydawał się zakłopotanym.
— Co ci jest mój przyjacielu? — zapytał go student pocichu.
— E! do licha — odpowiedział podmajstrzy — obawiam się, panie Pawle, czy mama Bandu nie ma słuszności i czy Ryszard nam nie zrobi zawodu... on się nie poprawia, a to mnie martwi i niepokoi... Ryszard ma słaby charakter... jak wypije szklankę wina, t da się pociągnąć pierwszemu lepszemu... Gdyby mi wypłatał figla i upił się dzisiaj, to ni gdybym mu tego nie przebaczył.
— No... no... cierpliwości... Jeszcze jest dosyć wcześnie... twój brat będzie rozsądnym... będzie pamiętał o twoich radach... nadejdzie.
Wejście nowego gościa przerwało rozmowę poufną studenta i podmajstrzego.
Opuśćmy na chwilę restauracyę z ulicy Saint-Mandé, cofnijmy się o kilka godzin w tył i zaprowadźmy czytelnika do szczupłego mieszkanka Jarrelonge’a.
Złodziej Leopolda Lantiera podwajał ostrożności, aby nie wpaść w szpony swego byłego wspólnika.
Dowiedział on się, że jakiś nieznajomy przychodził dowiadywać się o niego w knajpie w której zwykle bywał.
Otóż opis tego nieznajomego zupełnie się zgadzał z opisem zbiega z Troyes.
— Byłem pewny że mnie wszędzie szuka... — pomyślał Jarrelonge — ale będę zręczniejszym od niego... nie znajdzie mnie...
W skutek tej ostrożności, bandyta wychodził bardzo rano dla zaopatrzenia się w zapasy żywności, siedział zamknięty w domu przez cały dzień, a z nadejściem nocy szedł przebrany, odetchnąć świeżem powietrzem na bulwarach zewnętrznych.
Zabijał czas czytaniem „Pamiętników“ hrabiego de Terrys, które go bardzo zajmowały, ale czytanie to dochodziło do końca, gdyż pozostawało już tylko kilka kartek rękopisu.
W skutek tak nudnego życia, godziny wydawały mu się długie i w miarę jak czas upływał, nudy jego się zwiększały.
— Starzeję się tutaj... — mówił czasami do siebie — jeżeli tak dłużej będzie, osiwieję w ciągu sześciu miesięcy... a jednak chociaż śnieg, poszedłbym na wieś zjeść potrawkę... Toby mnie wzmocniło... Ba! co będzie to będzie, wynagrodzę sobie to na przyszłą niedzielę.
Nadeszła niedziela.
Jarrelonge kładąc się wcześnie, skoro świt wstawał.
Wstał, ubrał się prędko, zapalił w piecu i poszedł po śniadanie.
Dzień zapowiadał się przepysznie.
— W południe puszczę się ku rogatce Tronowej... — szepnął uwolniony więzień — tam spotkani którego z kolegów, bo samemu spacerować nudno... zaproponuję mu fundę... Pójdziemy do Vincennes, a ztąmtąd do Nogent...
Czekając południa, Jarrelonge zjadł śniadanie, poczem wziął się znowu do czytania „Pamiętników“ hrabiego.
Czytając myślał:
— To ci się napodróżował, ten facet! Wszystkie dochody na to wydawał... To musiało drażnić jego córkę, że nie mogła korzystać z milionów i dała mu pigułkę... Rozumiem to, ale to głupio że się dała wziąść... Jestem pewny, że poczciwca bawiło opisywanie swego życia... A to byłoby zabawne, gdybym ja swoje opisywał... tylko miałbym do opisywania zbyt wiele kradzieży, co moi czytelnicy mogliby znajdować jednostajnem...
Jarrelonge przerwał swój monolog.
Przewrócił kartkę i zatrzymał się na kilku wierszach skreślonych czerwonym atramentem.
— Patrz! patrz! — rzekł śmieje się — poczciwiec omylił się co do kałamarza... zamiast czarnego wziął czerwony... Może to pigułka wywarła ten skutek...
„Co to znaczy ta bazgranina, po której nic już nie ma?“
Przeczytał.
„Zawsze odmawiałem pomocy lekarskiej z powodu, że zupełnie nie wierzę w umiejętność doktorów.
„To co mnie powstrzymywało, co mi pozwalało żyć, choć dotkniętemu śmiertelną chorobą, jest tajemniczym środkiem, znanym w Europie tylko mnie jednemu.
„Lekarstwo to — najgwałtowniejsza może trucizna, jeżeli jej się używa bez metody i ostrożności — jest wysuszony jad płaza tropikalnego, krotala.“
Uwolniony więzień zatrzymał się.
— Otóż masz! — rzekł przeczytawszy przytoczone przez nas zdanie — truć się ażeby żyć, czy to nie śmieszne!
Czytał dalej:
„W słoiku z kryształu górnego znajduje się reszta zbawiennej trucizny.
„Słoik ten jest zamknięty w małym stoliczku, w którym się zachowuje niniejszy pamiętnik.
„Jeżeliby po mojej śmierci, w obec mego trupa, przesyconego trucizną, oskarżono kogo o zbrodnię, niniejsze zeznanie będzie dostatecznem do usprawiedliwienia winnego...“
— Kroćset! — zawołał Jarrelonge uderzając się w czoło. — Aresztowano córkę hrabiego i oskarżono o otrucie ojca!... Ależ to jest fałsz najzupełniejszy!... Panienka jest niewinna jak nowonarodzone dziecię!...
„Sędziowie, którzy widzą tylko koniec swojego nosa, zdolni są uznać ją za winną i wyprawić ją franko na tamten świat!... Precz z temi niedołęgami, sędziami.
„Ależ, chwilkę!... Ja tu jestem!... ja mam w ręku dowód niewinności młodej panienki, zaniosę go do sądu... ja lubię sprawiedliwość.
Nagle Jarrelonge zatrzymał się i zamiast uderzyć się w czoło jak za pierwszym razem, zaczął się w nie tylko skrobać.
— Co? co? — mówił dalej — ależ ze mnie głupie bydlę!... Jakto ja miałbym to zanieść, aby mnie wybadywano zkąd to mami aby mnie wsadzono do ula, zamiast mego, zacnego przyjaciela Leopolda, który ukradł ten rękopis w pałac u hrabiego razem z innemi rzeczami... Łajdak!... więc mu na to było potrzeba wytrychów... chciał sam działać, bezemnie?
Uwolniony więzień milczał przez dosyć długą chwilę, poczem namyśliwszy się, mówił dalej:
— No, ale dla czego on to ukradł? Dla czego on chce, aby panna de Terrys niewinna, została skazaną?...
„Figlarz z tego Leopolda... on tego nie robił bez przyczyny... zatem ją ma...
„Jeżeli skradł rękopis, to nie dla tego ażeby go drukować... Musi tu kwestya pieniężna popychać go do dopuszczenia, aby sprawiedliwość sprzątnęła córkę hrabiego.
„Ależ to odkrycie dużo warte i niech mnie djabli porwą jeżeli z tego. nie potrafię wyciągnąć korzyści!...
„A! Leopoldku. teraz już się nie obawiam spotkania z tobą! Przeciwnie, ja sam cię będę szukał! — Zapłacisz dwadzieścia pięć tysięcy franków za odzyskanie tej książki, mój stary, a jeżeli nie, to odeślę ją, w kopercie naczelnikowi wydziału śledczego, nie zapomniawszy zagiąć stronicy!...
Zamknął pamiętnik i mówił dalej:
— Idzie o zachowanie książki w pewnem miejscu. Włożę ją do szafki o podwójnem dnie, gdzie jest moja moneta w papierach i złocie... Musiałby być bardzo przebiegłym ten coby ją znalazł!
Jarrelonge otworzył szafkę w murzę, podniósł dolną półkę, pod którą znajdowąła się próżnia, mająca dziesięć centymetrów wysokości i wsunął rękopis w tę próżnię.
— Do więzienia! — rzekł spuszczając napowrót deseczkę, na której ustawił próżne butelki i to do sekretnego... No, było postanowionem, że dziś jeszcze nie będę jadł potrawki!... Ważniejszą jest rzeczą odszukanie Leopolda... Czy on się przeprowadził czy nie?... nie długo się dowiem...
Uwolniony więzień ubrał się, zręcznie ucharakteryzował sobie twarz, włożył perukę czyniącą go niepodobnym do poznania i wyszedł.
Udał się prosto na ulicę Tocanier.
Czytelnikom z góry wiadomo, że tam nie mógł zastać nikogo.
W istocie Jarrelonge nie liczył, aby mu się udało od razu, ale miał nadzieję, że zbiorze niejakie objaśnienia, dzięki którym trafi na ślad swego byłego wspólnika i odszuka jego nowe mieszkanie.
Przybywszy na wspomnianą uliczkę, zdziwił się widząc otwartą na oścież bramę od dziedzińca pawilonu.
Na dziedzińcu tym stał jeden z tych wielkich wozów służących do przewozu mebli.
Dwaj ludzie zdejmowali z niego sprzęty.
— Ktoś się wprowadza — pomyślał Jarrelonge — zatem on się wyprowadził... spodziewałem się tego, ale z tem wszystkiem nie jest mi to przyjemnem...
Co robić?... Kto nie ryzykuje ten nic nie ma, sprobuję...
Zbliżył się do tragarzy.
— Czy osoba co się wprowadza jest tam? — zapytał jednego z nich.
— Tak jest... w pawilonie.
Uwolniony więzień bez najmniejszego wahania skierował się ku gankowi o trzech stopniach.
W chwili gdy do niego dochodził, na prawo ukazała się kobieta w pewnym wieku.
Jarrelonge ukłonił się jej.
— Czy to pani — rzekł — wprowadza się tutaj?
— Tak panie...
— Więc może pani będzie łaskawa dać mi objaśnienie...
— Jakie, proszę pana?...
— Pragnąłbym dostać adres tej osoby, co tu przed panią mieszkała.
— Nie znam tego adresu... Dom był pusty, gdym go zajmowała, nie mogę więc pana w niczem objaśnić, ale zapewne gospodarz będzie to mógł uczynić...
— Prawda... Gdzież mieszka ten gospodarz?
— Bardzo blizko ztąd, na ulicy Picpus...
— I nazywa się...
— Paskal Lantier, przedsiębierca.
Jarrelonge zadrżał, tak silnem było jego zadziwienie.
— Pani powiada? — zawołał.
— Powiadam: pan Paskal Lantier.
— Dziękuję pani... zdawało mi się żem źle dosłyszał... Wyświadczyłaś mi pani, nie wiedząc o tem, wielką przysługę.
— Bardzo mi przyjemnie... — rzekla owa pani z uśmiechem.
Jarrelonge wyszedł z dziedzińca i z ulicy.
Umysł jego oświetliło nagle żywe światło.
Paskal Lantier musiał być krewnym Leopolda.
Ten ostatni mając do rozporządzenia lokal należący do Paskala, z pewnością pracował dla swego, krewnego i z nim do współki.
Było to stowarzyszenie Lantierów i uwolniony więzień nareszcie doszedł do rozwiązania zagadki, napróżno dotychczas szukanego.
— Paskal — mówił do siebie — dał mi adres Leopolda i interes będzie dla mnie podwójnie dobrym, gdyż będę mógł układać się z jednym a potem z drugim i ciągnąć podwójnie... Wysunę się naprzód, będę zręcznym, oględnym i będę pamiętał o tem, aby się nie zdradzić...
Tak rozmyślając, Jarrelonge szedł ulicą Picpus aż do domu przedsiębiercy.
Odważnie zbliżył się i pociągnął za gałkę mosiężną.
Dzwonek zadzwonił.
Po upływie jednej, lub dwóch sekund przybyły usłyszał kroki rozlegające się po dziedzińcu.
Drzwi się otworzyły.
Ukazał się służący i zapytał:
— Czego pan żąda?
— Chciałbym pomówić z panem Paskalem Lantier...
— Wyszedł.
— Ale powróci... Czy nie mógłbym się z nim widzieć dzisiaj?
— Nie sądzę... Pan jest na obiedzie wmieście i powróci późno.
— Czy mi pan możesz dać adres jego krewnego?
— Jakiego krewnego?
— Pana Leopolda Lantier.
Służący po raz pierwszy słyszał to nazwisko.
— Nie wiem co pan chcesz powiedzieć... — odparł — nie znam tej osoby o której pan mówisz.
Dobra wiara służącego nie dopuszczała żadnej wątpliwości.
Jarrelonge pojął że niezręcznością byłoby nalegać i rzekł:
— Kiedy mógłbym się widzieć; z panem Paskalem?
— Spodziewam się, że pan będzie mógł przyjąć pana jutro, około południa...
— Zatem powrócę...
Drzwi się zamknęły i uwolniony więzień ujrzał się sam na chodniku.
— Nieprzyjemny zawód — pomyślał — ale jutro prędko nadejdzie... Już za późno na wycieczkę do Nogent, jaką miałem zamiar odbyć. Zabiję czas pijąc gdziebądź absynt, w oczekiwaniu na porę obiadową...
— Eks-wspólnik Leopolda puścił się w dalszą drogę.
Na rogu ulicy Saint-Mandé spostrzegł szyld zakładu ojca Bandu i pomyślał:
— — Knajpa... Mam co mi potrzeba.
Poczem skierował się ku restauracyi, w której znajdowali się krewni i przyjaciele Wiktora i Stefci.
Przestępując próg wielkiej sali nie domyślał się wcale, że zbliżał się do człowieka, który go gonił tak niedawno po ulicy Świętego Antoniego i Renaty, swojej pierwszej ofiary.
— Zieloną papugę... — zalecił ojcu Baudu.
Usiadł. Podano mu.
Wnętrze restauracyi rozlegało się odgłosem wesołej rozmowy.
Zaproszeni, dla których uczta zaręczynowa była prawdziwą uroczystością, oddawali się hałaśliwej wesołości, której wprawdzie brakło dystynkcyi, lecz z pewnością nie brakł szczerości.
Wiktor Beralle śmiał się zarówno z innymi, tylko śmiech jego brzmiał fałszywie.
Na czole jego dawało się czytać żywe zajęcie, spowodowane nieobecnością jego brata, a zajęcie to w miarę upływu czasu, coraz się zwiększało.
Noc zapadała, miano usiąść do stołu o szóstej. Otóż Ryszard, wyszedłszy zrana, nie powracał.
Co to znaczyło?
Obawiał się odgadnąć.
Wirginia — młodsza z panien Baudu — siedziała literalnie jak gdyby na rozpalonych węglach.
Znalazła ona sposób odejścia od komina, przy którym pomagała matce i zbliżyła się do narzeczonego swojej siostry.
— Panie Wiktorze rzekła wzruszonym głosem — mama zaczyna się się dąsać, mówiąc o panu Ryszardzie... Gdybyś pan był grzeczny, tobyś poszedł, naprzeciw niego i prędko go przyprowadził.
Młody podmajstrzy zmarszczył brwi.
— E! moja kochana Wirginio — odparł z gestem zniechęcenia — gdzież chcesz abym poszedł?
— Dziś rano poszedł do halli.
— Tak, ale po drodze ztąd do halli jest tylu kupców win...
— Zatem pan sądzisz?...
— Niestety! gdyby nie to, to byłby już dawno powrócił.
Wirginia odeszła z wezbranem sercem i oczyma łez pełnemi.
Stefcia, Izabella i Renata nakrywały wielki stół na środku.
— Mamo — zapytała Stefcia ile nas będzie?
— Powinno nas być dwadzieścia cztery osób — odpowiedziała gospodyni gniewliwie, lecz będzie nas tylko dwadzieścia trzy.
— Dla czego, mamo?
— Do licha! dla tego, że pan Ryszard obiaduje w mieście, albo trawi swoje wino.
— W tym celu, trzebaby je pić, mamo Baudu! odezwał się san, Ryszard, który wszedł niosąc duży kosz i mały skórzany woreczek.
Straszliwe hura dało się słyszeć na jego przyjęcie.
— Lepiej późno jak nigdy! ale jednakże nie jest to zbyt wcześnie... szepnął Wiktor szczęśliwy, widząc że brał przyszedł i nie był pijany.
— Czy ty mi powiesz, nic dobrego, zkąd idziesz i którędy szedłeś? — rzekła gospodyni zbliżając się do niego, ująwszy się pod boki.
— Tak, mamo... — odparł Ryszard tonem pieszczotliwym.
— Znam ja się na twoich umizgach, ty niepoczciwcu, ale się nie dam na nie złapać! Odpowiadaj!
— Odpowiem ci mamo, jak postawię kosz na stole i wyłożę wszystko co się w nim znajduje.
I Ryszard nie wypuszczając woreczka, zawieszonego na ręku na łańcuszku niklowanym, uwolnił się od dużego kosza.
— Zkąd idę? — rzekł wtedy biorąc jeden po drugim przedmioty znajdujące się w jego głębokiem wnętrzu. Najprzód z Hawru, gdziem nazbierał tych małych raczków tak czerwonych jak policzki panny Wirginii; z Hawru chodziłem do Meuzy, gdziem złapał tuzin tych dużych raków! z Meuzy do Nicei, gdziem wyszperał te poziomki i zerwał te winogrona...
— Winogrona! zawołała mama Bandu osłupiała.
— A ztamtąd mówił dalej Ryszard poszedłem do pewnego cukiernika, od którego przynoszę te drobne ciastka i kasztany smażone i to wszystko nie przełknąwszy jednej biednej kropelki wina białego albo czerwonego... a dowodem tego jest, że kury co zdychają na pypeć z braku napoju, nie są tak jak ja spragnione!...
Wszyscy zaczęli klaskać w ręce i Wirginia czerwieńsza jak raki przyniesione przez jej kochanka, śpiesznie podała Ryszardowi na talerzu ogromny kielich nalany aż po brzegi.
— Zdrowie starszego brata i jego przyszłej! — zawołał podnosząc kielich w górę z gestem komicznym; zdrowie młodszej siostry, przyszłej! za zdrowie papy, mamy, stryjaszka, wszystkich krewnych i przyjaciół w ogólności, a na końcu moje!... Do ostatniej kropelki!...
I za jednym łykiem wychylił kielich do dna.
— I czyż on nie jest zabawnym dopóki nie przebierze miarki... — Szepnął Bandu rozczulony.
Wszyscy otoczyli stół, na którym leżała niespodzianka Ryszarda.
Mama Baudu wskazała ha woreczek skórzany, wiszący u ręki młodzieńca..
— A tam co jest? — zapytała.
— To mamo — odparł Ryszard — jest niespodzianka nad niespodziankami... To korona!... Zobaczycie!... Ale to nie mnie dotycze... To Wiktor poruczył mi załatwić ten sprawunek.
Poczem podając woreczek podmajstrzemu rzekł:
— Masz, starszy bracie. To twoja rzecz otworzyć...
Wiktor wziął przedmiot podawany mu przez brata.
Renata stojąca obok niego, wydała krzyk i jak śmierć zbladła.
Na woreczku przechodzącym do rąk podmajstrzego spostrzegła tarczę.
Na tarczy tej były wyryte dwie litery U i S.
Paweł zbliżył się żywo do dziewczęcia, na które wszyscy spoglądali ze zdziwieniem łatwem do zrozumienia.
— Co tobie, droga Renato? — zapytał jej.
Córka Małgorzaty drżącą., zaledwie mogąca utrzymać się na nogach, wyciągała ręce ku czarnemu skórzanemu woreczkowi.
— Patrzajcie... patrzajcie... — wyjąkała przytłumionym głosem.
— Na co?
— Ten woreczek... ten łańcuszek stalowy... ta tarczą... te litery...
Student, zaczął się przyglądać.
— Litery U i S... — rzekł.
— Tak jest... początkowo litery, które były na woreczku pani Urszuli... — mówiły dalej Renata.
— I to jest ten sam woreczek?
— Ten sam... Ja go poznają...
— Zatem — zawołał Paweł — skradziono, go pani Urszuli, zamordowanej na drodze żelaznej.
Nie potrzebujemy mówić, że świadkowie tej sceny byli bladzi ze strachu i zdziwienia.
— Zamordowanej!... — powtórzyły wszystkie głosy.
Słysząc te wyrazy: „pani Urszula“ i „zamordowana na drodze żelaznej“, Jarrelonge siedzący w kącie i niezwracający na siebie niczyjej uwagi, podskoczył na swojem krześle.
Twarz jego przybrała, cerę zielonawą.
Pytał się sam siebie z niewypowiedziaym przestrachem, kto był ów człowiek, co wiedział o zbrodni spełnionej na Nogent i kto było owo dziewczę, co poznało woreczek pani Sollier.
Ze skurczonemi rękami wspartemi o stół, z nogami wrosłemi w ziemię, otwartemi usty i wytrzeszczonemi oczyma, chciałby był uciekać, lecz czuł, że nie jest w stanie uczynić ani jednego kroku.
Ten woreczek — zawołał Wiktor Beralle — należał, jak pani mówi do nieszczęśliwej kobiety, wciągniętej w sidła, tak jak przedtem panią wciągnięto?...
— I ja to potwierdzam... odpowiedziała córka Małgorzaty.
— I to nie ulega wątpliwości... — dodał Paweł. — Patrzcie, tem łańcuszek był zerwany, a potem naprawiony i nowe ogniwka nie są podobne do starych...
Oto jest brakujący kawałek... znalazłem go na stopniu wagonu, który był teatrem zbrodni, przy drzwiczkach któremi ofiara została wyrzucona na drogę...
To mówiąc, student wydostawał z kieszonki od kamizlki kawałek łańcuszka, znalezionego przez siebie pomiędzy podporą żelazną i drewnianym stopniem wagonu Nr. 1326.
Były wspólnik Leopolda coraz więcej tracił głowe pod wpływem wrastającego przestrachu.
Renata którą miał za umarłą, żyła.
Woreczek pani Sollier, ten woreczek zawierający sfałszowany list który odwoził był do Maison Rouge i list do notaryusza, napróżno szukany przez Leopolda, nie był pogrążony w Marnie, i znajdował się w rękach tych, co wiedzieli o zamordowaniu Urszuli.
Stanowczo w sprawę tę mięszała się fatalność i szatan zdecydował się przeciw niemu.
Ryszard Beralle także wydawał się osłupiałym.
Słuchał drżąc na całem ciele....
Wiktor miał pomięszane oblicze.
Nagle obrócił się do brata.
— Zkąd jest ten woreczek? — zapytał go głuchym głosem.
Wezwany w ten sposób, Ryszard zmięszał się.
Czuł dobrze, że prawda nie była prawdopodobną!...
— Znalazłem go! — wyjąkał.
— Znalazłeś!... powtórzył podmajstrzy z wyrazem tak strasznym, że Ryszard odgadł myśl brata.
Ciążyło na mnie straszliwe podejrzenie.
Trzeba się było bronić i w tym celu odzyskać całkowitą krew zimną.
— No, bracie, i cóż ci się zdaje? — zapytał podnosząc głowę.
— Nic mi się nie zdaje... nie chcę aby mi się co zdawało... — odparł Wiktor gwałtownie — ja chcę wiedzieć...
— Czy o mnie wątpisz?
Zamiast odpowiedzieć na to pytanie podmajstrzy mówił dalej:
— Gdzieś znalazł ten woreczek, skoro utrzymujesz że jest znaleziony?
— Byłoby mi bardzo trudno, albo raczej niemożliwem, wskazać dokładnie miejsce... wyjąkał Ryszard.
— Dla czego?
— Zaraz... Będzie temu blizko miesiąc... Paryż był pokryty ubitym śniegiem z czego uformowała się ślizgawica... źle było chodzić... Ja wypiłem... byłem pijany... Ach! mój Boże, to się każdemu może trafić, nie prawda?... Nogi się podemną uginały... szedłem z bulwaru Ornano...
— Pamiętam, że biła trzecia rano... — Na raz tracę równowagę... Zatrzymać się nie ma o co i bach!... lecz na śnieg z rękami wyciągniętemi naprzód... — Pod ręką czuję coś... ten woreczek... ciągnę go ku sobie myśląc że mi los zesłał majątek... Ja przychodzę do domu i otwieram... Jako tako przychodzę do domu i otwieram...
— W nim był list?... pieniądze?... papiery familijne? — zapytała żywo Renata.
— Nie, pani...
— Jakto — rzekł Paweł z kolei —był próżny?
— Najzupełniej, albo prawie... Znalazłem w nim tylko zwyczajną chustkę do nosa z literami U i S, tak jak na niklowanej tarczy.
— Co? ani listu, ani pieniędzy?
— Daję na to słowo honoru! — odparł Ryszard tonem poważnym — i możesz mi pani wierzyć, bo ja mam honor i jakkolwiek trochę lubię pohulać, (ale to przejdzie) jestem chłopak uczciwy...
Wiktor poczuł ogromną ulgę.
Przekonał go akcent brata. Nie miał żadnej wątpliwości.
Jarrelonge oddychał swobodniej i spoglądał na sprawę mniej wylękłem okiem.
— Listów nie było.
— Było to jednem niebezpieczeństwem mniej; ale Renata, cudem żyjąca, stanowiła niebezpieczeństwo, przeciw któremu trzeba się było zasłonić.
Leopold, który się niczego nie domyśla! — szepnął bandyta z przekonaniem.
Paweł rozmyślał.
— Mordercy którzy skradli ten woreczek, pochwycili papiery... — rzekł po chwili. Czemuż mi Bóg nie dozwolił, parę dni temu, dogonić człowieka, którego głos Renata poznała i któregom gonił dłużej niż godzinę.
Jarrelonge znowu zadrżał.
— A! a!... rzekł — to on był...
I dodał melancholicznie:
— Nie miło mi tutaj!...
— Więc ten człowiek był jednym z morderców? — zapytał Wiktor Beralle.
— O tem niepodobna powątpiewać...
— Kroćset! — myślał Jarrelonge — a tom się gracko wywinął! Szczęściem że nie zna mnie z twarzy...
Opowiadanie Pawła wywarło na słuchaczy głębokie wrażenie wzruszenie malowało się natwarzach wszystkich obecnych.
— Ryszardzie — zapytał student brata Wiktora czy mi dasz ten woreczek?
— Rozumie sie panie Pawle... Daję ci go z wielką przyjemnością, i żałuję, żem nie znalazł w nim tego co wy szukacie... Co się zaś tycze chustki, pójdę na chwilę do siebie troszkę się ogarnąć, i przyniosę ją z sobą. Jest to „corpus delicti“, który się kiedyś może przydać.
Jarrelonge na szyi poczuł zimno żelaza, pomyślał o nożu gilotyny i trzymał się stołu, ażeby nie upaść.
Poprzedzające zdarzenie znacznie zachmurzyło dotychczas wesołe zgromadzenie.
To wcale się nie podobało jasnowłosej Zirzie, której wesoły charakter jest nam znany.
Postanowiła położyć temu koniec i zawołała:
— Interes skończony... teraz zobaczmy niespodziankę...
— Tak... tak... niespodziankę!... zawołali wszyscy zaproszeni.
Wiktor Beralle, którego twarz się wypogodziła i stała prawie uśmiechniętą, otworzył woreczek i włożył weń rękę.
Wydobył z niego małą paczkę owiniętą w papier i związaną różową wstążeczką.
To Stefcia powinna ją otworzyć dając pakiecik swojej przyszłej, która z błyszczącym wzrokiem zaczęła rozwiązywać wstążeczkę i rozwijać papier.
Każdy ruch jej zwinnych palców ścigany był ciekawym wzrokiem.
Ukazało się pudełeczko z czerwonego safianu.
Stefcia nacisnęła sprężynę.
Wszystkim wyrwał się okrzyk podziwu.
W pudełeczku był ładny zegarek z łańcuszkiem.
Dziewczę spojrzało na Wiktora z wyrazem wdzięczności miłości...
Po twarzy jéj dwie łzy spłynęły... Słodkie łzy!... Łzy radości!...
— Otóż masz! i płacze! — zawołała mama Baudu, która walczyła samą z sobą aby także nie płakać. — Uściskajże go, głupia! to będzie lepiej? ja pozwalam...
Stefcia nie dała sobie dwa razy tego powtarzać.
Z zachwycającem pociągiem rzuciła się w objęcia Wiktora, który ją pocałował w czoło i policzki.
Wszyscy klasnęli w ręce.
Paweł wystąpił naprzód.
Kochana Stefciu — rzekł — ten dzielny chłopiec będzie twym mężem jest moim przyjacielem i dostatecznie dowiódł tego... Nie odmówisz więc przyjęcia odemnie skromnego podarku... Są to bardzo skromne kolczyki...
— No, a ja? — rzekła Renata — czyż sądzisz, żem nie pomyślała o tobie i a jednym z moich zbawców... Oto są obrączki, które zamienicie w dzień ślubu, myśląc o mnie, co was kocham oboje...
Renata tyle prawie była wzruszona co i Stefcia, i dziewczęta uściskały się z wylaniem.
— Ależ tu klejnoty jak grad lecą! — zawołała Zirza — Jeszcze nie koniec.
I wydostając z kieszeni małe pudełeczko, podała je Stefci, mówiąc:
— Jest to broszka... W środku jest myosotis... To znaczy: — „Nie zapomnij o mnie“.
Jarrelonge w kącie wzruszał ramionami.
— Teraz uciechy rodzinne — szepnął. — Rozczulający widok który mnie wzrusza do głębi! Teraz chwila w której się łatwo wymknąć.
Zapłacił w bufecie i wyszedł tak, że odejścia jego nikt nie zauważył. Prawda, że i obecności jego nikt nie spostrzegł
Pół do szóstej wybiło na zegarze umieszczonym nad kantorem.
— Handel na dziś skończony — zawołała mama Baudu. — Święto nie co dzień... Mężu zamykaj sklep...
— Ja idę się trochę ogarnąć... — rzekł Ryszard Beralle.
— I wyszedł.
Baudu założył okiennice i przekręcił klucz we drzwiach; w zakładzie została tylko rodzina i zaproszeni.
Jarrelonge postąpiwszy kilka kroków stanął rozmyślając.
— Muszę bez najmniejszej zwłoki dowiedzieć się gdzie Leopold mieszka... myślał — koniecznie potrzebuję się z nim zobaczyć, mając mu zakomunikować o rzeczach djabelnie poważnych, ale trzeba także znaleźć adres tej Renaty, która, jak sądziłem, dawno została pochłonięta pod krę Sekwany.
„Co tu zrobić?
„W tym djabelskim cyrkule ani jednej knajpy.
„Tymczasem oni ucztują i Bóg wie kiedy wyjdą!... Zimno dokucza nielitościwie... Gdybym trzymał wartę przy drzwiach, to mógłbym zmarznąć dziesięć razy... Jakiego sposobu użyć, aby doczekać się wyjścia, nie narażając się na zmarznięcie jak gnat?...
„Zastanówmy się trochę.
„Ja znam uczty rodzinne... dużo jedzą... dobrze piją... Pod koniec śpiewają... wszystko to zabiera wiele czasu. Zatem oni skończą ucztować dopiero około północy... Wracając tutaj około jedenastej, jeszcze będę miał czas wypić kropelkę... Pójdę na obiad pod rogatkę Tronową, potem posiedzę w jakiej knajpie i wrócę...
Jarrelonge przystąpił do wykonania planu tak mądrze ułożonego.
Posiedziawszy długo na obiedzie przy rogatce Tronowej i przetańczywszy kilka kadrylów na jednym z balów odbywających się w okolicy (uwolniony więzień miał się za dzielnego tancerza) powrócił do restauracyi małżonków Baudu.
O kwandrans na dwunastą znajdował się przed drzwiami zakładu.
Przez szpary zamkniętych okiennic przezierały promienie światła.
Jarrelonge przyłożył ucho do zamkniętej okiennicy.
Słyszał że śpiewano na całe gardło.
— A! — rzekł sam do siebie — wiedziałem dobrze jak się te rzeczy odbywają... Każdy musi prześpiewać swoją piosnkę lub lub romans... Pozostaje mi teraz czekać cierpliwie, przechadzając się po chodniku...
Nędznik musiał długo oczekiwać.
Nareszcie w kilka minut po północy, drzwi się otworzyły i trzy czy cztery osoby wyszły z restauracyi.
— Wybornie — pomyślał Jarrelonge — oto są ludzie rozsądni, co nie lubią się kłaść późno... ale ja nie na tych czekam...
Upłynęło dziesięć minut.
Znowu wyszło dwóch gości.
Te cząstkowe wyjścia powtórzyły się dwa czy trzy razy aż do piérwszej zrana, o której reszta gości wyszli statecznie i odrazu.
Paweł Lantier, jego przyjaciel Juliusz, Renata i Zirza składali gruppę i młodzież podała ręce dziewczętom.
Jarrelonge poznał ich zdaleka.
— Na polowanie!... — rzekł sam do siebie. — Trzeba krok w krok iść za tą gromadką, aby się dowiedzieć, w którym i gołębniku dziewczyna ma gniazdo...
Studenci i ich towarzyszki szli ulicą Picpus.
Uwolniony więzień naśladując chwiejący krok podmieszczanina cokolwiek podpitego, szedł za niemi, trzymając się w odległości czterdziestu kroków.
Te roztropne ostrożności były zresztą zupełnie niepotrzebne.
Młodzi ludzie wcale nie myśleli się nim zajmować.
Rozmowa toczyła się ciągle o przedmiocie znalezionym przez Ryszarda Beralle.
Jasnowłosa Zirza niosła w ręku woreczek z chustką oddaną Pawłowi przez Ryszarda.
— Jakto? mamy iść pieszo?. — zapytała nagle studentka dźwięcznym głosem. — wcale nie jest ciepło a kurs jest niemały...
— Do djabła! — pomyślał Jarrelonge — a to głupia myśl!... Dorożka, toby mi była nie na rękę... trzebaby biedź... otóż patrol albo czuwający łapacze, zwracają uwagę na człowieka biegnącego i nie krępując się, zapytaliby, dokąd tak spieszę...
— Jeżeli, spotkamy powóz, to go weźmiemy — odpowiedział Paweł.
— Oby go tylko nie spotkali! — szepnął bandyta.
Przyszli na bulwar Reuilly.
Przejeżdżała pusta dorożka.
Paweł zawołał na nią.
— Nie ma szczęścia! — rzekł Jarrelonge do siebie.
Woźnica stanął.
— Dokąd? — zapytał.
— Biorę cię na godziny — odpowiedział Paweł Lantier. — Jedź najprzód na ulicę Beautréillis...
— Na ulice Beautréillis! — powtórzył Jarrelonge. Na moją ulice. A to mi dopiero szczęście!... — Kto z nich jest moim sąsiadem?...
Czworo młodych ludzi wpakowało się w ciasny powozik, jedną z tych starożytnych zdezelowanych maszyn, dzwoniących żelaztwem i wyjeżdżających tylko w nocy.
— Wio! ścierwo — zawołał furman ćwicząc konia, który kulał na jedną nogę.
— Wybornie! pomyślał wspólnik Leopolda. Trafili na dryndę, którą niedaleko zajadą... Nie mam potrzeby się męczyć...
W istocie dosyć dla niego było tylko przyśpieszać kroku, aby doścignąć nieszczęśliwe zwierzę.
Pomieściwszy się w powozie, dwie pary zaczęły prowadzić dalej przerwaną rozmowę.
— To wszystko jedno — mówiła Zirza — możecie być innego zdania niż ja, lecz ktokolwiek by nie utrzymywał że przypadek rządzi wszystkiemi rzeczami w świecie, odpowiedziałabym mu, że stracił głową. Czy można sobie wystawić coś szczególniejszego, jak nagłe odnalezienie tego woreczka biednej kobiety... w chwili gdy to nikomu nie przeszło przez głowę!
— To pewna, że ten wypadek jest bardzo dziwny! — odparła Renata.
— Czy ty wierzysz, że historya opowiadana przez Ryszarda Beralle jest prawdziwa? — zapytał Juliusz PawłaLantier, który odrzekł:
— Najzupełniej... Ryszard jest hulaka, bibuła — jak mówi mama Baudu, w swym ubarwionym języku, ale nie jest złoczyńcą... Jest ta uczciwy chłopak... Nędzny morderca pozbył się woreczka, skradłszy jego zawartość. Ryszard go znalazł... — Wszystko to wydaje mi się rzeczą zupełnie prostą.
— Ale, — zauważył Juliusz Verdier — ponieważ znalazłeś kawałek łańcuszka uczepionego u stopnia wagonu, to i woreczek upadając, musiał się zaczepić, zatem ciągnąc go siłą, musiano zerwać łańcuszek...
— Prawda... — odparł Paweł — słuszność twojej uwagi mnie uderza... Gdy woreczek znaleziono, musiał pewnie wisieć u stopnia...
— Zdaje mi się, że sobie przypominam, iż chodziłeś dowiadywać się na dworzec kolei wschodniej? — odparł student medycyny.
— Tak jest.
— Czy zawiadowca pytał służbę mającą obowiązek czyszczenia wagonów, po przybyciu każdego pociągu?
— Nie.
— Nic nie dowodzi, że jeden z tych ludzi nie znalazł i nie otworzył tego woreczka i że znalazłszy w nim złoto i bilety bankowe, nie zawładnął tem co się w nim znajdowało i rzucił woreczek, który go mógł skompromitować.
— Tyś mi oczy otworzył! — zawołał Paweł Lantier. — To musi być prawda!
— Bardzo dobrze — rzekła Zirza — zgoda na pieniądze! Ale listy które się znajdowały w worku, jak utrzymuje Renata?
— Złodziej, ktokolwiek byłby nim, wziął go razem z resztą, zabrał do siebie i nie mogąc z nich wyciągnąć żadnej korzyści i nie domyślając się ich wagi, zniszczył je... — rzekł student medycyny.
— Nic tego nie dowodzi... — odparł syn Paskala jeszcze raz pójdę do naczelnika stacyi kolei wschodniej, prawdziwego gentlemana, i może przez niego odszukamy niewiernego agenta, który stosownie do przepisów kolejowych i praw honoru, powinien był bezzwłocznie odnieść woreczek do biura przedmiotów znalezionych...
— O! drogi Pawle, proszę cię, oszczędzaj tego nieszczęśliwego!... — rzekła składając ręce córka Małgorzaty — jest on winien, ale za to czekałoby go więzienie... Zresztą krok twój wywołałby śledztwo, do którego ja, tak samo jak i ty, byłabym wmięszaną... Byłabym zmuszoną oznajmić sądowi o tajemnicy otaczającej moje urodzenie...
— A gdyby sprawiedliwość pomogła ci do wyszukania matki... — przerwał Paweł.
— Niestety, kto wie! czy sprawiedliwość nie opublikowałaby wstydu, któryby lepiej było trzymać w ukryciu!... Kochany Pawle, w imieniu mojej matki proszę cię, działaj ostrożnie...
— Wymagana przez ciebie, ostrożność, okrywa bezkarnością twoich morderców...
— Bóg ich nam wyda!... Pokładam nadzieję w jego sprawiedliwości... Czuję to, że Urszula zostanie pomszczona... jestem tego pewna!...
Powóz stanął przed domem przy ulicy Beautreillis.
— Do widzenia, Renato — rzekł Paweł wyciągając do dziewczęcia rękę.
— No — zawołała Zirza ze śmiechem — macie pozwolenie raz się pocałować!
Paweł przyłożył usta do zarumienionego czoła swojej narzeczonej.
— Do niedzieli, wszak prawda?
— Nie — odpowiedziała studentka — odwiedzimy ją wcześniej, aby ją zawiadomić co Paweł zrobił... Będziemy czekali na nią, jak będzie wychodziła z magazynu...
— Robrze... dobrze... tak... — rzekła żywo Renata — i przychodźcie jak najwcześniej, gdyż będę bardzo niespokojna...
— Obiecujemy ci najsolenniej!
Dziewczęta uściskały się.
Juliusz Verdier uścisnął za rękę Renatę, która wyskoczyła na chodnik i pociągnęła za rączkę od dzwonka:
Drzwi się otworzyły.
— —Na ulicę Szkoły Medycznej... — rzekł Paweł do woźnicy.
Powóz wykręcił się na miejscu i biedny koń puścił się z rezygnacyą rozpaczy, swoim nierównym i przerywanym krokiem.
Jarrelonge czekał po drugiej stronie ulicy, zadyszany, gdyż kurs jeżeli nie spieszny, to był długi.
— No! do djabła! — myślał — powóz stanął właśnie przed domem, w którym ja mieszkam! Która z dwóch kobiet wysiadła?
Fiakr już odjeżdżał.
Drzwi domu się zamknęły.
— A! — mówił dalej Jarrelonge — ja się dowiem kto wraca... Gdy już jest po północy i gdy gaz jest zgaszony, trzeba wymienić swoje nazwisko przechodząc przed lożą odźwiernego.
Tak myśląc, były wspólnik Leopolda poskoczył ze zwinnością ku drzwiom i przyłożył do nich ucho.
Usłyszał na korytarzu kroki.
Jakiś głos wymienił imię.
— Renata...
— Renata! — szepnął bandyta. — To ona mieszka w tym domu!... Sypiamy pod jednym dachem, a ja się tego nie domyślam!... A! do milion pięćkroć sto tysięcy!... a to mi szczęście!... będę mógł dawać baczenie nie robiąc sobie subiekcyi. Jutro się dowiem od odźwiernej gdzie leży pokój tej małej...
Zaczekawszy dwie lub trzy minuty, Jarrelonge z kolei zadzwonił.
Drzwi się otworzyły.
Nowo przybyły przestąpił próg sieni, i przechodząc głośno przed izbą odźwiernego, dźwięcznym głosem wymienił przybrane imię, pod którem zawarł kontrakt o mieszkanie.
W pół godziny potem, zmęczony kursem odbytym przyśpieszonym krokiem z bulwaru Reuilly na ulicę Beautreillis, spał zacisnąwszy pięście i chrapał jak miech kowalski.
Renata przedzielona od niego cienką ścianką, uklękła i modliła się do Boga, aby się opiekował poszukiwaniami Pawła i pozwolił, aby przy jego pomocy mogła nareszcie poznać i uściskać swoją matkę.
Potem położyła się i z kolei zasnęła ze spokojem czystego sumienia.
∗ ∗
∗ |
Nazajutrz rano, o godzinie dziewiątej, Paskal Lantier spał jeszcze.
Powróciwszy bardzo późno w nocy po wyjściu z domu gdzie był na obiedzie i przepędził wieczór w gronie licznego i wesołego towarzystwa, nie budził się jak zwykle z nastaniem dnia.
Nie obudziło go nawet gwałtowne szarpni
ęcie dzwonka, rozlegającego się przy bramie od ulicy. Służący poszedł o tworzyć i ujrzał się w obec jegomości, którego poznał widując go często przychodzącego do swego pana.
Z miny i ubioru jegomość ten wyglądał na przedsiębiorcę robót grabarskich, mularskich lub malarskich.
— Czy można się widzieć z panem Paskalem Lantier?... — zapytał.
— Jeszcze nie.
— Dla czego?
— Pan późno powrócił... śpi i jeszcze na mnie nie dzwonił, co zawsze czy ni po obudzeniu...
— W łóżku!... o dziewiątej rano! — zawołał przybyły wzruszając ramionami. — Idź obudź swego pana, tylko żywo!... mam do niego interes...
— Ależ, panie... — odparł służący.
— Nie ma ale!... Interes który mnie sprowadza, nie cierpi żadnej zwłoki...
— Jednak...
— Dosyć już! Ruszaj jak najspieszniej i powiedz że przyszedł pan Paweł Pelissier... Słyszysz dobrze, Paweł Pelissier...
— Dobrze, panie...
Przybyły mówił, tonem tak stanowczym, albo lepiej powiedzieć, tak rozkazującym, że służący, aczkolwiek wahając się, poszedł do pokoju pana, zostawiwszy w przedsionku Leopolda Lantier, którego czytelnicy zapewne poznali pod przybranem nazwiskiem...
Przyszedłszy do drzwi, służący zapukał z początku lekko, a potem mocniej.
Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, wszedł.
Paskal leżąc na wznak, spał ciężkim snem.
— Panie, — rzekł służący z początku ciszej, lecz wkrótce podniósł ton głosu — panie!... panie!... Ej, panie!...
Przedsiębiorca podniósł ociężałe powieki.
— Co? co to jest? — zawołał niewyraźnie... — Czego chcesz?
— Panie, jakiś pan chce się widzieć...
— Niech djabli porwą natręta...
— Usiłowałem go odprawić... ani sposób... powiada że ma bardzo pilny interes.
— Niech idzie do djabła!
— Nie chce... Kazał mi panu powiedzieć swoje z nazwisko...
— Któż to jest?
— Paweł Pelissier...
Skutek nastąpił natychmiast.
Paskal zadrżał i zmieniając położenie usiadł na łóżku.
— Dobrze... — rzekł żywo. — Zaprowadź pana Pelissier do mego gabinetu i proś, żeby się chwilkę zatrzymał... Ja się ubiorę i zaraz przyjdę.
Służący pośpieszył wykonać otrzymany rozkaz.
W kwandrans Paskal wchodził do swego gabinetu.
Jak tylko się drzwi za nim zamknęły, Leopold spotkał go temi słowy:
— Czytujesz ty dzienniki?
— Jak mam czas, co się nie często zdarza...
— A ogłoszenia sądowe?
— Nigdy.
— To źle, szczególniej spodziewając się jakiego spadku.
— Co ty mówisz?
— Masz, czytaj...
I wydostając z kieszeni gazetę, Leopold rozłożył ją i wskazując palcem zawiadomienie zamieszczone na czele ogłoszeń sądowych i prawnych, podsunął ją przed oczy Paskala.
Zawiadomienie to brzmiało jak następuje:
„Osoby mające, lub sądzące, że mają prawo do spadku po zmarłym Robercie Vallerand, byłym deputowanym z Aube, proszone są o bezzwłoczne zgłoszenie się do Troyes, do biura prokuratora Rzeczypospolitej.“
Paska! pożerał wzrokiem te kilka wierszy.
— A więc! — mówił dalej Leopold — powinienbyś zrozumieć, że moje rady były dobre i że mieliśmy słuszność czekając... Wzywają spadkobierców, a innego prócz ciebie nie ma.
— Cóż trzeba czynić?
— Zabawne pytanie!... Zda je mi się, że masz wytkniętą drogę! Pierwszym, pociągiem ruszaj do Troyes...
— Dasz mi chyba czas zjeść śniadanie?...
— Zjemy na stacyi, dokąd cię odprowadzę...
— Ależ muszę się zaopatrzyć w dowody legitymacyjne...
— Bez wątpienia... Czyż nie masz ich tutaj?...
— Mam metrykę urodzenia, akt ślubny, sepultury mego ojca i matki, mój patent na inżyniera, świadectwo na przedsiębiercę i kwity podatkowe...
— No, masz ich więcej niż potrzeba, lecz zabieraj wszystkie... zbyt wiele dobrego nie wadzi...
— Każę służącemu przygotować walizę...
— Na co? Co najwięcej, to ci przyjdzie dziś w Troyes przenocować... Trzeba nawet będzie, chociażby jutro wypadło powtórnie jechać, powrócić cichaczem aby mnie powiadomić o wszystkiem co zajdzie... Weź w torebkę koszulę, to ci wystarczy...
— Biegnę się ubierać...
— Tylko się śpiesz... Jadąc na stacyę i przy śniadaniu, dam ci swoje instrukcye.
— A Renata?
— Dajże pokój... Zaraz o niej pomówimy.
Paskal spiesznie udał się do swego pokoju, aby się ubrać do podróży.
W dziesięć minut powrócił, wyjął z biurka i włożył do torebki papiery jakie uważał za potrzebne i kilka biletów bankowych.
— Straciłem głowę! — zawołał Leopold. — Wystaw sobie, żem o mało nie zapomniał prosić cię o pieniądze! Dziwne roztargnienie, co?
Przedsiębierca brzydko się skrzywił i zawołał żałosnym tonem:
— Pieniędzy? Czy ci dużo potrzeba?
— Trzy tysiące franków.
— Ogromnie wiele!
— Potrzeba mi tyle na przyprowadzenie do skutku projektu dotyczącego Renaty...
— No, niech i tak będzie!...
I przedsiębiorca podał krewnemu trzy bilety bankowe.
Następnie obadwa wsiedli do powozu i kazali się zawieźć na dworzec kolei wschodniej, gdzie się dowiedzieli o godzinie odjazdu.
Przed wpół do pierwszej do Troyes nie odchodził żaden pociąg.
Łotry mieli dosyć czasu na zjedzenie śniadania.
Udali się do poblizkiej restauracyi i zażądali oddzielnego pokoju, gdzie im nakryto.
Leopold dał szczegółowe instrukcye Paskalowi, i o dwunastej minut pięćdziesiąt pociąg wiózł przedsiębiorcę ku stolicy departamentu Auby.
Idąc z dworca kolei, wschodniej zbieg z Troyes wyszedł na bulwary, szedł niemi aż do placu Bastylii który minął i na dworcu drogi żelaznej do Vinconnes wziął bilet do Saint-Maur-les-Fosses-Port-Croteuil.
Zostawmy Paskala na kolei wschodniej, Leopolda na drodze żelaznej winceńskiej, a udajmy się na ulicę Beautreillis.
Jarrelonge który się późno położył, także się nie śpieszył ze wstawaniem.
Obudził się około dziewiątej i szybko wyskoczył z łóżka, nie zapomniawszy, że w południe miał być na ulicy Picpus i że przed wyjściem miał wypytać odźwierną co do „zmartwychwstałej“, gdyż nędznik tak nazywał Renatę.
Otrzymawszy te wiadomości, miał zjeść, idąc do Paskala Lantier, w jakiej garkuchni lub mleczarni śniadanie.
Ubrawszy się Jarrelonge natychmiast zeszedł i stanąwszy przed izbą odźwiernej, zapytał żartobliwie:
— Mamuniu, czy można wejść?
Odźwierna szyła buciki.
— Chodź pan — odpowiedziała ze śmiechem — męża nie ma w domu... Czem panu lokatorowi mogę służyć?...
Wspólnik Leopolda Lantier przestąpił próg i odparł:
— Przynoszę pani mały dłużek.
— Czyś mi pan co winien?
— Rozumie się.
— Pierwszy raz o tem słyszę!
— Bo pani brak pamięci... Wróciłem dziś o drugiej w nocy... Winienem zapłacić karę...
— E! żartujesz pan!... Kara to dla lokatorów z dużych mieszkań, a między nami to nieuchodzi.
— A więc, ja mam swoją miłość własną i idzie mi o opłacenie, jak gdybym był, z wielkiego świata. Oto jest pięćdziesiąt centymów.
Jarrelonge położył dziesięć sous na maszynie do szycia.
— Czy panu koniecznie o to idzie?... — rzekła odźwierna.
— Koniecznie.
— No, to się nie będę z panem; sprzeczała o taką bagatelkę... Bardzo panu dziękuję...
Schowała monetę do kieszeni.
— Zresztą — mówił dalej uwolniony więzień — wczorajszej nocy późno do domu wracano...
— Prawda... Możnaby rzec, że wszyscy lokatorowie gdzieś hulali... nawet panna Renata, która przyszła na trzy minuty przed panem.
— Co to ża panna Renata?
— Panna z magazynu... Dziewczyna ładna jak anioł i porządna jak obrazek... prawdziwy klejnot... Czyś jej pan jeszcze nie widział?
— Nie.
— A jednak ona mieszka w tej samej sieni.
— Tak, jej drzwi są obok pańskich...
— Patrz! patrz! patrz!... — zawołał Jarrelonge, przybierając zalotną minę. — Mam ładną sąsiadkę, i nic o tem nie wiem! A! tego za wiele!
— Do licha! — zawołała odźwierna ze śmiechem. Jak się pan zapalasz!... Wołaj straży ogniowéj mój zuchu, bo ta brzoskwinia nie dla ciebie dojrzewa...
— Wiesz pani, ja sobie tylko tak bajdurzę... Ja wyglądam iż się palę, ale w gruncie jestem jak zapałka z fabryki rządowej... nie zajmuję się ogniem...
— A! tak to co innego!
Jarrelonge dowiedziawszy się tego co chciał wiedzieć, wyszedł z izby, zjadł śniadanie u kupca winnego na przedmieściu Ś-go Antoniego i poszedł na ulicę Picpus.
O samem południu zadzwonił do drzwi przedsiębiercy.
Drwi te otworzył mu ten sam służący z którym rozmawiał wczoraj i który poznając go, rzekł:
— Nie masz pan szczęścia, mój panie!
— Dla czego — odpowiedział były więzień zaniepokojony.
— Bo pana Lantier nie ma w domu.
— Nie ma? Pewno niedługo powróci...
— Nie umiem tego powiedzieć... Wiem tylko, że mój pan musiał nagle dziś wyjechać w drogę i nie powiedział kiedy powróci... Może sam tego nie wiedział...
Jarrelonge miał minę przygnębioną.
— Czy panu to nieprzyjemne? — mówił dalej służący.
— Bardzo... Czyś mu pan mówił, że się ktoś o niego wczoraj pytał i że ma nazajutrz powrócić?
— Nie... wrócił późno w nocy... i zaledwie przez chwilkę widziałem go dziś zrana.
— Dziękuję...
I bandyta odwrócił się tyłem.
— Czy pan powróci?
— Wrócę i to niedługo...
Odchodząc Jarrelonge mruczał niezadowolony...
— Nie mam szczęścia!... Co czynić?... A jednak sprawa jest ważna i może lada chwila stać się jeszcze ważniejszą... Gdzie znaleźć Leopolda, pójdźmy go jeszcze szukać...
Zostawmy go idącego na traf i udajmy się na ulicy Szkoły medycznej.
Dwaj studenci i jasnowłosa Zirza jedli śniadanie w mieszkaniu Pawła i rozmawiali o wczorajszych wypadkach.
Wstawszy od stołu, syn Paskala Lantier pożegnał się ze swemi przyjaciółmi I zabrawszy woreczek skórzany starannie zawinięty w gazetę, udał się na dworzec kolei wschodniej, gdzie chciał się rozmówić z zawiadowcą.
Ten ostatni przyjął go natychmiast, poznał od razu i zapytał:
— Czemuż mam przypisać przyjemność widzenia pana? Czyś się pan dowiedział co nowego w tym interesie, który pana tak mocno zajmował?
— Tak i nie...
— Czy mogę być panu jeszcze potrzebnym?
— Więcej jak kiedy bądź.
— Jestem na pańskie usługi... Mów pan...
— Przypominasz pan sobie — zaczął młodzieniec, żeśmy znaleźli kawałek łańcuszka stalowego niklowanego uczepiony u podpory stopnia wagonu Nr. 1326?
— Przypominam!...
— Natychmiast przyszło nam na myśl, że kawałek ten pochodził od woreczka ręcznego, należącego do znikłej osoby...
— A przynajmniej to było prawdopodobnem... Czy ten kawałek łańcuszka naprowadził pana na ślad jakieś się pan tego spodziewał?
— Tak mi się zdaje...
— A to jak?
— Odnalazłem woreczek. Oto jest.
Paweł rozwinął gazetę i wydostał przedmiot o którym mówiono.
Zawiadowca stacyi przyjrzał się mu starannie.
— Czyś pan pewny że się nie mylisz? — zapytał następnie.
— Tak jest. Woreczek ten poznała osoba, która go przedtem znała. Początkowe litery U i S wyryte na tarczy, czynią omyłkę niemożliwą, a to utwierdza mnie w mojej pewności.
To mówiąc Paweł wydobył z kieszeni kawałek uczepiony u stopnia.
— Patrz pan — dodał — do naprawy łańcuszka użyto ogniwek niepodobnych do tych i nawet nie niklowanych.
— Prawda... Jakim sposobem woreczek dostał się do rąk pańskich?
— Narzeczony Renaty wkrótkości opowiedział to, co już nam jest wiadomem.
— To dziwne... — szepnął zawiadowca stacyi. — Ale przychodzi mi jedna myśl.
— Jaka?
— Kawałek łańcuszka był uczepiony u stopnia. Woreczek był znaleziony w Paryżu... Z naszych poszukiwań, jak pan pamiętasz, okazało się, że morderca wysiadł w Nogent... Więc to nie on rzucił woreczek na kupę śniegu przy ulicy Recollets...
— Nigdym nie przypuszczaj aby to on uczynił.
— Więc co pan przypuszczasz?
— To: — Woreczek wisiał u stopnia wagonu... Jeden z officyalistów znalazł go, otworzył i rzucił, zabrawszy znajdujące się w nim pieniądze...
Zawiadowca zmarszczył brwi.
— Wiesz pan, że to jest ważne oskarżenie — rzekł.
— Wiem dobrze — odparł Paweł — i wiem, że pańscy podwładni są uczciwi, czego codziennie dowodzą, ale pomiędzy uczciwymi, może się znaleźć jeden złodziej...
— To prawda...
— Kto ma obowiązek rewidowania wagonów wracających na stacyę?
— Służba różnych wydziałów«... Zgubę, mógł znaleźć rewident kół albo smarownik...
— Czy można wiedzieć kto pełnił te obowiązki w noc zbrodni, przy wagonie Nr. 1326?
— Dowiemy się o tem za pięć minut...
— Ach panie, może mi pan wyświadczysz ogromną przysługę... W woreczku oprócz biletów bankowych znajdowały się papiery i listy, od których zależy przyszłość dziewczęcia, którem się najmocniej interesuję...
— Szczęśliwym byłbym, mogąc panu być użytecznym... Racz pan na mnie zaczekać...
Zawiadowca udał się do izby przeznaczonej dla niższej służby i zebrał w niej informacje, które mu pozwalały dać odpowiedź Pawłowi Lantier.
W dziesięć minut powrócił do młodzieńca.
Twarz jego nosiła wyraz smutku.
— Nie dowiedziałeś się pan?
— Przepraszam... Odszukałem człowieka, który, rzecz pewna, jest złodziejem...
— Ach! — zawołał student z radością.
— Już on nie służy na kolei — mówił dalej zawiadowca — i ja swoje przekonanie gruntuję na tem, że się oddalił. Od owej nocy człowiek ten, dotychczas bardzo akuratny i porządny oficyalista, bezustannie się upijał, opuszczał się w służbie i odpowiadał zuchwale. Trzeba go było wypędzić... Był to belgijczyk.
— Nazywa się?
— Oskar Loos.
— Jego adres?
— Ulica Recollets, numer ***. Jestem bardzo szczęśliwy, że ten nędznik nie należy już do składu służby, której sobą hańbę przynosił.
Paweł zapisał w książeczce nazwisko i adres belgijczyka.
— Tysiączne panu składam dzięki... — rzekł do zawiadowcy. — Dałby Bóg, abym odszukał tego człowieka.
Paweł Ląntier opuścił dworzec kolei wschodniej i udał się na ulicę Recollets.
Dom którego numer miał wskazany, stał na końcu ulicy, blizko kanału. Może czytelnicy o tem sobie przypominają.
Domy mają tak jak i ludzie, swoją fizyonomię ten o którym mowa, był to dom zajezdny ostatniego gatunku, którego trędowata fasada znamionowała rozpustę i zbrodnię.
Na ulicach rozwieszone były brudne łachmany.
Ciemny błotnisty korytarz prowadził do kantoru hotelowego, rodzaju klatki, w której nawet w biały dzień, kopciła się lampa dymiąca.
Stara kobieta siedząca w tym kantorze nad księgą, podniosła głowę gdy Paweł drzwi otworzył.
— Czy pan potrzebuje pokoju? — zapytała.
— Nie, pani... Chciałbym się widzieć z jednym z tutejszych lokatorów...
— Który się nazywa...
— Oskar Loos.
— Oskar Loos... On tu już nie mieszka...
Pawła ogarnął rzeczywisty niepokój.
Czyżby mu złodziej miał umknąć?
— Czy pani nie wiesz gdzieby się on znajdowal? — rzekł — i czy mi to możesz powiedzieć?
— I owszem; tylko uprzedzam pana, że to ztąd nie blizko...
— Wszystko mi to jedno... Potrzebuję się z nim widzieć i poszedłbym za nim aż na koniec świata...
— O! to nie tak znów daleko!... — odparła stara że śmiechem. — Powrócił do swego kraju.
— Do Belgii?
— Tak panie, do Antwerpii.
— Czy pani masz jego adres?
— Mam zapisany. Dał mi go, aby mu przysłać listy, jakich się spodziewał... Zaraz poszukam...
I gospodyni pokutnego zajazdu zdjąwszy z pułki dużą księgę, straszliwie zatłuszczoną, przejrzała całą kopę notatek odręcznych, znajdujących się między jej kartami.
— Oto jest... — rzekła po chwili, podając studentowi kawałek papieru.
Ten przepisał adres do swojej książeczki i zwracając starej papier z dodatkiem pięciofrankówki — rzekł:
— Właśnie, to chciałem wiedzieć.
— Bardzo panu dziękuję... Jeżeli pan zobaczysz Oskara Loos, pozdrów go pan, jeżeli łaska, odemnie... Był to dobry chłopak. Zdaje się, iż mu udało dostać nie wielki spadek.
Paweł wiedział jakiej to natury był ten spadek.
Wyszedł z zajazdu na przedmieściu Ś-go Marcina, wziął dorożkę i wrócił do domu, gdzie go czekali Juliusz i Zirza.
— I cóż? — zapytał student medycyny.
— No i cóż, znalazłem złodzieja.
— Widziałeś go?
— Nie.
— Dla czego?
— Bo go już niema w Paryżu... Wydalony z kolei za złe prowadzenie, wrócił do swojej ojczyzny, do Antwerpii... Ale ja go wynajdę...
— Pojedziesz do Antwerpii?
— Rozumie się.
— Masz dokładny adres tego łotra?
— Mam... Szczęściem zostawił go w domu gdzie mieszkał... Dziś wieczór opowiem Renacie co słychać, a jutro rano siadam w pociąg do Belgii...
— Brawo! — zawołała jasnowłosa Zirza. — Ot to poświęcenie co się nazywa! Inni gadają, a Paweł działa... Zatem dziś będziemy czekali na Renatę, jak będzie wychodziła z magazynu?
— Pójdziesz sama, droga Zirzo, gdyż to co jej mam powiedzieć, nie może być mówione na ulicy... Ja i Juliusz poczekamy na ulicy Beautreillis i pójdziemy do mojej narzeczonej.
— Zgoda... Zjemy obiad o szóstej i o trzy kwandranse na dziewiątą będę pod drzwiami pani Laurier.
∗
∗ ∗ |
Połączmy się z Leopoldem opuszczonym przez nas w chwili, gdy kupował bilet na dworcu kolei winceńskiej, na placu Bastylii.
Zasiadłszy w przedziale pierwszej klasy wydobył z kieszeni egzemplarz gazety „Petites-Affiiches“, i poszukał stronnicy, na której znajdowały się ogłoszenia o domach, do wynajęcia w okolicach Paryża.
Stronnica ta była zaznaczona, a prócz tego następujące ogłoszenie zakreślone było ołówkiem:
„W Port-Creteil do wynajęcia kilka domków zupełnie umeblowanych. Ceny nader umiarkowane.
„Zgłosić się do pana Baudry, restauratora, przy ulicy Halage“„
— Chybaby djabeł nie chciał — szepnął zbieg z Troyes — żebym tam nie znalazł tego co mi potrzeba... tak coś odosobnionego i ustronnego.
Osoby znające to co można nazywać „wioską Port-Creteil“, leżącą naprzeciw Saint-Maur-les-Fosses po drugiej stronie Marny, wiedzą naprzód, że Leopold miał tam znaleźć to, czego potrzebował.
Port-Creteil składa się z setki domów, jednych porozrzucanych nad brzegiem rzeki, drugich ustawionych szeregiem niby w ulicę, lecz rozdzielonych przez ogrody otoczone murami.
Podczas zimy domy te, prawie wszystkie, stoją pustkami..
Właściciele wynajmują je z meblami na porę letnią i pomimo obietnic w ogłoszeniach trochę zbyt przesadzonych i mówiących o cenach umiarkowanych, wydzierżawiają je na sześć miesięcy tak samo drogo, jak i na rok cały.
Leopold wysiadł w Saint-Maur-les-Fosses.
— Którędy tu droga do Port-Creteil? — zapytał kogoś ze służby kolejowej.
— A w którą stronę Port-Creteil chcesz się pan udać?
— Do pana Baudry, restauratora...
— No to nie będziesz pan potrzebował daleko przez most okrążać.... Idź pan prosto, przechodząc pod wiaduktem drogi żelaznej. Wyjdziesz pan nad Mamę, naprzeciw statku do prania bielizny... Tam pan znajdziesz łódkę i chłopaka co pana przewiezie.
Były więzień poszedł wskazaną drogą.
Wyszedł nad małą odnogę Marny.
— Hej! panie — zawołał młody chłopak siedzący na statku i zajęty łowieniem i ryb na wędkę — czy trzeba pana przewieźć?
— Tak jest.
— Dokąd pan zmierzasz?
— Da pana Baudry, restauratora.
— Siadaj pan...
Leopold wskoczył w łódkę.
— Chłopak odczepił łańcuch, i wziął się do wioseł.
W porze roku, w której się działo to co opisujemy, to jest w miesiącu grudniu, kupcy korzenni, mający swe zakłady przy drodze służącej do holowania statków w Port-Creteil, nie robią świetnych interesów, albo nie wiele co lepsze.
Zaledwie mogą opędzić wydatki.
Zresztą dla nich to jest drobnostką, gdyż w lecie, rybacy przez cały tydzień i spacerowicze niedzielni, dają im dobry zarobek i pozwalają czekać z zupełnym spokojem umysłu na powrót wiosny.
Restaurator Baudry, tęgi trzydziestoletni chłop z twarzą intelligentną i wesołą, znajdował się w ogrodzie przyozdobionym altankami, leżącym przed frontem domu.
Widząc że ktoś obcy wysiada z łódki na brzegu Marny, zupełnie naprzeciw jego domu, otworzył drzwi, jak gdyby mówiąc:
— Wejdź pan... Bardzo proszę...
Leopold przeczytał nazwisko wypisane na szyldzie restauracyi.
Zwrócił się więc ku gospodarzowi bez wahania.
— Czy pan jesteś Baudry?... — rzekł do niego.
— Tak jest, panie, do usług...
— Mam do pana interes...
— A więc proszę, racz pań wejść... Piec jest napalony... tutaj słychać jak huczy... w domu lepiej jak na dworze.
Zbieg z Troyes przestąpił próg domu.
Pani Baudry okrągła kumoszka kręciła się tu i owdzie, nie mając nie do roboty, lecz ruszająca się z potrzeby zajęcia.
Czternastoletnia dziewczyna robiła coś przy piecu.
— Co pań pozwoli? — zapytał restaurator.
— Proszę o gorący grog amerykański...
Gospodyni zawinęła się, przynosząc na mały stoliczek materyały do żądanego napoju.
Leopold nalewał arak do wrzącej prawie wody, mówiąc dalej:
— Czy to do pana należy się zgłosić, chcąc obejrzeć domki do najęcia w Port-Creteil, o których, jest wzmianka w Petits-Affiches?
— Tak jest, panie.
— Czy są zaraz wolne?
— Umeblowane czy nieumeblowane?
— Umeblowane.
— Czy panu idzie o blizkość rzeki?
— Idzie mi o samotne położenie, nie chciałbym bowiem, aby mi jaki hałas przeszkadzał w pracach naukowych, któremi się zajmuję i które wymagają najzupełniejszego spokoju.
— Jeżeli panu nie idzie o cenę, to mam co panu potrzeba... mały domek z piwnicami i kuchnią, oraz z gankiem o pięciu schodach... na dole jest pokój jadalny i salon, na piętrze dwa pokoje sypialne... wszystko świeże i eleganckie, wśród ogrodu otoczonego murem... Leży on na końcu ulicy... prawdziwie jak w pustyni... żadnego hałasu... żadnego ruchu...
— Właśnie mi tego potrzeba... — wiele wynosi komorne?
— Czy go pan wynajmiesz na rok? — zapytał restaurator.
— I owszem — odpowiedział Leopold.
— Więc w takim razie tysiąc ośmset franków, z meblami i bielizną.
— Cena mi się podoba... Pójdźmy obejrzeć...
— Uprzedzam pana, że w obecnej porze nie wyda się panu wesołym...
— Spodziewam się, ale mi to wszystko jedno... Abym miał tylko spokój, więcej mi nic nie potrzeba.
— No, to biorę klucze i w drogę.
Były więzień dokończył swego grogu, zapalił cygaro i poszedł za Baudrym.
— To na ulicy Przylądek... — rzekł ten ostatni — pod Nr. 37.
— Szczegóły te dla mnie nic nie znaczą... nie znam tutejszej miejscowości.
Prędzej niż w dwadzieścia minut doszli do wspomnianej ulicy i stanęli przed wspomnionym numerem.
— A mocne! — mówił dalej przewodnik, wskazując na ciężkie drzwi od ogrodu. — Złodziei nie ma się co obawiać... Zresztą nie ma ich tu w naszych stronach... Mury są dosyć wysokie, a dzwonek robi piekielny hałas.
To mówiąc Baudry pochwycił za łańcuszek i poruszył dzwonek, którego odgłos metaliczny o mało nie ogłuszył Leopolda.
— Do kroćset! — zawołał ze śmiechem. — To musi być słychać zdaleka.
Restaurator otworzył drzwi.
— Oglądano go przedwczoraj — rzekł — byłem uprzedzony i kazałem odmieść śnieg z głównej alei.
W istocie śnieg pokrywający całą okolicę, odrzucony był na prawo i na lewo, pozostawiając wązką ścieżkę swobodną.
Na końcu alei znajdowało się pięć schodów, prowadzącyeh do głównego wejścia, osłoniętych daszkiem.
Weszli.
Meble były skromne, lecz bardzo, przyzwoite.
Okiennice obite blachą, zdawały się wyzywać złodziei.
Kręcone schody prowadziły z sieni do kuchnią z przedsionka, do którego wychodziły drzwi do salonu i pokoju stołowego.
Leopold zeszedł po schodach.
Zewnętrzna okiennica opatrzona w otwory zamykała nieduże okienko oświetlające kuchnię.
Śnieg nagromadzony pod murem, prawie całkowicie zakrywał tę okiennicę.
Spojrzawszy przelotnie, powrócił na górę i pobieżnie obejrzał dół i pierwsze piętro.
— I jakże? — zapytał Baudry — podoba się panu?
— Bardzo! Odkąd go można zając?...
— Jak tylko pan kontrakt podpiszesz.
— Czy mogę go podpisać zaraz, u pana?
— Niepodobna. — Właściciel mieszka w Varenness-Saint-Maur... Udam się do niego jutro rano; i zakomunikuję mu panskie imię i nazwisko.... on sporządzi i podpisze kontrakty, z których jeden będzie panu wręczony, a drugi pan podpiszesz.
— Bardzo dobrze!
— Czy pan wie, że trzeba zapłacić za sześć miesięcy z góry... Taki jest zwyczaj, a zresztą unika się ściągania informacyj...
— Mogę panu zaraz wręczyć pieniądze za pokwitowaniem.
— Nie trzeba... Powróć pan po jutrze; ukończymy interes i oddam panu klucze...
— Zgoda...
Opóźnienie to było przykrem dla Leopolda, ale nie było sposobu go uniknąć.
Wrócono do restauracyi nad rzekę.
Baudry otworzył księgę, wziął pióro i rzekł:
— Chciej mi pan podyktować swoje imię i nazwisko...
— Izydor August Tradin...
— Stan pański?
— Matematyk...
— Obecne mieszkanie?
— Ulica du Dôme Nr. 16.
— Dobrze, proszę pana.
— Oto zadatek... — rzekł Leopold kładąc luidora na stole.
Baudry z widocznem zadowoleniem schował sztukę złota, podziękował i zaproponował przyszłemu lokatorowi z ulicy Przylądka szklankę malagi....
Trącono się i Leopold zabierał się do odjazdu.
— Wracasz pan do Paryża? — zapytał restaurator.
— Tak jest... Wsiądę do pociągu w Saint-Maur.
— Więc przewiozę pana czółnem; oszczędzi to panu kawał drogi.
W dziesięć minut później, zbieg z Troyes znajdował się na dworcu w Saint-Maur-les-Fosses..
O szóstej wracał do Paryża.
Właśnie o tej samej godzinie Paskal Lantier wychodził z dworca w Troyes.
Było już zbyt późno, aby iść do gabinetu prokuratora rzeczypospolitej.
Przedsiębiorca kazał się zaprowadzić do „Hotelu Prefektury“ wziął pokój, zjadł obiad w sali ogólnej, wieczór przepędził w teatrze, powrócił, zasnął i marzył we śnie, że zabierał; miliony Roberta Vallerand.
Pozwólmy mu spać i marzyć i wracajmy do Paryża.
Za kilka minut miała wybić dziewiąta.
Leopold przechadzał się wolnym krokiem przed zamkniętym sklepem pani Laurier.
Od kwandransa czekał na chodniku na pannę Zenejdę i według swego rachunku miał jeszcze czekać dziesięć minut.
W skutek tego uzbroił się w cierpliwość.
Nagło wykręcił się i wyszedł na środek ulicy, aby nie zostać ujrzanym.
Nędznik spostrzegł córkę Małgorzaty wychodzącą z domu w towarzystwie młodej kobiety.
Tą młodą kobietą była Zirza, którą stosownie do umowy z Pawłem Lantier i Juliuszem Verdier, przyszła po Renatę.
Przyjaciółki szły szybkim krokiem i wkrótce znikły w tłumie przechodniów.
Leopold powrócił na swoje stanowisko.
Jeszcze upłynęło kilka minut, poczem na progu sieni ukazało się popychadło.
Wcześnie dojrzała łotrzyca wyjęła z uszu kolczyki, włożyła je do pudełeczka i wsunęła je w kieszeń od sukni.
To uczyniwszy, puściła się drobnym krokiem, nie zauważywszy Leopolda.
Ten ostatni szedł za nią zblizka; lecz aby się do niej zbliżyć, czekał dopóki nie minie placu Bastylii i nie wejdzie na przedmieście Ś-go Antoniego.
Zenejda przyszła przed sklep znanego nam jubilera.
Rozłożone klejnoty więcej jak kiedy bądź, wywierały na nią wpływ nieprzezwyciężony.
Stanęła z szeroko otwartemi oczyma.
Leopold podstąpił ku niej.
— Czy panna Zenejda znajduje coś za szybą, co by się jej podobało?... — zapytał ze śmiechem.
Dziewczyna obróciła się, poznała go, uśmiechnęła się i zawołała:
— Patrzcie! to pan!...
— Jak mnie panienka widzi i mam wielką ochotę sprawić jej przyjemność ofiarowaniem jakiego klejnociku...
— Jesteś pan bardzo uprzejmy, ale niech to będzie na drugi raz.-.Ja nie jestem ambitna.... Patrzałam z przyzwyczajenia... Zmykam co tchu... Mama mi przykazała wcześnie powracać...
— No! panno Zenejdo, chodźmy.
Dziewczyna mrugnęła okiem.
— Ba! — rzekła. — Czy się pan chcesz czego dowiedzieć.
— Może...
— Więc będziesz mnie pan wypytywał?
— Jeżeli panna zechce odpowiadać.
— Czemużby nie? Pan jesteś grzeczny dla mnie, ja dla pana będę grzeczną...
— A więc, zamiast klejnotu, przyjmij to... Będzie na kupno sukienki...
I Leopold włożył w rękę dziewczyny dwa luidory.
— O! panie... — szepnęła Zenejda zarumieniona z radości... — Co mama powie?
— Ani słowa, gdyż będziesz umiała tak zręcznie skłamać, że ją to omami...
— Mój panie, jabym nie potrafiła kłamać...
— A jednak nic łatwiejszego. Spróbujesz i przyzwyczaisz się... To łatwo idzie...
— Dobrze... spróbuję... Cóż pan chcesz wiedzieć?
— Czy koronki z Bruksselli nadeszły, albo czy prędko nadejdą...
— Spodziewamy się ich dopiero w piątek lub w sobotę...
— Tak późno!
— Tak panie... Kupcowa dziś otrzymała depeszę... Natychmiast kazała o tem zawiadomić panią Bertin...
Leopold zadrżał.
— Kogóż do niej posyłała?... — zapytał żywo.
— Posłańca z listem.
Zbieg z Troyes odetchnął.
— A więc — mówił dalej po chwili były więzień, depesza z Belgii zapowiada nadejście koronek na piątek?
— Tak — odpowiedziało popychadło — i pani nie spodziewa się ich przed sobotą..
— Bardzo dobrze... Teraz drugie pytanie...
— Mów pan.
— Kto jest ta młoda pani, co teraz wyszła z panną Renatą?
— Jej przyjaciółka... kwiaciarka, nie bardzo, jak mi się zdaje, pracowita, panna Izabella, znana lepiej pod nazwą jasnowłosej Zirzy... Ona po nią przyszła....
— I miały iść?...
— Tego, panie, nie wiem...
— Dziękuję, moje dziecię, dobranoc!
— Dobranoc panu!...
Leopold rozstał się z Zenejdą.
Dziewczyna zostawszy sama, zawiązała w róg chustki dwie sztuki dwudziestopięcio frankowe, mówiąc do siebie:
— Właśnie, miałabym też o tem powiedzieć w domu! Mama zabrałaby je dla piekarza. Nic z tego nie będzie!
I pobiegła drobnym krokiem w stronę mieszkania matki.
Zbieg z Troyes wracał na ulicę Navarin, układając plan, którego powodzenie wydawało się pewnem.
Jarrelonge cały dzień wałęsał się po Paryżu, chodząc na traf i kierowany niepewną nadzieją spotkania Leopolda.
Podbił się, biegając po bulwarach i głównych ulicach.
Za nadejściem wieczora, powrócił zwolna do swego mieszkania, kupił trochę zapasów, napalił w piecu i zaczął jeść obiad.
W chwili gdy kończył ucztę, biło w pół do dziewiątej.
— Spać zawcześnie... — rzekł do siebie — dokończę czytania Pamiętników hrabiego de Terrys.
Wydobywszy książkę z pod podwójnego dna, położył ją przed sobą, przykręcił lampę naftową tak, aby dawała jak największe światło, zaczął czytać w tem miejscu w którem zaprzestał, to jest na wierszach skreślonych czerwonym atramentem i miał się zagłębić w badaniu cennego rękopisu, ale znużenie skleiło mu oczy; łokieć wsparł na stole, głowę na ręku... Spał.
Ze snu przebudził go odgłos kroków.
— To moja sąsiadka musi wracać... — pomyślał. Zdaje mi się, że nie jest sama...
W sieni dawał się słyszeć dźwięczny głos Zirzy.
— Ani odrobiny nie widać — mówiła jasnowłosa studentka. — Julku, zapale o zapałkę.
Jarrelonge szepnął.
— Mężczyźni... pewno ci sami co wczoraj towarzyszyli małym... Zabawnem będzie posłuchać, jak będą szczebiotały... A! otwierają drzwi... wchodzą... zamykają się... Co oni tam będą robili?... Ściany cienkie... Starajmy się trochę posłuchać...
Uwolniony więzień wstał z krzesła i przyłożył ucho do ścianki, której cienkość była mu znana.
— Rozmawiają... — rzekł. — Słyszę.
— No — zapytała Zirza — jakże znajdujecie gniazdko naszej turkaweczki?
— Śliczne! — odpowiedział Paweł — urządzenie proste lecz pełne smaku.
Jarrelonge pomyślał:
— Ten co bajdurzy, to jest jegomość co mnie gonił po wyjściu z Chatelet. Poznaję jego głos.
— Moje dzieci, tu nie idzie o podziwianie — rzekł Juliusz — idzie o rozprawianie... Mówmy mało lecz dobrze...Jesteśmy tu swobodni od niedyskretnego ucha.
Wspólnik Leopolda z trudnością powstrzymał wybuch śmiechu i musiał poprzestać na ironicznym geście, który wyraźnie znaczył:
— Licz na to, mój poczciwcze!
Juliusz mówił; dalej:
— Niech się Paweł wytłómaczy i powie Renacie co postanowił zrobić...
— Wiem już od Zirzy, żeś dalej prowadził poszukiwania — rzekła z kolei córka Małgorzaty.
— Tak, droga Renato, jestem pewny żem odkrył człowieka, który pochwycił woreczek pani Urszuli, zaczepiony u stopnia wagonu...
— Posłuchałeś mojej prośby, prawda Pawle?... Miałeś litość nad tym człowiekiem?... Nie kazałeś go karać?...
— Patrzcie! mała nie jest pamiętna urazy... — szepnął Jarrelonge, do którego wyrazy wymawiane w sąsiednim pokoju dochodziły głuche i stłumione, ale zupełnie wyraźne.
Paweł mówił dalej:
Człowiek ten, robotnik kolejowy, belgijczyk, został wypędzony za ważne uchybienia służbowe. Już go nie ma w Paryżu.
— Cóż myślisz począć względem niego? — zapytała Renata.
— Mam zamiar udać się do Belgii, jeżeli będzie potrzeba aby go wyszukać i ścigać go za śladem, dopóki go nie znajdę... Powiedziałaś mi, że w woreczku pani Urszuli znajdowały się, oprócz biletów bankowych, papiery familijne...
— Dowodów nie mam, ale jestem o tem przekonana... Pani Urszulą nie czuwałaby z taką troskliwością nad tym woreczkiem, z którym się nigdy nie rozstawała, gdyby w nim było tylko trochę pieniędzy... Zawierał on niezmiernie ważne papiery, jestem tego najpewniejsza iż pomiędzy temi papierami znajdował się list, o którym mi mówiła, pani Urszula, ów list, który za przybyciem, do Paryża miała wręczyć notaryuszowi, nieznanemu mi z nazwiska i miejsca zamieszkania...
— Mała trafnie się domyśla!... — pomyślał Jarrelonge. — Tak, list do notaryusza, w nim się znajdował razem z tym, który zawiozłem do Maison-Rouge i na który Leopold miał, taką chrapkę...
— A więc — mówił dalej Paweł — jeżeli Oskar Loos nie uważał tych papierów za nie mające wartości, co jest prawdopodobnem, ponieważ ich w woreczku nie ma, musi je posiadać i sprzeda mi je, albo przynajmniej będzie mi mógł powiedzieć za pieniądze, gdzie je podział i co trzeba zrobić, aby je odzyskać...
— Do djabła! — szepnął Jarrelonge. — To prawdą! Zły dla nas interes!
— A gdzie mieszka ten Oskar Loos? — zapytała Renata.
— W Antwerpii... przy ulicy Vieille-Chaussé Nr. 31, blizko placu Świętego Jana... Oto jest adres dany mi w jego dawnym mieszkaniu przy ulicy Recollets.
Jarrelonge wyciągnął rękę aż do stołu, wziął ołówek i na rogu stronnicy rękopisu hrabiego de Terrys napisał:
„Oskar Loos.
„Nr. 31, ulica Vieille-Chaussé przy placu Świętego Jana.
„Antwerpia.“
Potem zatarł ręce z niekłamaną oznaką zadowolenia.
— Pawle... kochany Pawle... — szepnęła córka Małgorzaty — strzeż się...
— Czego?
— Ścigać tego człowieka, który się bezwątpienia kryje... prześladować go... powiedzieć mu w oczy, że wiesz o jego występku... Wszystko to jest bardzo niebezpieczne... człowiek ten jest w swoim kraju, gdzie ty będziesz obcym... Jego nienawiść może go do wszystkiego popchnąć przeciw tobie...
— Droga Renato... — przerwał Paweł — nie staraj się przeszkadzać memu działaniu, napróżnobyś to usiłowała. Pojadę do Antwerpii, już to postanowiłem... zobaczę tego człowieka... mój instynkt ostrzega mnie, że tam znajdę klucz do otaczającej cię tajemnicy i ślad nędzników, którzy cię chcieli zabić... i zamordowali panią Urszulę... Jakże chcesz, abym się wstrzymał, abym się wahał, skoro mam takie przekonanie? Czyż mogę na zimno obliczać dobre lub złe szanse mego przedsięwzięcia, skoro idzie a ciebie, o twoje szczęście, o twoją przyszłość?... Nie, stokroć nie! Pojadę, chociażby nie wiem jakie niebezpieczeństwa zagradzały mi drogę i tam mnie oczekiwały! Myśl, że pracuję dla ciebie, będzie moją tarczą!...
Jarrelonge myślał:
— A to mi don Kiszot!... W obecnej porze prawie nie ma takich facetów... na szczęście...
— Jedź więc mój przyjacielu, skoro cię nic wstrzymać nie może — wyszeptała córka Małgorzaty, której oczy zaszły łzami. — Będę czekała modląc się za ciebie...
— Ochroniony modlitwą takiego jak ty anioła, czegóż się mam obawiać? — odparł Paweł.
— Kiedyż pojedziesz? — zapytał Juliusz Verdier.
— Jutro... Dowiadywałem się o godzinie wyjazdu. Puszczę się o siódmej minut dwadzieścia, pierwszym pociągiem. W Brukselli będę o pierwszej minut pięćdziesiąt ośm, a w Antwerpii o trzeciej... — Zatem jeżeli nie zajdzie co nieprzewidzianego, nic mi nie przeszkodzi, powrócić tutaj po jutrze wieczorem...
— Czy zabierzesz woreczek pani Urszuli?
— Rozumie się!... W obec takiego przekonywającego, dowodu, nędznik nie będzie mógł się zaprzeć... co bez tego mógłby uczynić...
Jarrelonge już nie słuchał.
Usiadł znowu przy stole dla skopiowania adresu napisanego w sposób prawie nieczytelny na rogu „Pamiętnika“ i włożył ten adres do pularesu.
Co uczyniwszy, bez względu na zmęczenie, wziął na siebie cieplejsze ubranie, schował napowrót rękopis pod podwójnem dnem szafki, wyjął wszystko złoto i srebro, uzbroił się w nóż spiczasty i wyostrzony, zgasił lampę i wyszedł nie zapomniawszy zamknąć drzwi na dwa spusty.
Przechodząc przez sień, słyszał w sąsiednim pokoju poruszenie krzesłami i rzekł do siebie:
— Konfrontacya skończona... Oddalą się, ale ja wprzód pojada i młody człowiek przyjedzie za późno!...
Wspólnik Leopoldą, zbiegł prędko ze schodów, kazał sobie otworzyć, wyszedł na chodnik ulicy Beauréillis i szybkim krokiem pobiegł na plac Bastylii.
— Przejeżdżała dorożka.
— Czyi wolny? — zawołał Jarrelonge na woźnicę.
— Wolny... niech pan siada...
Jarrelonge wskoczył do powozu.
— Dokąd jedziemy?
— Na dworzec kolei Północnej... tylko prędko... czterdzieści sous na piwo, jeżeli staniemy na jedenastą...
Woźnica silnie ściągnął biczem konia, poczem przypominając sobie „Garbatego“, rzekł akcentem prowansalskim Vannoy’a, mówiącego do Wawrzyńca:
— Nie bój się przepióreczko... będziemy na czas albo indyk pęknie w drodze!
Biednę zwierzę miało jeszcze resztę krwi i puściło się szybkim truchtem...
Na pięć minut przed jedenastą powóz zatrzymał się na dziedzińcu dworca; kolei Północnej, w części dla wyjeżdżających.
Bandyta wyskoczył na ziemię, dął pięć franków woźnicy i udał się do okienka od kassy biletowej.
— Do Brukselli? Czy jeszcze czas? — zapytał kasyera.
— O! i wielki!... tak panie, pociąg odchodzi dopiero o jedenaste] minut dwadzieścia.
Jarrelonge odetchnął z zadowoleniem.
Urzędnik dodał:
— Za pięć minut kassa będzie otwarta...
— O której ja jutro przyjadę do Brukselli?...
— O dwunastej minut sześć.
— Do licha!... tak późno!
— Jest to pociąg osobowy... Lepiej pan zrobisz, jadąc pośpiesznym pociągiem jutro rano o siódmej minut dwadzieścia... Prześpisz się pan spokojnie w Paryżu i będziesz w Brukselli o pierwszej minut pięćdziesiąt ośm.
— Dziękuję panu... — rzekł Jarrelonge głośno.
Poczem, mówiąc sam do siebie, dodał:
— Półtorej godziny, wprzód niż młody człowiek... Właśnie mi tego potrzeba... kpię sobie z pociągu pośpiesznego...
Okienko się otwarło.
Przystęp do niego zajmowało już z dziesięć osób.
Uwolniony więzień stanął W szeregu i gdy na niego przyszła kolej, zażądał biletu drugiej klasy.
∗ ∗
∗ |
Paskal Lantier w „Hotelu Prefektury“ w Troyes nie potrzebował, aby go służący hotelowy przychodził budzić.
O ósmej był już na nogach.
O dziewiątej wyszedł i udał się do gmachu sądowego, dopytując się, o której się będzie mógł zobaczyć z prokuratorem rzeczy pospolitej.
— Czy pan ma wezwanie? — zapytał odźwierny.
— Nie, przychodzę w pewnym interesie...
— W sprawie kryminalnej?... ze skargą?...
— W sprawie spadkowej... Przyjechałem z Paryża w skutek ogłoszenia w gazetach...
— No to radziłbym panu napisać na stemplu podanie z wyłuszczeniem prokuratorowi rzeczypospolitej powodów, które pana skłaniają do proszenia o audyencyę... Niech pan za godzinę przyjdzie z tem pismem, które ja natychmiast wręczę według adresu i zaprowadzę pana do biura, gdzie poczeka, aż zostanie wprowadzonym.
— Bardzo dziękuję... Gdzie można dostać papieru stęplowego?
— W dystrybucyi, obok „Hotelu Prefektury“...
— Tam właśnie mieszkam.
— Arkusz za sześćdziesiąt centymów.
Paskal kupił stępel, powrócił do hotelu, zjadł śniadanie, napisał, włożył podanie w kopertę i równo w godzinę powrócił do gmachu sądowego.
Odźwierny wskazał mu drogę i wprowadził. do biura, gdzie pracowało dwóch niższych urzędników, z których jeden podjął się doręczenia pisma do prokuratora rzeczypospolitej.
Po pięcio minutowem oczekiwaniu, Paskal został wprowadzony do gabinetu pomocnika prokuratora.
Ten ostatni ukłonił się nowoprzybyłemu, wskazał mu ręką krzesło i rzekł do niego.
— To pan się nazywa Paskal Lantier?...
— Tak panie...
— Więc to ogłoszenie zamieszczone w gazetach sprowadza tu pana?
— Tak jest, panie...
— Jak się to stało, że wiedząc o swych prawach do spadku po zmarłym Robercie Vallerand, nie zgłosiłeś się pan wcześniej?... Czyś pan nie wiedział o jego śmierci?...
— Wiedziałem o niej, ale moje stosunki z wujem były rzadkie, a nie słysząc o niczem, przypuszczałem, że przez testament rozporządził majątkiem, którego cyfra nie jest mi znana.
Podprokurator zaczął przeglądać akta.
— Jak pana na imię?
— Ludwik Paskal.
— Nazwisko ojca pańskiego?
— Ludwik Lantier.
— Kiedy umarł?
— Ośmnaście lat temu.
— Nazwisko pańskiej matki?
— Łucya Vallerand.
— Zapewne pan posiadasz dowody, mogące potwierdzić tożsamość pańskiej osoby?
— Tak panie — odpowiedział Paskal, wydostając z kieszeni papiery.
— Jakież one są?
— Moja metryka, patent na inżeniera cywilnego, metryka ślubu i śmierci moich rodziców. i moja karta wyborcza...
— Wszystko to jest potrzebne... Proszę o te papiery z wyjątkiem pańskiego dyplomu i karty wyborczej... Muszę je dołączyć do akt...
— Oto są...
— Jeszcze jedno... Zmarły Robert Vallerand miał jeszcze drugiego siostrzeńca, pana Leopolda Lantier...
— Tak, panie... Mój nieszczęśliwy krewny dopuścił się niegdyś ważnych błędów, za które od ośmnastu czy dziewiętnastu lat pokutuje w więzieniu, na które jest dożywotnio skazany...
— Powiadasz pan, pokutuje?
— Tak jest.
— Więc pan nie wiesz o jego ucieczce z więzienia w Troyes, dokąd był przeniesiony?
Paska! udał zadziwienie.
— Uciekł! — zawołał. — Drżę na samą myśl tego, że on jest wolny! Czy nie popełni on nowych zbrodni?
— Nie popełni już... Umarł...
— Umarł! — powtórzył przedsiębiorca, tym razem naprawdę oszołomiony i nic nie rozumiejąc twierdzenia podprokuratora.
— Tak jest — odparł ostatni. — W kilka godzin po jego ucieczce, znaleziono na brzegu Sekwany część jego ubrania... Zatem musiał utonąć albo dobrowolnie, albo przypadkiem... Jednakże, ponieważ ciała nie znaleziono, poszukiwania były prowadzone przez dwa miesiące, których niepomyślny rezultat uczynił powątpiewanie niemożliwem... Leopold Lantier z pewnością nie żyje...
Paskal podniósł do sufitu ręce i oczy, mówiąc bolesnym tonem:
— Nieszczęśliwy!... ach!... nieszczęśliwy!...
— Zatem — mówił dalej podprokurator — pan jesteś jedynym przedstawicielem rodziny Lantierów, mającym prawo do dziedzictwa Roberta Vallerand...
— Jedynym, nie, panie — odparł Paskal — mam syna...
— Prawda, ale on już należy do drugiej linii... Otóż, wuj pański, zmarły prawie nagle, nie zostawił testamentu... Zatem cały majątek spada na pana, ponieważ jesteś synem jego siostry... Wyznaczony administrator sądowy, złoży panu sprawę o wysokości spadku, składającego się z zamku i majątku w Viry-sur-Seine, ocenionych na sto siedmdziesiąt pięć do dwuchkroć sto tysięcy franków, a prócz tęgo sześćdziesięciu tysięcy franków w papierach wartościowych na okaziciela, znalezionych w jednej szufladzie w zamku, i piętnastu tysięcy franków gotowizną...
Paskal słuchał uważnie i jego brwi widocznie się marszczyły.
Podprokurator spostrzegłszy zakłopotanie malujące się na jego twarzy, zapytał:
— Wydajesz mi się pan zdziwionym... Czyżbyś pan przypuszczał, że spadek powinien być większym?
— Powiedziałem panu i jeszcze raz powtarzam, że dokładna cyfrą majątku mego wuja nie jest mi wiadomą, ale przyznaję, żem przypuszczał, że on jest daleko większy.
— Wszyscy mniemali toż samo i według opinii publicznej, Robert Vallerand był milionerem... Jednakże trzeba było się zgodzić z rzeczywistością, w skutek zdjęcia pieczęci i rozpoznania wszystkich papierów... Oprócz wyszczególnionego przezemnie, innego majątku nie ma.
Paskal potrząsnął głową.
— Raz rozmawiałem z wujem po jego powrocie z Ameryki i w tej rozmowie, nie wdając, się w szczegóły, wyraźnie dał mi do zrozumienia, że posiadał kilka milionów...
— To nie jest prawdopodobnem... — odparł podprokurator. — Znalazłby się ślad tych milionów, gdyż Robert Vallerand z pewnością nie zakopał swoich pieniędzy...
— A czy nie mógł ich złożyć u notaryusza?
— To znalezionoby pokwitowanie.
— Pokwitowanie może zaginąć.
— Po śmierci pańskiego wuja, notaryusz byłby obowiązanym zawiadomić sąd o depozycie złożonym w jego ręce.
— Pewno, ale można przypuszczać, że notaryusz nie wie o śmierci swego klienta...
— Czy pan masz jakie ważne przy czyny, aby tak mówić? — zapytał podprokurator.
— Zdaje mi się że mam... — odpowiedział Paskal.
— Jakie?
— W rozmowie o której przed chwilą; wspominałem, mój wuj nie ukrywał przedemną, że jego kapitały wydawały mu się pewniejsze u notaryasża, niż we własnym domu...
— Czy wymienił jakie nazwisko?
— Powiedział mi, że pan Audouard, notaryusz w Nogent-sur-Seine posiadał jego całkowite zaufanie.
— Jest to dosyć waźnem, co mi pan powiadasz, iż warto o tem pomyśleć... Zaczekaj pan chwilkę... Poradzę się pod tym względem prokuratora rzeczypospolitej...
— Proszę pana.
Podprokurator wyszedł.
Paskal zostawszy sam, otarł czoło zroszone kroplami potu, chociaż w gabinecie nie było gorąco.
Posłuszny radom swego krewnego, budowniczy rozpoczął grę grubą.
Budowla wzniesiona tak pracowicie, mogła runąć, ale powodzenie wydawało się pewnem, jeżeli spadkobierczyni Roberta Valleranda pozostania na zawsze nieznaną a Leopold rzekł do Paskala:
— Tym razem Renata nam nie umknięto.
W pięć minut podprokurator powrócił.
— Prokuratora zajęło to coś pan powiedział, — rzekł. — Mam rozkaz zatelegrafować do notaryusza w Nogent-sur-Seine, wzywając go tu bezzwłocznie. — Czy pan musisz dziś koniecznie wracać do Paryża?
— Czyżby obecność moja w Troyes była niezbędną? — zapytał Paskal.
— Przynajmniej byłaby bardzo użyteczną.
— Wyślę więc depeszę do mego zastępcy z zawiadomieniem, że moja nieobecność się przedłuży i dam mu instrukcye...
— Tak będzie najlepiej... Gdzieś się pan zatrzymał?
— W „Hotelu Prefektury“.
— Przyszlę więc tam do pana, jak nam pan będziesz potrzebny.
— Dziękuję panu, będę na rozkazy...
Paskal wyszedł.
Podprokurator natychmiast napisał depeszę, wzywającą do sądu w Troyes notaryusza z Nogent-sur-Seine i zadzwonił na woźnego.
— Do telegrafu... — rzekł. — Odpowiedź; zapłacona...
W półtorej godziny oczekiwana odpowiedź nadeszła do biura prokuratora rzeczy pospolitej.
Podpisana była przez, pierwszego dependenta i brzmiała tak:
„Pan Audouard wyjechał. Wróci w niedzielę wieczorem. Nie wiem gdzie go szukać. Co czynić?“
Drugi telegram wysiany natychmiast, wzywał notariusza o przybycie w poniedziałek, o pierwszej w południe do sądu.
To załatwiwszy, podprokurator napisał do Paskala, uprzedzając go o zwłoce jakiej interes uległ, i zwalniąjąc go aż do następnego poniedziałku.
— Tem lepiej! — pomyślał przedsiębiorca. Leopold będzie miał czas działać i nie trzeba się będzie obawiać nieprawej córki... Trzeba się z nim o tem porozumieć...
— Pociąg przechodzący przez Troyes o piątej minut trzydzieści pięć zabrał Paskala, który o dziewiątej wieczorem wrócił do swego domu przy ulicy Picpus.
∗
∗ ∗ |
Wiemy, iż Jarrelonge o jedenastej minut pięćdziesiąt wsiadł do pociągu passażerskiego, idącego do Brukseili.
Podróż trwać miała dwanaście godzin.
Paweł Lantier wyjeżdżając na drugi dzień pociągiem pośpiesznym, potrzebował połowę tylko tego czasu do przebycia tej przestrzeni, ale bandyta zyskiwał blizko dwie godziny i takowe miały mu wystarczyć.
Uwolniony więzień zwykle sypiał jadąc koleją.
jak gdyby w swoim łóżku, kołysany ruchem wagonów po szynach.
Tej nocy było inaczej.
Wciśnięty w kąt, z twarzą okręconą szalem, i siedząc w towarzystwie czterech podróżnych, Jarrelonge udawał że drzemie, lecz w istocie rozmyślał.
Przybywszy do Maubeuge, trochę przed dziewiątą zrana, wyszedł ze swojej nieruchomości.
Zapowiadano postój przez pięćdziesiąt minut.
— Zjem tu śniadanie... — pomyślał nędznik. — W Brukselli może nie będę miał czasu... Korzystajmy z okoliczności...
Zasiadł więc w bufecie, kazał sobie podać obfite śniadanie, dobrze zapił, a gdy służba zawołała: „Panowie, pociąg odchodzi!...“ powrócił do swego przedziału, gdzie znowu zamknąwszy oczy, zaczął dalej rozmyślać.
O dwunastej minut dziesięć, pociąg wjeżdżał na dworzec brukselski.
Nie potrzebując kłopotać się bagażem, Jarrelonge spiesznie stanął u drzwi wychodowych.
Nie znając Brukselli musiał się poinformować.
— Gdzie się wsiada do pociągu idącego do Antwerpii? — zapytał posługacza.
— Na dworcu Północnym, na drugim końcu miasta. Tramwaj stojący naprzeciw, zawiezie tam pana...
I posługacz wskazał na początek linii tramwajowej.
Na linii stały dwa powozy.
Jeden z nich miał ruszyć w drogę.
Jarrelonge wsiadł do niego i wysiadł na Stacyi drogi Północnej.
W sali passażerskiej dowiedział się, że pociąg do Antwerpii odchodzi za dwadzieścia minut.
Przechadzał się tu i owdzie, przyglądając się twarzom.
W ogólności wydawały mu się zasępione.
Spojrzenia były przyćmione; — wszyscy się nudzili, jak się zdawało.
Poruzmawiano po flamandzka, po wallońsku po francuzku.
— Jaka mięszanina! — pomyślał bandyta. — Ot to. wieża Babel!
Po upływie dwudziestu minut kupił bilet i wsiadł do wagonu.
O drugiej przyjechał do Antwerpii.
Ze stacyi leżącej na bulwarze, czy też ulicy Keyser, widać rysującą się całą panoramę miasta.
Jarrelonge zatrzymał się.
— Teraz idzie o to ażeby nie zasnąć... — rzekł drapiąc się w uchę, — Trzeba jak najprędzej wyszukać Oskąra Lops i w tym celu zasięgnąć informacyj.
Przystępując więc do jakiegoś przechodnią, odezwał się jak najuprzejmiejszym tonem:
— Przepraszam pana... czy byś pan nie był łaskaw mnie objaśnić...
— Nie rozumiem... — przerwał przechodzący najczystszym flamandzkim językiem i poszedł dalej.
— Do djabła — szepnął Jarrelonge ze skrzywienïem. — Godferdam mówiący po jawańsku! Czyja nie spotkam kogo, coby jako tako mówił po francuzku?
Nadchodziła jakaś kobieta.
— Ulica Vieille Chaussé, jeśli łaska?... — rzekł zastępując jej drogę.
Niestety! kobieta zrobiła duże oczy i potrząsnęła głową, mówiąc coś niezrozumiałego.
— Jeszcze flamandka! — pomyślał podróżny z zawodem. Co tu robić? A! wiem... Przecież tutaj, tak samo jak wszędzie, muszą być policyanci, — a ci mnie zrozumieją...
Jarrelonge przerwał sobie, aby dalej mówić.
— Doprawdy, staję się głupowaty... Zaczepiać policyanta, aby się przyjrzał memu cyferblatomwi i kiedykolwiek go sobie przypomniał... To nie byłoby zręcznem... Co tu robić?
Rozprawiając sam z sobą, nędznik szedł.
Stanął przed dosyć, dużą budowlą, mającą pozór teatru.
Na frontonie dawał się czytać napis: Alhambra.
Afisze poprzyklejane przy drzwiach, były drukowane po francusku.
— Wybornie! — pomyślał uwolniony więzień. — Tu rozumią moją mowę; są więc ludzie którzy nią mówią.
Z pod perystylu wyszła nieduża kobietka, ruchliwa i ubrana elegancko, choć w toalecie trochę podniszczonej.
— Czy pani jesteś francuzką? — zapytał Jarrelonge z ukłonem.
— Tak jest, panie.
— No to jestem ocalony! Czy może mi pani wskazać, gdzie jest ulica Vieille-Chaussé?
— Nie panie, ale tam, na rogu ulicy w dystrybucyi tytuniu znajdziesz pan posłańca mówiącego po francuzku i ten może pana poinformować...
Jarrelonge podziękował, puścił się we wskazanym kierunku, spotkał posłańca i rzekł do niego.
— Ulica Vieille-Chaussé, mój zuchu?
— Zaprowadzę pana, to ztąd niedaleko... Niech pan idzie ze mną...
Po pięciu minutach drogi, człowiek ów wyciągnął rękę ku tabliczce i rzekł.
— Jesteśmy.
Francuz włożył dwa franki w rękę przewodnika który ucieszony taką gratką, zawołał.
— Jeżelibyś mnie pan potrzebował, to zawsze jestem w dystrybucyi, gotów na pańskie usługi...
— Dobrze...
Zostawszy sam, Jarrelonge przyjrzał się domom, i postąpiwszy parę kroków, stanął przed numerem trzydziestym pierwszym.
Była to stara budowla lichej powierzchowności, z dwoma sklepami na dole.
W jednym mieścił się przekupień serów.
W drugim sprzedawano ryby solone i wędzone.
Z obudwu wydobywał się odór zabijający.
Pomiędzy sklepami znajdowała się sień ciemna i cuchnąca, tak samo jak sień domu, w którym belgijczyk mieszkał w Paryżu przy ulicy des Recollets.
Wnosząc niebezzasadnie, że dom podobny nie musiał mieć odźwiernego, Jarrelonge wszedł do składu serów, mówiąc do siebie zcicha.
— Byleby ten choć rozumiał po francuzku...
Uspokoił się słysząc, jak handlarz go pytał czegoby żądał i odpowiedział następującym pytaniem.
— Czy nie znasz pan w tym domu niejakiego Oskara Loos?
— Znam, panie.
— Na którem on mieszka piętrze?
— Na drugiem, lecz wątpię czy pan go zastaniesz...
— A, do licha! Kiedyż go można zastać?
— Nie wiem, ale niech pan zawsze wejdzie... — Jest tam jego matka, która pana objaśni.
Uwolniony więzień wszedł na chwiejące się schody i zlekka zapukał do drzwi na drugiem piętrze.
Ktoś gardłowym głosem zawołał:
— Proszę wejść..?
Popchnął drzwi, przestąpił próg i w izbie obrzydliwej powierzchowności i zrujnowanej, w której panował największy nieład, ujrzał sześćdziesięcioletnią kobietę podejrzanej miny w połatanym czepku, siedzącą przy kominie.
Na kominie tym stał kociołek pełen wrzącego płynu.
Stara nie podnosząc się, zawołała opryskliwym tonem:
— Czego pan chcesz?
— Chciałbym się widzieć z pani synem.
— Na co?
— Mam z nim coś pomówić...
Stara przybrała rozwścieczoną minę i wstrząsając pogrzebaczem trzymanym w ręku.
— Do milion! to wiadomo co mu pan masz powiedzieć! Pan wiesz, że Oskar przywiózł z Paryża kilka groszy uczciwie zarobionych przez pracę, i jak wszyscy próżniacy flamandzcy, przychodzisz po niego, aby ci fundował piwo z Louvain i farb... A! łajdaki!.... wciągają go, obdzierają, wyciągają na wydatki po za domem, gdy tymczasem ja, jego matka, siedzę w domu jedząc kartofle gotowane bez masła i szmalcu!... Ach! żeby się raz to życie skończyło!...
— Stara nie bardzo przystępna!... — pomyślał Jarrelonge. — Idzie o to aby ją ugłaskać...
Poczem głośno dodał:
— Mylisz się, kochana pani... Ja nie mam zamiaru wciągać jej syna w rozpustę, gdyż sam jestem porządnym człowiekiem i tylko uczciwych ludzi szanuję... Przybywam umyślnie z Brukselli, aby zaproponować synowi pani robotę u mego majstra...
— Więc pański majster jest stolarzem?
— Tak jest, majstrem stolarskim, a ja czeladnikiem... — odparł Jarrelonge — chwytając w lot objawienie.
— No, to nie sądzę, aby się Oskar dał namówić... Zresztą, on nie musi znać swojego rzemiosła, przepędziwszy trzy lat na kolei, na której, lepiej by zrobił gdyby był został...
— Ręka się prędko wprawia i jeżeliby chciał...
— Tak, jeżeliby, chciał... ale on będzie wołał nic nie robić, zajadając surową szynkę i zapijając ją piwem i jałowcówką, aż dopóki nie znajdzie się pod stołem... To tam znikają jego oszczędności...
— Można mu dawać dobre rady...
— Spróbuj pan... to pańska rzecz.
— Czy on prędko po wróci?
— Czy ja wiem?... Czasem go po dwa dni nie widuję...
— Gdziebym go mógł zastać?
— U wszystkich szynkarzy fara i wódki, a tych nie brak w Antwerpii!...
— Ależ musi być miejsce, w którem on bywa przeważnie i w ktorém, naturalnie, mógłbym go najprędzej zastać?...
— A więc, miejsce, które on najwięcej lubi, jest szynk przy porcie, pod szyldem: „Schadzka marynarzy“.
— Bardzo dziękuję, kochana pani, idę tam, a pani zrób mi przyjemność przyjmując to, co pani pozwoli dodać trochę masła do twoich kartofli...
To mówiąc, Jarrelonge podawał matce Loos sztukę pięciofrankową.
„Ta rzuciła się na pieniądz, jak sęp na żywą zdobycz i chrapliwym, drżącym z radości głosem wybełkotała:
— Toż to się dziś uraczę jałowcówką!...
Uwolniony więzień wyszedł z izby, a następnie z domu, rozpytał się o drogę, którą miał się udać, i skierował się ku portowi, mówiąc;:
— Oto są zawikłania, które młodemu człowiekowi coraz więcej stawać będą na przeszkodzie... Zanim on znajdzie Oskara, ją kupię od niego wzmiankowane papiery, jeżeli je ma jeszcze.
Jarrelonge przyszedł do portu.
Wybrzeża założone z towarami, wielkie, okręty i lodzie różnego rodzaju na Skaldzie, wywarły na bandytę silne wrażenie, ale nie miał czasu unosić się nad tym żywym i malowniczym widokiem.
Najważniejszą dlań rzeczą było bezzwłocznie odnaleźć ulubioną szynkownię Oskara.
Jeden z tragarzy mu ją wskazał.
W dwie minuty doszedł do „Schadzki marynarzy“, szynku ostatniego gatunku, którego pozór nie miał nic pociągającego. Przeciwnie...
W zkie okienka i o małych szybkach zielonawego koloru, widniały w poczerniałych murach.
Ogromna sala o bardzo nizkim suficie .prawie czarnym, była umeblowana zatłuszczonemi stołami i ławkami.
Za tą salą znajdowały się gabinety, z których każdy mógł pomieścić około dziesięciu osób.
Jarrelonge wszedł do zakładu i z początku nie wiele mógł rozróżnić przez gęsty dym, Wydobywający się z otworu mnóstwa fajek.
Jednocześnie dziwna mięszanina języków uderzała nieprzyjemnie jego ucho.
Mówiono jednocześnie po niemiecku, po włosku, po francuzku, po angielsku, flamandzku, po hiszpańsku i t. d., a raczej krzyczano, kłócono się, klęto temi rozmaitemi językami.
Zwolna wzrok Jarrelonge’a mógł bez względu na dym, pochwycić kilka szczegółów obrazu skreślonego przez nas w ogólnyoh zarysach.
Nędznik w Paryżu widział dużo jaskiń i dziur, lecz mu siał przyznać, że nic nie znał podobnie nikczemnego, podobnie śmiesznie złowrogiego.
Do typów wiecznie świeżych i żyjących, malowanych przez Dawida Teniera i innych mistrzów flamandzkich, łączyły się fizyognomie szubieniczne i sylwetki bandytów należących do wszystkich krajów świata.
Gospodarz zakładu palący tak jak i jego goście z długiej fajki z białej glinki, siedział za kantorem obity, poczerniałą blachą mosiężną.
Jarrelonge zbliżył się do niego i kłaniając mu się grzecznie, rzekł:
— Proszę o szklankę rumu Jamajka, jeśli łaska i objaśnienie:
Gospodarz podał trunek na kantor i czekał:
Uwolniony więzień mówił dalej:
— Czy pan znasz niejakiego Oskara Loos?
— Znam.
— Czy on jest tutaj obecnie?
— Jest.
— Czy byś mi go pan niepokazał?
— I owszem... Widzisz pan tam, w rogu, stół na którym stoi wazka?
— Doskonale widzę.
— Oskar Loos jest ten, co ma na głowie czapkę wydrzaną, taką samą jak ja...
— Dziękuję i proszę jeszcze o jedną szklankę...
Jarrelonge wzmocnięny na duchu tą podwójną, dozą trunku, zapłacił i skierował się ku stołowi w kącie.
Przy nim siedziało pięciu ludzi.
Czterech z nich grało w karty.
Do grających należał Oskar.
Piąty spoglądał okiem ogłupiałym z opilstwa na jałowcówkę, palącą się w metalowej wazce.
Były robotnik kolejowy cały był grą zajęty.
Jednakże ujrzawszy, że ktoś obcy zatrzymał się w końcu stołu i przygląda mu się uważnie, podniósł głowę i zmarszczył brwi.
— Do pana mam interes, panie Loos... — rzekł do niego Jarrelonge z najuprzejmiejszą miną.
— Do mnie?... — rzekł Oskar zdziwiony.
— Tak, lecz jak pan skończysz.
Gra została przerwana.
Inni gracze przyglądali się kolejno francuzowi i mówili coś z cicha do siebie po flamandzku.
Od zjawienia się Jarrelonge’a, Oskar nie potrafił ukryć swojej niespokojności.
Gdy rozdawano karty on mruczał.
— Czego pan chcesz odemnie?
— Czyś pan skończył?
— Nie, ale z tem wszystkiem możesz pan mówić.
— To co ci mam powiedzieć, mój stary, nie mówi się, tylko się gwiżdże... — odparł uwolniony więzień, który śród tych łotrów odzyskiwał swoją powagę wysłużonego. bandyty.
Niespokojność Oskara Loos zwiększała śię.
Irytowało go to, że nierozumiał odpowiedzi nieznajomego.
— Godferdam!... — zawołał wzruszając ramionami. — Idź pan gdzieindziej gwizdać, jeżeli gwizdanie to nie jest przyjemne.
— Słychać je z Paryża.
— Usta Oskara poruszyło nieznaczne drżenie.
Oczy j ego niespokojnie się poruszyły.
— Tak, do kroćset! z Paryża... — powtórzył Jarrelonge. — Z dworca kolei Wschodniej i od wagonu Nr. 1326.
Były robotnik kolejowy zbladł bardzo.
— No i cóż! gramy dalej czy nie? — zapytał jeden z grających po flamandzku.
— Zaczekaj chwilkę... — odpowiedział Oskar w tym samym języku.
Poczem zwracając się do Jarrelonge’a mówił dalej po francuzku:
— Co to wszystko znaczy?
— To znaczy, że mamy do pomówienia o stopniu wagonu Nr. 1326... — odparł uwolniony więzień.
Były robotnik kolejowy nie mógł już powątpiewać, że popełniona przezeń kradzież została odkryta.
Z bladego stał się purpurowym.
Krew gwałtownie biła mu do głowy i jednocześnie tysiąc pomięszanych myśli dręczyło jego umysł.
Czy by ten człowiek stojący przed nim, był agentem policy i francuzkiej?
Czy miał do w ód kradzieży w ręku?
Oskar Loos obejrzał się po sali.
Rzekłbyś że szukał drzwi do ucieczki.
~ Jarrelonge pochylił się nad nim i opierając się mu na ramieniu, szepnął mu do ucha te kilka wyrazów.
— Odejdź od tego stołu, albo będziesz zgubiony... Ja nie jestem łapaczem, jestem poczciwy chłopak, zainteresowany sprawą woreczka któryś znalazł, wziął i wybrał z niego pieniądze...
Były robotnik drżał na całem ciele.
— Ja... — wybełkotał — ja wziąłem...
— Milion djabłów, wiesz o tem tak dobrze jak i ja! Nie masz co kłamać i przewracać oczyma, jak gałkami od loteryjki... Pójdź... Musimy z sobą pomówić.
Po raz drugi flamandczyk, zniecierpliwiony przerwaniem gry, zapytał:
— Grasz?
— Nie... — odpowiedział Oskar wstając... Weźcie na moje miejsce Coosmana... Ja mam interes z tym człowiekiem...
Coosman, ów człowiek patrzący błędnem okiem na pącz z jałowcówki podniósł się potykając i z ciężkością upadł na miejsce zajmowane przez byłego robotnika kolejowego.
— Gdzie możemy pomówić, nie obawiając się, aby nam jakiś natręt nieprzeszkodził? — rzekł Jarrelonge.
— Za wielką salą są gabinety... — weźmy jeden.
— Zgoda... Co pan pijesz?
— Piwo. Wybieraj pan dla siebie.
Oskar kazał przynieść czarnego piwa z Louvain do gabinetu, do którego wszedł razem z Jarrelonge’m.
— Ten ostatni mówił do siebie:
— Nie bardzo przebiegły jest ten belgijczyk, z Antwerpii!... Pozwala się od razu wyspowiadać... Głupiec!...
Ex-robotnik drogi Wschodniej trochę do siebie przyszedł.
Usiadł, spojrzał towarzyszowi w oczy, i zawołał:
— No! zobaczmy coś mi pan miał powiedzieć? co to znaczy: wagon Nr. 1326... woreczek... pieniądze?... Nakoniec co to za historya, z której ani słówka nierozumiem?...
— Patrz! patrz! patrz! — rzekł Jarrelonge tonem szyderczym. — Cofasz się, mój stary, ale już jest za późno... Nie trzeba było przed chwilą zblednąć jak ser śmietankowy, a potem zaczerwienić się jak rak... Gdybyś mi był od razu dał odprawę, mógłbym myśleć, żem się omylił i że ci nie groził ładny procesik w sądzie kryminalnym...
Oskar tylko pozornie zachowywał zimną krew.
Zgnębiony ostatniemi wyrazami Jarrelonge’a, nieszczęśliwy zaczął drzeć i wyjąkał:.
— Cicho... ktoś idzie.
Garson przyniósł piwo.
Gdy wyszedł z gabinetu, Jarrrelonge zamknął drzwi i rzekł:
— Bez próżnej gadaniny... nie ma czasu!... Jeżeli się chcesz wykręcić z tej sprawy, to odpowiadaj prędko i nie bałamuć... Pewnej nocy, w zeszłym miesiącu, pełniąc służbę znalazłeś woreczek skórzany zaczepiony łańcuszkiem o stopień wagonu Nr. 1326, który przybył z Maison-Rouge. Czy tak?
— A! Godferdam!... Kto ty jesteś?
Jarrelonge odpowiedział tonem łagodnym:
— Jestem ten, co może pójść do naczelnika policyi w Antwerpii do biura głównego przy ulicy Orfevres pod Nr. 13 — (zły numer, mój stary!) — i jeżeli nie będziesz grzeczny, jednem słowem kazać zamknąć cię do ula...
Belgijczyk wydał głuchy mruk i wydobył z kieszeni lichy nóż tandetny.
Ale Jarrelonge stał już w postawie obronnej, z nożem katalońskim w ręku.
— Mój stary, my się znamy z tém narzędziem; miałem ja dosyć w użyciu i używam go z pewną wprawą... No, głupstwa na bok! Powtarzam, że czas jest drogi. Schowaj swego dydaka za dwadzieścia pięć sous, który wcale nic nie wart! Ja mogę cię zgubić, to prawda, ale cię mogę także ocalić... — Nie targuj się z papą o zwierzenia... Otworzyłeś woreczek?
Oskar, ogłupiały z przestrachu jakim go napawał towarzysz, zamknął nóż i odpowiedział:
— Tak jest.
— Wybornie! Naturalnie zabrałeś pieniądze znajdujące się w worku?
— Zabrałem...
— Wiele ich było?
— Okrągłe dziewięć tysięcy franków.
— Dziewięć tysięcy franków — powtórzył Jarrelonge. — Dziewięć tysięcy franków, które cię mogą zaprowadzić na galery i które głupio wydajesz, pojąc piwem gromadę próżniaków! Ale mnie to nie obchodzi... Każdy się urządza, jak mu się podoba... Przy pieniądzach które zabrałeś były papiery.
— Tak, dwa listy, z których jeden, w tajemnej skrytce, której sprężynę nacisnąłem przypadkiem.
Wzrok Jarrelonge’a zabłysnął.
— A więc, mój chłopcze — rzekł — w zamian za te dwa listy dam ci tysiąc franków.
Oskar zadrżał.
— Nie ma ich... — wyjąkał.
— Więc je zniszczyłeś?
— Nie.
— Zatem je posiadasz, ale chcesz więcej, ze mnie wyciągnąć. No to podwyższam aż do półtora tysiąca franków... Siedmset pięćdziesiąt franków za list... Zdaje mi się że to ładnie...
— Powtarzam panu że ich nie mam...
— To być nie może!
— Niestety! nie, na nieszczęście!... Nie interesowały mnie te listy... Wcale mi nie szło o objaśnienia, jakich nie mogły dostarczyć co do osobistości właściciela znalezionego woreczka... Zamknąłem je w skrytce, gdzie się znajdowały i rzuciłem woreczek w śnieg wraz z chustką, w którą były zawinięte bilety bankowe.
Jarrelonge z kolei zbladł.
— Czy to w istocie prawda, co ty mówisz? — zapytał drżącym głosem.
— Tak jest, Godferdam! najprawdziwsza prawda.
— Kroćset!.... A więc skoro zostawiłeś listy w zamkniętej skrytce, to one są w jego rękach, a on się tego nie domyśla!
— W czyich rękach? — zapytał belgijczyk z niepokojem.
— W rękach tego co znalazł woreczek, tego, którego wyprzedziłem zaledwie na godzinę, tego co robi poszukiwania i jedzie do Antwerpii, aby cię oskarżyć i kazać aresztować jako złodzieja...
Oskar znowu został zdjęty drżeniem, o którem jużeśmy mówili.
— Jak to! — wyjąkał zaledwie słyszanym głosem. — Ktoś jedzie do Antwerpii, żeby mnie kazać aresztować.
— Tak jest...
— Więc on wie, że ja tu jestem?...
— Do licha! Na kolei, z której zostałeś wypędzony za złe prowadzenie, dostał twój adres z ulicy des Recollets. Z ulicy des Recollets odesłano go wprost do Antwerpii na ulicę Starej Drogi, a w obecnej chwili, bez wątpienia, wybaduje twoją matkę, która go odeśle pod „Schadzkę Marynarzy“, tak samo jak mnie tu przysłała...
— A! nieszczęście! — zawołał Oskar — biada mu!
Jarrelonge mowił dalej:
— Listy zostały w woreczku... Musimy ten woreczek odebrać...
— Ale ten człowiek? — zapytał belgijczyk głuchym głosem.
— Dwa tysiąca franków dostaniesz, jeżeli mu przeszkodzimy powrócić do Paryża.
— Zabić go! — szepnął były robotnik z przestrachem.
— Czy może wolisz sąd przysięgłych?... więzienie?... galery?
— Ale jakim sposobem?
— Tu w Antwerpii rzecz pójdzie jak z płatka ponieważ ten człowiek jest tutaj nieznany, więc usuniemy go łatwo, tak że się o niego żywa dusza nie zatroszczy.
— I on poszedł tam... do matki?
— Starajmy się tam dojść przed nim... W drodze wytłómaczę ci co potrzeba zrobić...
— Pójdź pan... — rzekł Oskar.
I wyszedł z gabinetu w towarzystwie Jarrelonge’a.
Przechodząc przez salę główną, zamienił kilka wyrazów po flamandzka z towarzyszami bardzo grą zajętymi.
Znalazłszy się na ulicy, uwolniony więzień wziął go pod rękę, i idąc mówił z. nim po cichu.
Oskar nic nie odpowiadając, potwierdzał kiwaniem głowy.
Doszli na ulicę Starej Drogi.
— Gdzie będziesz na mnie czekał? — zapytał belgijczyk.
— Wskaż mi miejsce — odpowiedział francuz.
— A więc, tam... — rzekł Oskar wskazując na piwiarnię. — Ja tam przyjdę.
Jarrelonge wszedł i kazał sobie podać kieliszek wódki.
Oskar wszedł do matki.
Stara kobieta wcale się go nie spodziewała. Tak samo jak w chwili odwiedzin Jarrelonge’a, siedziała przy piecu, na którym kociołek ciągle kipiał.
Były robotnik otworzył nagie drzwi i rzekł opryskliwie:
— Czy tu się kto pytaŁ o mnie.
I jednocześnie zbliżał się do flamandki.
Ta podniosła głowę i ukazała twarz zmienioną i oczy zamglone i mrugające.
W lewej ręce trzymała szklankę, a w drugiej jeszcze do połowy pełną butelkę.
W około niej powietrze nasycone było silnym odorem alkoholu.
Oskar od pierwszego rzutu oka poznał, że jego matka była pijana.
— Godferdam! — zawołał uderzając nogą.
Poczem wyrwał jej butelkę i szklankę.
Stara usiłowała po wstać i zdołała to do połowy uczynić, ale nie mogła się utrzymać na nogach i upadła na krzesło, wydając głuche krząknięcie.
— I ty śmiesz utrzymywać, że ja ci daję umierać z głodu!.. — mówił dalej były robotnik taboru z wściekłością. Zkąd masz pieniądze, za któreś kupiła tę jałowcówkę?
Flamandka utkwiła ogłupiały wzrok, w syna i wybełkotała:
— To ten pan...
— Jaki pan?
— Ten co przychodził co do roboty... w Brukselli... e stolarni...
— Co tam matka bajesz?... Jak on wyglądał, ten pan?... — Dosyć wysoki... z twarzą trochę czerwoną... w okrągłym kapeluszu... Odesłałam go pod „Schadzkę Marynarzy“.
Oskar domyślił się, że chodziło o człowieka którego już widział, ale tamten zapowiadał nowe odwiedziny, a te szczególniej go zajmowały.
— Czy nie przychodził kto inny? — rzekł znowu.
— Kto inny?... — powtórzyła stara, której zbyt ciężka głowa kiwała się to na jedną to na drugą stronę.
— Tak... Czy matka nie rozumiesz o co pytam?
Pani Loos wybełkotała kilka wyrazów bez związku.
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi.
Oskar uczuł, że jego serce bić przestaje.
Stara spuściła głowę na piersi i siedziała nieruchomie.
Spała głębokim snem opilstwa.
Zapukano powtórnie.
Były i robotnik taboru obtarł wierzchem ręki czoło zroszone potem, postąpił ku drzwiom i otworzył.
Na progu stał Paweł Lantier.
— Pan Oskar Loos? — zapytał.
— To ten... — pomyślał belgijczyk zdjęty nagle drżeniem — to ten przychodził oglądać wagon z zawiadowcą... Poznaję go... To ten znalazł kawałek łańcuszka uczepionego u stopnia.
Syn Paskala powtórzył:
— Pan Oskar Loos?
— Ja jestem...
— Mam z panem coś pomówić... — rzekł Paweł Przyglądając si@ temu z kim rozmawiał i poznając go zkolei.
— A więc! proszę wejść...
Paweł wszędł kilka kroków do pokoju.
Oskar zamknął drzwi.
Student powiódł w około wzrokiem niepozbawionym nieufności.
Oko jego spoczęło na uśpionej kobiecie.
Belgijczyk to spostrzegł.
— To moja matka — rzekł. — Wypiła trochę za wiele i armata by jej nie zbudziła. Możemy więc przy niej mówić, ponieważ jak mi się zdaje, masz pan coś do powiedzenia.
Mówiąc te wyrazy belgijczyk spostrzegł niewielkiej objętości przedmiot starannie zawinięty w gazetę, który przybyły trzymał pod pachą.
— Czy to pan mieszkałeś — odpowiedział Paweł — jeszcze dwa tygodnie temu przy ulicy des Rcollets w Paryżu.
— Tak jest, ja...
— Służyłeś, pan na kolei Wschodniej?
— Tak, panie.
— To pan świeciłeś, gdy pewnego wieczora ja z zawiadowcą oglądałem wagon Nr. 1326.
Oskar przybrał obojętną minę i odpowiedział:
— To bardzo być może, ale sobie tego nie przypominam...
— Zaraz to zobaczymy... Dla czego pan rzuciłeś służbę na kolei?
— Bo mi się nie podobała....
— To jest, że pana odprawiono...
— No to i cóż? Tam nie żartują! Podpiłem sobie raz przypadkiem... I warto też było o tem gadać?
— Więc mnie pan nie poznajesz?
— Nie, panie.
— Zapytaj pan pamięci... Przypomnij sobie, że pewnego wieczoru zawiadowca stacyi kazał panu świecić, pod czas rewizyi wagonu, i w którym zbrodnia została popełniona...
Oskar przybrał minę człowieka, który uważnie szuka w pamięci.
Paweł mówił dalej:
— Przypomnij pan sobie, żem spostrzegł kawałek łańcuszka niklowanego, uczepionego u stopnia wagonu... Przypomnij sobie, żem zabrał ten kawałek łańcuszka i żem go schował... Wszystkie te fakta są świeże, zapomnieć ich nie mogłeś, a zdajesz się pan posiadać tak zimną krew...
— Rzeczywiście — rzekł nagle belgijczyk — przypominam sobie...
— A! to co innego!... Więc zapewne pan musisz sobie także przypominać o woreczku, który wisiał na tym łańcuszku.
Oskar przybrał zdziwioną minę i szepnął:
— O jakim woreczku?... Nie było żadnego woreczka...
— Nie zapieraj się... — rzekł Paweł. — Radzę, ci, abyś się przyznał otwarcie... Jeżeli będziesz kłamał to wyszedłszy ztąd, udam się do policyi z pismem naczelnika wydziału śledczego z Paryża, jakie posiadam i zaniosę na ciebie skargę.
— Pan na mnie zaniesiesz skargę! — zawołał belgi jeżyk. — A to o co?
— Rozumie się jako na złodzieja, a może i wspólnika morderstwa popełnionego w wagonie Nr. 1826.
— To fałsz, panie! to fałsz!... Ja nikogo nie zamordowałem!...
— Zgadzam się na to, dopóki nie będę miał przeciwnych dowodów; ale ukradłeś woreczek, otworzyłeś go, przetrząsłeś i zabrałeś to co się w nim znajdowało...
— Nieprawda! nieprawda!... Woreczka nie było!
— Był i oto jest ten sam.
Paweł spiesznie rozwinął paczkę o której mówiliśmy wyżej.
Były robotnik kolejowy, jakkolwiek uprzedzony przez Jarrelonge’a i spodziewający się tego co miało nastąpić, uczuł nieprzezwyciężone pomięszanie na widok tego oskarżającego woreczka.
Student ujrzał że blednieje, i zawołał:
— Powtarzam raz jeszcze, że zaprzeczać na nic się me zdało... Przywłaszczyłeś sobie pieniądze i papiery zawarte w tym woreczku. Dosyć więc dzisiaj mego jednego słowa, abyś dziś jeszcze został aresztowany.
Z pod spuszczonych powiek Oskara, błysnął krwawy ogień, nikczemnik obejrzał się w około i wsunął rękę pod ubranie.
Student doskonale zrozumiał co się działo w umyśle złodzieja i wyjął z kieszeni rewolwer.
— Widzisz, żem przygotował środki obrony — rzekł, — powstrzymaj się więc od wszelkiego gwałtownego zamachu, bo inaczej, pod słowem honoru, sam sobie wymierzę sprawiedliwość!...
Wtedy były robotnik przypomniał sobie o zapomnianych na chwilę radach Jarrelonge’a.
— O! panie, bardzo proszę — rzekł słodkawo, — nie wystawiaj pan sobie, że ja godzę na pańskie życie... bardzo źlebyś mnie pan osądził... To coś pan mówił, nabawiło mnie zimnego dreszczu i zląkłem się, aby matka nie usłyszała... Błagam pana, nie oskarżaj mnie... Przebacza mi pan... Tak, znalazłem woreczek uczepiony u stopnia wagonu Nr. 1326... otworzyłem go. i widząc znajdujące się w nim. banknoty, nie miałem siły oparcia się pokusie nasuwanej przez nędzę... Gorączka paliła mi głowę... wziąłem pieniądze... teraz tego żałuję, ale już za późno... część wydąłem... a co zostało, oddam panu...
— E! — odparł żywo Paweł — mnie nie idzie o pieniądze...
— A więc o co?
— O listy, które się musiały znajdować razem z pieniędzmi... Czyś wiedział o tych listach?
— Tak panie, na dowód tego powiem, że jeden z nich był pisany do notaryuszą.
— Właśnie! — zawołał — Paweł z radością. — Spodziewam się żeś ich nie zniszczył?
— O! nie, panie... miałem nawet myśl chwilę wrzucić na pocztę list adresowany do notaryusza... Alem się cofnął...
— Zatem zatrzymałeś te listy?
— Rozumie się.
— Daj mi je.
— Kiedy?
— Zaraz.
— Chętnie bym to uczynił, ale to jest rzeczą, niemożliwą...
— Dla czego?
— Bo ich nie mam w swoich rękach.
— A mówiłeś żeś je zatrzymał! — zawołał Paweł.
— I tak jest rzeczywiście — odpowiedział były robotnik kolejowy — ale ani tych papierów ani pieniędzy nie mam w tem mieszkaniu, gdzie moja matka ciągle szpera: zarazby je znalazła...
— Cóżeś z niemi zrobił?
— Zachowałem je w pewnem miejscu, u jednego z przyjaciół, po drugiej stronie Skaldy, pod „Flandryjską Głową“... — Przyrzekam panu oddać te listy...
— Natychmiast.
— Nie, — dziś wieczorem... Pójdę po nie i przyniosę... Przed wieczorem nie zastanę przyjaciela, u którego są złożone...
— Ty mnie chcesz oszukać... wymknąć mi się... uciec...
— Nie, panie i zastanowiwszy się trochę, — pojmiesz pan, że nie miałbym żadnego interesu to zrobić... Nazwisko moje jest panu znane i jak pan powiadasz, masz list do naczelnika policyi... Gdybym chciał zemknąć, narobiłbyś pan popłochu i byłbym pochwycony w ciągu jednej doby.
Zdawało się, że Oskar mówi to w dobrej wierze.
W każdym razie nie było co powiedzieć przeciw logice jego rozumowania.
Student dał się przekonać.
Były robotnik kolejowy przez chwilę miał myśl ułożenia się z francuzem i za pewną umówioną z góry summę odkrycia mu, że listy znajdują się w tajemnej skrytce woreczka skórzanego.
Jednakże porzucił to dobre natchnienie.
Będąc natury bardzo nieufnej i wcale nie delikatnej (czytelnicy mieli już tego dowód), belgijczyk pomyślał:
— Jak ten młody człowiek dostanie listy, to mnie pomimo to oskarży jako złodzieja.
Paweł mówił dalej:
— O której godzinie możesz mieć te papiery?
— Mój towarzysz jest rybakiem na Skaldzie... Wraca dopiero około dziewiątej... Zobaczę, się z nim dopiero pomiędzy dziewiątą i dziesiątą.
— Zatem o jedenastej oddasz mi te listy?
— Punkt o jedenastej, tak jest panie...
— Gdzie?
— Tutaj, jeżeli pan chcesz.
— Zgoda... Przyjdę o jedenastej, ty dotrzymasz obietnicy, a ja odjadę do Paryża... ale pamiętaj, że gdybyś chciał mnie oszukać, to będę bez litości...
— Przysięgam, że pana nie oszukam. Popełniłem błąd, trafia się sposobność naprawienia go, więc ją chwytam...
— Zatem, do wieczora!
— Tak panie, punkt o jedenastej.
Paweł założył na rękę niklowany łańcuszek od czarnego woreczka.
Wyszedł.
Oskar zamknął drzwi za nim i wyciągnąwszy zaciśnioną pięść ku schodom, rzekł dziko, po flamandzko:
— Ha! niegodziwy francuzie!... dziś wieczorem uregulujemy swoje rachunki!...
Wyszedłszy na ulicę, syn Paskala z łatwością znalazł drogę do hotelu, w którym się zatrzymał. — Znowu zawinął woreczek, oddał go gospodyni i udawszy się na stacyę kolei żelaznej, zapytał u okienka kassowego:
— O której odchodzi ostatni pociąg do Brukselli?
— O północy, proszę pana...
— Czy pociąg ten łączy się z pociągiem idącym do Paryża?
— Nie panie... Pierwszy pociąg z Brukselli do Paryża odchodzi rano o dziewiątej minucie trzeciej...
Paweł oddalił się, mówiąc sam do siebie:
— Przenocuję w Brukselli w pobliżu dworca, a wieczorem będę z Renatą, której zapewne przyniosę nazwisko matki, przyszłość, majątek, szczęście...
Młodzieniec uważał, że ma jeszcze dużo czasu.
Bez względu więc na zajmujące go myśli, skorzystał z niego, aby zwiedzić osobliwości Antwerpii, ale napróżno cuda artystyczne wabiły jego oczy, myśl jego błąkała się gdzieindziej.
Za nadejściem nocy wrócił do hotelu na obiad.
∗
∗ ∗ |
Wygłosiwszy swą groźbę przeciw francuzowi, z towarzyszeniem ryku jak zwierz dziki, Oskar Loos spojrzał na matkę która ciągle spała, poczem wybiegł z izby, zamknął drzwi na dwa spusty, wziął klucz do kieszeni i poszedł do piwiarni, w której na niego czekał Jarrelonge.
— Wyjdźmy — rzekł bandyta — potrzebuyę świeżego powietrza.
— Bardzo dobrze — odparł wspólnik Leopolda, podnosząc się, aby wyjść z nim razem — ale należałoby unikać, aby nas widywano zbyt często razem... mógłby nas kto zauważyć...
— Wróćmy pod „Schadzkę Marynarzy“... — rzekł Oskar. — Tam nie ma się czego obawiać i opowiem ci co zaszło...
Belgijczyk i francuz doszli do portu i znowu zasiedli w gabinecie, w którym prowadzili byli pierwszą rozmowę.
Jarrelonge kazał podać obiad i obadwaj zaczęli rozmawiać.
Pozostawmy ich przy rozmowie i powróćmy do Paryża.
Paskal Lantier z samego rana udał się na ulicę Navarin, gdzie mieszkał jego brat stryjeczny pod przybranem nazwiskiem Pawia Pelissier.
W kilku słowach opowiedział Leopoldowi o tem co zaszło w pałacu sprawiedliwości w Troyes.
— Wszystko dobrze! — zawołał zbieg z więzienia zacierając ręce. Pojedziesz w niedzielę i spotkasz się tam z notaryuszem...
I uśmiechając się, nędznik dodał:
— Bądź spokojny, nieprawa córka naszego wujaszka nie przyjdzie spierać się z tobą o dziedzictwo. Ja ci to zapewniam!...
— Cóżeś postanowił?
— Ułożyłem plan, którymi się wydaje wybornym. Formalności właściciela pewnej nieruchomości co do lokalu, nie pozwalają mi działać tak spiesznie jak bym sobie tego życzył, ale na czekaniu nic stracimy.
— Czyś odnalazł Jarrelonge’a?
æ — Przyznam się, że teraz prawie nie myślę o szukaniu go, ale tém gorzej dla niego, jeżeli wypadek da mi się z nim spotkać... Przygotowałem ja dla niego cios, którego z pewnością nie odeprze!
— Pójdziemy gdzie razem na śniadanie?...
— Nie... Byłaby to niezręczność... Widząc nas razem, mógłby mnie kto poznać...
— To niemożebne, bo ty nie żyjesz.
— Czy pogłoska o mojej śmierci jest już utrwalona?
— Tak dalece, że się już stała pewnością... — Pierwszy topielec którego wyciągną, będzie wzięty za twego trupa...
— Wybornie! ale z tem wszystkiem bądźmy oględni.... Zbytek ostrożności nigdy nie szkodzi... — Nawet ci dam wyborną radę...
— Mów.
— A więc, według mnie, lepiej będzie, abyś jutro tam wracał.
Paskal uczynił gest zadziwienia.
Leopold mówił dalej:
— Tym sposobem, w razie nieszczęścia, nikt nie będzie mógł przypuszczać, że my działamy w jednej «prawie, we wspólnym interesie... Przygotowuję ci alibi... alibi, które może być tak mnie, jak i tobie użytecznem... Rozumiesz?...
— Doskonale.
— Wracaj więc na ulicę Picpus... Wydaj rozporządzenia, ludziom kierującym robotnikami i zapowiedz, że wyjeżdżasz na tydzień...
— Jakże będę zawiadomionym o tem co ty robisz?
— Dosyć będzie listu...
— List!... To będzie niebezpieczne!
— Wcale nie, jeżeli kto wie jak się wziąść do tego... Dosyć będzie tylko umieć czytać wiersze... Ja ci pokaże jak... a ty się domyślisz...
— A więc, do widzenia — rzekł Paskal — i życzę ci powodzenia!...
— Twoje życzenia spełnią się dla nas obudwu, bądź tego pewny, gdyż nasz ostatni wróg zginie...
Budowniczy opuścił ulicę Navarin i poszedł do domu, aby się przygotować do jutrzejszej podróży.
Renata, jak zwykle, udała się do sklepu; przez cały dzień była ponura, zamyślona, zajęta...
I miała powód być zajętą.
Paweł wyjechał zrana w poszukiwaniu człowieka, który może posiadał papiery powierzone Urszuli.
Wiemy, ile nadziei Renata pokładała w jego powodzenie, jeżeliby mu się udało.
Ale czy nie narazi się on na niebezpieczeństwo?
Nie będzie toczył walki z nędznikami, którzy ją prześladowali i w rękach których o mało co nie straciła życia?
Czy w tej walce nie zostanie zwyciężonym?
Najsmutniejsze przeczucia oblegały umysł córki Małgorzaty.
Chciała jak najprędzej powrócić do domu.
Może tam zastanie list od narzeczonego.
O ósmej zamknięto magazyn.
— Pójdź na obiad, moje dziecię... — szekla do niej pani Laurier, przechodząc do pokoju stołowego.
Renata zaledwie dotknęła jedzenia.
— Co tobie, moje dziecię? — zapytała jej zaniepokojona kupcowa. — Zdaje się żeś cierpiąca?...
— W istocie jestem nią, proszę pani.
— A więc trzeba wracać prędko do domu i położyć się do łóżka. Spokojny sen w nocy, rozpędzi tę chwilową niedyspozycyę.
Renata ucałowała panią Laurier i natychmiast odeszła.
Przy ulicy Beautreillis czekał ją zawód.
Nie otrzymała żadnego pisma.
Córka Małgorzaty weszła na górę i zaczęła się modlić.
Duszę jej ogarniały coraz smutniejsze przeczucia.
W tej chwili biła dziesiąta.
W chwili gdy córka Małgorzaty kładła się do łóżka, w Antwerpii, ulicą pustą i ciemną szło dwóch ludzi.
Szli obok siebie nie mówiąc ani słowa.
Przybywszy do punktu, gdzie się dwie ulice z sobą przecinają, jeden z tych ludzi trącił drugiego łokciem i rzekł do niego po cichu:
— Tamtędy... na lewo...
I zapuścili się w ulicę Van Wesembeke, zaledwie wytkniętą, i prawie przez całą długość składającą się z pustych placów.
Od trzeciej części ulicy ani jednego domu, ani jednego płomienia gazowego...
W chwili, w której wprowadzamy na nią czytelnika, niebo czarne, brzemienne śniegiem, czyniło ciemność jeszcze głębszą.
Lodowaty wiatr wiał z nadzwyczajną gwałtownością, kręcił chorągiewkami i wstrząsał źle umocowanemi okiennicami.
Przebywszy drugą trzecią część ulicy, nocni wędrowcy stanęli.
Jeden z nich zataczał się idąc.
Zaczerwieniona twarz jego pociła się alkoholem. Wzrok miał błędny.
W ręku trzymał kij sękaty, tak samo jak jego towarzysz.
— Tędy będzie przechodził — rzekł.
— Dobrze — odpowiedział drugi, którego dalszą część twarzy kryła się w grubym szalu... Ja stanę z tamtej strony w śniegu, na pochyłości. Zrób to samo po drugiej, stronie...
— A układ nasz trwa ciągle?
— Tak jest! do kroćset! Jak tylko minie na dwa kroki miejsce, gdzie przykucniesz, podniesiesz się i ogłuszysz go tęgim razem kija w głowę... Resztę ja biorę na siebie... Ale czyś pewny, że woreczek będzie miał z sobą?
— Tak jest, bo przyszedłszy po listy, zaraz ma odjechać do Paryża.
— No! to mój stary, stawaj do tańca!...
Były robotnik kolejowy, którego czytelnicy nasi poznali bez trudu, tak jak i Jarrelonge’a, spuścił się z pochyłości ciągnącej się z góry na dół, w śnieg, i mając głowę na równi z ulicą.
O dziesięć kroków dalej, ale z przeciwnej strony, wspólnik Leopolda, zajął taką samą pozycyę.
Poczem nieruchomie i milcząc czekali.
Podczas gdy dwaj nędznicy zaczajali się W zasadzce, Paweł Lantier wyszedłszy z hotelu, w którym jadł obiad, skierował się ku ulicy Starej Drogi, gdzie spodziewał się odzyskać papiery pochwycone przez Oskara Loos.
Jak tylko posiądzie cenne papiery, powróci na stacyę i wsiądzie do pociągu, który go zawiezie do Paryża.
Zakręciwszy silnie u ręki łańcuszek od woreczka biednej Urszuli, szybkim krokiem skierował się w stronę mieszkania starej flamandki.
Wiatr ze śniegiem wiał mu prosto w twarz.
Spuścił głowę i naprężał ciało opierając się zawierusze... Na pierwszym zakręcie ulicy stanął aby się zoryentować.
— To dalej... — szepnął zastanowiwszy — się przez dwie lub trzy sekundy.
Puścił się dalej, doszedł do ulicy Van Mesembecke i wszedł na nią.
Na ulicy tej, prawie pozbawionej domów, wiatr, który szalał po pustych placach, wiał jeszcze z większą wściekłością.
Paweł przyśpieszył kroku, pamiętając iść środkiem ulicy.
Student był paryżaninem i według: zwyczaju paryzkiego, nocną porą unikał chodników i sąsiedztwa budujących się domów, w zagłębieniach drzwi których mogli się ukrywać złoczyńcy.
Szybko doszedł do trzeciej niezabudowanej części ulicy, to jest do miejsca, w którém zaczaili. się złoczyńcy i stanął na wprost Oskara, którego minął.
Belgijczyk się nie poruszył.
— Co on tam robi? — zapytał Jarrelonge sam siebie, który pomimo ciemności dojrzał zbliżającego się Pawła.
Student postępował ciągle.
Jarrelonge zgrzytał zębami.
Wkrótce młodzieniec znalazł się po drugiej stronie zasadzki.
Wtedy uwolniony więzień domyślił się, że zaszło coś niezwyczajnego.
Wstał, rzucił się jak jaguar, i dwoma skokami stanął przy Pawle, który pomimo gwizdania zawieruchy usłyszał jego kroki i obrócił się, lecz nie mógł dokończyć rozpoczętego ruchu.
Straszliwy cios wymierzony w głowę, powalił go na obadwa kolana; jednakże nie stracił przytomności, i usiłował się podnieść.
W ciemności Jarrelonge nie dobrze wymierzył... Cios ześlizgnął się po filcowym kapeluszu Pawła.
Morderca rzucił kij i wydobył nóż.
Student chociaż prawie ogłuszony i wskutek tego mocno odurzony, z całych sił wołał o pomoc i włożył rękę do kieszeni.
Jarrelonge skoczył do niego z podniesionym nożem.
Paweł ujrzał połysk stali w ciemnościach nocy, i machinalnie podniósł rękę, do której miał umocowany woreczek.
Nóż spadł, ale dziurawiąc tylko worek, zastępujący napadniętemu tarczę.
Jarrelonge pochwycił go lewą ręką i powtórnie podniósł nóż nad piersią młodzieńca...
— Nie miał czasu uderzyc.
Nagle rozległ się strzał.
Jarrelonge odskoczył w tył, nie wypuszczając woreczka, którego łańcuszek kaleczył Pawłowi ciało.
Druga błyskawica rozjaśniła cienie nocy; drugi strzał obudził echo.
Tym razem bandyta puścił woreczek, nie wypuszczając jednak noża z dłoni.
Student dwa razy na oślep pociągnął za cyngiel swego rewolweru?
Druga kula utkwiła w ręku bandyty, który uczuł ból straszliwy.
Paweł straciwszy siły, padł na śnieg i utracił przytomność.
Jarrelonge zapominając o bólu miał dobić studenta, gdy w dali dały się słyszeć kroki.
I w tej chwili ktoś zawołał:
— Broń się!... Idziemy z pomocą!...
— Milion djabłów! — pomruknął nędznik. — Nie ma co, trzeba zmykać!
I zostawiwszy swoją ofiarę bezprzytomną poskoczył na spadzistość i znikł w nieprzejrzanych cieniach pustych placów.
Do teatru walki, której wynik nam jest znanym z dwóch stron zbliżały się kroki.
Agenci policyjni przybywający ze stron przeciwnych, znaleźli się przy ciele Pawła.
To ciało bez ruchu miało podobieństwo do trupa.
— Zamordowano jakiegoś nieszczęśliwego... rzekł jeden z policyantów nachylając się. Patrzcie, na śniegu jest plama... to krew...
— Towarzysze, prędko, nosze... — zakomenderował sierżant. — Znajdziecie je w ogrodzie zoologicznym... Przynieście pochodnie i zawołajcie o pomoc.
Dwóch ludzi pobiegło śpiesznym krokiem.
Dwaj drudzy klęcząc przy ciele Pawła, podnosili głowę.
— Krew z ust mu płynie — rzekł sierżant.
— Tak jest — odpowiedział jeden z agentów, kładąc rękę na piersiach młodzieńca. — Nie umarł... Serce bije...
— Podtrzymaj biedaka na kolanach... To znowu figiel tych łotrów z pod „Schadzki Marynarzy“!...
Ujrzawszy rewolwer, który Paweł trzymał w zaciśniętej ręce, sierżant dodał:
— To on strzelał... Gdyby choć był wpakował parę kul w brzuchy mordercom... No zresztą przekonamy się gdy przyniosą światło...
W tej chwili na rogu ulicy ukazały się drżąca światełka.
Agenci zaopatrzeni w pochodnie, wracali z noszami.
Za nim postępował dziesiątek osób ciekawych.
Wkrótce stanęli przy Pawle i oświecili jego twarz zakrwawioną i straszliwie bladą.
— To jakiś cudzoziemiec.
— Chcieli mu skraść woreczek...
— Ale z tem wszystkiem on nie popuścił go z ręki...
Te i tym podobne zdania krzyżowały się nad ciałem.
— No, milczenie!... — zakomenderował sierżant. Połóżcie tego biedaka nanoszę i prędko na od wach w Ratuszu.
Wydany rozkaz został natychmiast wykonany i nosze się oddaliły.
Sierżant pozostał z dwoma agentami na miejscu zbrodni.
Przy blasku pochodni przeglądał ulicę i jej spadziste boki.
Znaleziono kij rzucony przez Jarrelonge’a.
— To tem go ogłuszono — rzekł sierżant.
Poszukiwania prowadzono dalej.
Nagle jeden z agentów oddaliwszy się o parę kroków, wydał okrzyk zadziwienia.
— Drugi... tam!... tam!... — zawołał.
I wskazywał na pochyłości ciało człowieka leżącego twarzą w śniegu i trzymającego w stężałej ręce sękaty kij, podobny do pierwszego.
Agent mówił dalej:
— To zpewnością jeden ze zbrodniarzy... i młodzieniec zabił go... w swojej obronie.
Odwrócono ciało byłego robotnika kolejowego i zbliżono pochodnię do jego twarzy.
— Któż to jest? — zapytał sierżant.
— To Oskar Loos, robotnik z kolei francuzkich, co pewno wygnany, powrócił jakie dziesięć dni temu do Antwerpii... Urwis... zwykły gość pod „Schadzką Marynarzy“...
— Powinien był tak skończyć!... Gdzie on raniony?
— Nie wiem... Umarł naprawdę i już zesztywniał, jednakże nigdzie krwi nie widzę...
— Sprawdziłby to we właściwym czasie... Teraz prędko postarajcie się o nosze i nieście ciało na posterunek... Ja idę za swymi towarzyszami...
I sierżant śpiesznym krokiem udał się w tę stronę, w którą poszli niosący Pawła Lantier.
Agent nie mylił się; Oskar Loos umarł naprawdę, nie trafiony kulą, lecz zabity atakiem apoplektycznym w chwili, gdy upojony alkoholem czekał, leżąc w śniegu, na młodego francuza, aby go zamordować.
Sprawiedliwość bożka uprzedziła ludzką.
Przyniesiono nosze i nędznik został zaniesiony, tak samo jak i Paweł, na posterunek w Ratuszu.
Zobaczmy co robił Jarrelonge.
Opuściliśmy bandytę uciekającego z całych sił przez puste place, na których go kryły ciemności; ale za to ciemności tem mniej pozwalały mu się oryentować, że nie znał Antwerpii.
Przybywszy na ulicę, której nazwiska nie wiedział, nadsłuchiwał czas jakiś, chcąc się przekonać, że go nikt nie ściga, i zajął się swoją raną.
Latarnie gazowe w pewnych odległościach oświecały ulicę.
Podszedł do jednej z nich i obejrzał swoją rękę.
Krew z niej płynęła obficie i bolało go bardzo; ale w istocie nie było nic groźnego, bo kulka małego kalibru przebiła mięśnie nie naruszając nerwów i nie gruchocząc kości.
— A! łajdak!... — po mruknął naiwnie Jarrelonge. — Mógł był mnie zabić!... To cud że mi nie pogruchotał palców!... Krew odkryłaby mój trop, bo musiałem zostawić ślady krwi na śniegu... Trzeba temu zaradzić...
I wydobywszy chustkę od nosa, okręcił ją około ręki zawiązując ranę poczem udał się prosto przed siebie Przypadek cudownie mu usłużył.
Po kilku zakrętach przybył na plac i na końcu bardzo krótkiej uliczki ujrzał oświetloną tarczę zegara.
Był to zegar stacyjny.
— Kolej! — pomyślał nędznik — jakie szczęście! — Jeżeli jeszcze jest pociąg do Brukselli, to zmykam.
Miał czas odetchnąć i puścił się w dalszą drogę.
Na dziesięć minut przed północą wchodził do sali pasażerskiej; czytelnicy wiedzą już, że o północy odchodzi pociąg, ten sam, którym miał jechać Paweł Lantier.
Jarrelonge skorzystał z tego.
O północy zajął miejsce w wagonie drugiej klasy, gdzie się ujrzał sam jeden i okręciwszy rękę końcem szalika dla ukrycia śladów krwi, zastanowił się nad wypadkami, które niedawno zaszły.
— Ten głupiec Oskar zląkł się — rzekł sam do siebie — albo zasnął na śniegu... Tem gorzej dla niego, jeżeli się na nim skrupi... Obecnie, ja jestem zupełnie bezpieczny... Belgijczyk nie wie kto ja jestem, więc mnie nie może denuncyować. Prawda że listów nie mam, ale młodzieniec otrzymał dobrą porcyę... krew mu płynęła ustami... Obecnie już musi nie żyć, chociaż ma twardą głowę... Listy zostaną w woreczku gdzie ich nikt nie znajdzie, i niech mnie djabli porwą, jeżeli tym razem wyjdą na wierzch.
Teraz idzie o odszukanie Leopolda, ażeby mu opowiedzieć o mojej podróży do Belgii...
Z Antwerpii do Brukselli odległość nie jest daleka.
O pierwszej w nocy Jarrelonge wysiadał na dworcu tego ostatniego miasta — i kazał sobie wskazać oberżę, gdzie miał przepędzić resztę nocy.
∗
∗ ∗ |
Natychmiast po przyniesieniu do posterunku w ratuszu ciało Pawła złożono na materacu przenośnego łóżka.
Co się tycze trupa Oskara Loos, ponieważ śmierć jego nie ulegała wątpliwości, zostawiono go na noszach obok tego, którego miano za jego ofiarę.
Sierżant natychmiast wysłał jednego ze swoich ludzi po lekarza i oficera policyjnego.
Obadwaj prawie natychmiast przybyli. Podczas gdy lekarz w sposób nader sumienny i gorliwy zajmował się ranionym, — oficer policyjny słuchał opowiadania faktów.
— Jutro rano przygotujesz raport i przyślesz mi go... rzekł do sierżanta.
Poczem zbliżając się do lekarza, zapytał:
— Czy ten biedak będzie żył, doktorze?
— Mam zupełną nadzieję... Nie znajduję żadnej cięższej rany... Młodzieniec otrzymał gwałtowny cios kijem w głowę, co spowodowało upływ krwi i zemdlenie, ale byłbym mocno zdziwiony, gdyby za kilka minut nie był w stanie odpowiadać na pańskie pytania...
Położono na stole znajdujące na posterunku pudełko z narzędziami chirurgicznemi i lekarstwami.
Doktór użył z nich potrzebnych ingredyencyi dla przygotowania lekarstwa, którego łyżkę wlał młodzieńcowi przez zęby.
Na głowę młodzieńca, w miejsce gdzie został gwałtownie uderzony przez Jarrelonge’a pałką, przyłożył kompres, a potem obmywszy zakrwawioną twarz młodzieńca, który był przerażająco blady, czekał na skutek zadanego lekarstwa.
Oczekiwanie to trwało dziesięć czy dwanaście minut.
Po upływie tego czasu Paweł zadrżał i otworzył oczy.
Chciał podnieść głowę, ale ta ciężko upadła na poduszkę przenośnego łóżka.
Doktór pochylił się nad rannym i przemówił do niego z wyrazem rzeczywistego zajęcia.
— Zdaje się, że pan cierpię?
— Tak, odpowiedział student słabym głosem, bardzo cierpię...
I poniósł rękę do głowy.
— W istocie tu boli... — mówił dalej doktór. — Boli, ale niebezpieczeństwa nie ma... Prędko pan przyjdziesz do siebie.
I zwracając się do urzędnika policyjnego, dodał:
— Jak mi się zdaje, najlepszem co teraz będziemy mogli zrobić, to zanieść tego młodzieńca do hotelu, w którym się zatrzymał i czekać z wybadaniem go do jutra... Po takim ciosie, spoczynek jest koniecznym... Czy zgadzasz się pan z mojem zdaniem?
— Najzupełniej.
— Gdzie pan mieszkasz? — zapytał lekarz Pawła.
— Nigdzie.
— Jakto?
— Przyjechałem do Antwerpii dziś rano... miałem odjechać dziś o północy...
Rozmowę przerwał urzędnik policyjny.
— Nie męcz się pan... — rzekł — jutro pan będziesz mówił... Zaniesiemy pana do najbliższego hotelu, gdzie pan przepędzisz spokojną noc i wszystko będzie dobrze...
Paweł uczynił twierdzący znak głową.
— Sierżancie. — mówił dalej oficer policyjny — pamiętaj położyć tego młodzieńca na noszach i ciepło go przykryć, a potem zanieść go, w mojem imieniu, do „Hotelu Wielkiego Placu“... Nie zapomnij o tym przedmiocie... — rzekł wskazując na czarny skórzany woreczek — on jest własnością tego pana.
— Odwiedzę pana jutro o dziewiątej... — rzekł lekarz ściskając Pawła za rękę. Bądź pan spokojny, odpowiadam za pana.
W dziesięć minut po tem, leżąc w miękkiem i ciepło wygrzanem łóżku, Paweł zasnął głęboko.
Po odniesieniu Pawła, oficer policyjny zajął się ciałem Oskara, które lekarz oglądał.
— Z czego ten człowiek umarł?
— Z attaku apoplektycznego... Był pijany, wino go zabiło... Czy według pana on należał do zbrodniarzy co napadli naszego młodzieńca?
— Jestto rzeczą zupełnie pewną, stosownie do raportu sierżanta... W ręku trzymał taki sam kij jak ten, który znaleziono na miejscu zbrodni.
— Nieszczęście, że nie może wymienić swoich wspólników.
— Znajdziemy ich i bez tego... Doktorze, bądź łaskaw wydać świadectwo śmierci, które dołączą do protokółu.
— Zaraz.
Podczas gdy lekarz pisał, oficer kazał sierżantowi przetrząść kieszenie zmarłego.
— Klucz... — rzekł sierżant.
— Zapewne od jego mieszkania.
— Chustka od nosa i siedmnaście franków. Ot i wszystko.
— Kto z was poznał tego człowieka?
— Ja, proszę pana — odpowiedział zbliżając się jeden z agentów.
— Czy wiesz gdzie on mieszkał?
— Przy ulicy „Starej drogi“, na drugiem piętrze... mieszkał tam z matką...
— Każemy tam przenieść ciało, a zarazem zrobimy rewizyę... Czy pójdziesz z nami doktorze?.
— I owszem... Ciekawy jestem ujrzeć mieszkanie takiego bandyty.
Smutny orszak wyruszył w drogę.
W dwadzieścia pięć minut przybył na ulicę „Starej Drogi“.
Drzwi domu były zamknięte, ale na wezwanie oficera policyjnego, jeden z lokatorów, który wyjrzał oknem, słysząc pukanie, poszedł otworzyć.
Wydano rozkaz wnieść na górę nosze i ich posępny ciężar. Na drugiem piętrze agent, który znał Oskara Loos, wskazał drzwi od jego mieszkania.
Zapukano kikakrotnie, z początku zcicha, a po tem głośniej.
Wewnątrz panowało głębokie milczenie.
Wszyscy lokator o wie nagle zbudzeni ze snu, cisnęli się z przestrachem i ciekawością.
— Otwórzcie albo wyważcie drzwi... — zakomenderował oficer policyjny widząc że nikt nieodpowiada.
Spróbowano trzech czy czterech kluczów.
Jeden z nich poruszył rygiel.
Drzwi obróciły się na zawiasach.
Najprzód wszedł agent trzymając świecę w ręku.
Następnie wszedł oficer policyjny i lekarz.
Stanęli zdziwieni.
Stara flamandka siedziała przy pełnym paliwa piecu, z którego wydobywało się duszne gorąco.
Głowa jej spadła w tył.
Na podłodze u jej nóg leżała próżna butelka i szklanka.
— Baba śpi twardo! — rzekł oficer policyjny. — Obudzić ją!
Jeden z agentów wstrząsnął starą za rękę.
Nie ruszyła się.
Przybliżył się lekarz.
— Nieszczęśliwa nie żyje! — zawołał przyjrząwszy się jej przez chwilę.
— Nie żyje! — zawołali obecni w osłupieniu.
— Tak, zupełnie tak samo jak jej syn, w skutek pijaństwa!... Tylko tu spowodowało apoplekcyę gorąco, a nie zimno...
— Poświadczymy urzędownie ten drugi zgon... pomruknął oficer policyjny.
Przy trupach pozostawiono stróża i wszyscy odeszli.
∗
∗ ∗ |
Paweł Lantier obudził się późno nazajutrz.
Noc przepędził wybornie.
Sen, ten ożywczy i niezawodny środek, powrócił mu w części siły utracone w skutek utraty krwi, i straszliwe wzruszenia walki którą przebył.
Ogromnie się ździwił, ujrzawszy się po przebudzeniu, leżącym w łóżku hotelowem.
Z początku trudno mu było zdać sobie dokładnie sprawę co do swego położenia, ale energicznie znaglił swoją pamięć i przypomniał sobie.
Wspomnienia jego, co prawda, były trochę niepewne, ale wkrótce przyszły do porządku i doprowadziły, go do napadu, którego stał się ofiarą.
— Nie ma najmniejszej wątpliwości! — rzekł sam do siebie. Ten zbrodniarz belgijczyk chciał mnie zamordować, z obawy abym na niego nie zaniósł skargi! Ładne wyrachowanie! i teraz dobrze zyskał. Przypominam sobie, zostałem podniesiony przez policyę... Wyższy urzędnik policyjny i lekarz, byli przy mnie... Kazali mnie zanieść do tego hotelu, zapowiadając na dzisiaj swoje przybycie... Nadejdą i będę musiał odpowiadać na ich pytania... Mało mnie to obchodzi, tem gorzej dla owego Oskara! Alę listów nie mam! Nie będę mógł zawieźć Renacie owych cennych papierów, z któremi się łączy jej przyszłość i które spodziewałem się tu znaleźć! Biedna Renata! jaki zawód!...
Młodzieniec chciał się przewrócić na łóżku.
Silny ból zatrzymał go w miejscu.
Muskały szyi wydawały mu się jednocześnie sparaliżowane i zbolałe.
— Jestem raniony w głowę.. — szepnął. — Jeżeli się z takich ran nie umiera odraza, to one nie ściągają złych skutków; prawie bym się tem nie zajmował, gdybym miał listy.... Gdy złożę zeznanie, odnajdę tego człowieka i potrafię go zmusić do oddania sądowi skradzionych przedmiotów.
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi pokoju.
— Proszę... — rzekł Paweł słabym głosem.
Zakręcono klamką i na progu ukazał o się trzy osób: lekarz, oficer policyjny i sierżant.
Student poznał ich od pierwszego wejrzenia.
— Proszę panów... — mówił dalej. — Wieleż podziękowań jestem wam winien!... Gdyby nie wy, jużby było po mnie...
— Jakże, czy lepiej? — zapytał lekarz z uśmiechem.
— Lepiej, doktorze... Spałem wybornie, tylko mnie głowa bardzo boli...
— Bardzoby mnie dziwiło, gdyby było inaczej, ale ulżymy panu, a potem pogadamy.
Odwiązawszy bandaż kryjący część głowy Pawła, doktór odgarnął włosy, obejrzał ranę, która była tylko dużym guzem i nieprzedstawiała żadnego niebezpieczeństwa, a potem zawołał:
— No! udało się panu!... Ów zuch tego się spisał!... Walił z całej siły!... gdyby nie kapelusz, który szczęśliwie osłabił cios i po którym się kij ześliznął, byłbyś na miejscu zabity!...
Paweł chciał coś przemówić.
— Pozwól mi pan przyłożyć kompres... — rzekł żywo lekarz. — Potem będziesz pan mógł mówić do woli.
Opatrunek odbył się w parę chwil, gdyż lekarz zawczasu zaopatrzył się w potrzebną maść i bandaże płócienne.
— Teraz — rzekł ukończywszy — pozwalam panu mówić, z warunkiem, abyś pan nie nadużywał.
— Przypominasz pan sobie co się panu przytrafiło? — zapytał oficer policyi.
— Doskonale, z najmniejszemi szczegółami... — rzekł Paweł.
— Racz mi pan objaśnić to czego nie wiem?
— Zostałem napadnięty wczoraj wieczorem, o jedenastej, przez człowieka, który mnie chciał zabić i któremu się to prawie udało.
— Czy panu wiadomo kto był ów człowiek?
— Bez wątpienia, bom szedł ósmego na ulicę „Starej Drogi“ pod Nr. 31.
To oświadczenie młodzieńca wywołało u doktora i oficera policyi nagłe poruszenie zadziwienia.
— Pan się udawałeś pod Nr. 31, przy ulicy „Starej Drogi“! — zawołał ten ostatni.
— Tak jest, panina, do niejakiego Oskara Loos, byłego robotnika taboru na dworcu kolei Wschodniej w Paryżu...
— Zkąd pan znałeś tego człowieka?
— Zaraz panu objaśnię, zaczynając rzecz od początku i tym sposobem oszczędzę panu trudu zadawania mi pytań...
Paweł w krótkości opowiedział powody, które go zaprowadziły do Antwerpii, [ swóją bytność u Oskara Loos i wyznaczoną mu przez tego ostatniego schadzkę, pod pozorem zwrotu papierów żądanych i przyrzeczonych.
Gdy skończył, oficęr policyi, głos zabrał.
— To pewna — rzekł — że ten nędznik obawiając się z pańskiej strony oskarżenia, chciał pana zamordować, lecz to także pewna, że nie on pana uderzył.
— Któż więc, jeżeli nie on? — zapytał Paweł.
— Wspólnik...
— Jakiegoź on mógł mieć wspólnika?
— Jednego z tych, bandytów, którzy Skaldą przypływają do nas ze wszystkich części świata, i od których nadaremnie staramy się oczyścić Antwerpię.
— Czy masz pan na to jaki do wód?— Tak jest i niezbity.
— Jaki?
— Oskar Loos postanowił sobie stanowczo zabić pana w zasadzce, w którą cię wciągnał, ale za nim doszedłeś do miejsca wybranego przez mordercę, on umarł...
— Umarł!... — powtórzył student osłupiały.
— Tak jest, zabity przez atak apoplektyczny.
— Zatem te papiery, o które przybyłem aby się upomnieć u niego i którebym wszystką moją krwią opłacił, ja ich mieć nie będę? — szepnął boleśnie młodzieniec. — Jak się teraz dowiedzieć, gdzie są te papiery?
— Pod tym względem nie umiemy pana objaśnić — odparł oficer policyjny — bo przy rewizyi odbytej dziś rano w mieszkaniu Oskara Loos nic nie znaleźliśmy...
— Ach Renato... biedna kochana Renato... — szepnął Paweł — przepadła wszelka nadzieja! Nic nie mogę dla ciebie uczynić!
— Może pan zbyt wcześnie oddajesz się rozpaczy, odezwał się oficer policyjny. — Oskar Loos miał wspólników... a przynajmniej jednego... zapewne tego, któremu papiery były powierzone... Poszukamy tego wspólnika i mam nadzieję że go znajdziemy.
— Dałby to Bóg!
— Czy mogłeś pan dojrzeć twarz człowieka, który na pana napadł?
— Nie, panie, a jednak był o dwa kroki odemnie... Widziałem niejasno jego postać w ciemności... Jedną ręką pochwycił za woreczek wiszący na moim ręku na stalowym łańcuszku... Patrz pan, łańcuszek ten skaleczył mi rękę...
Paweł pokazał rękę pokrytą sińcami i mocno skaleczoną i mówił dalej:
— Nawet ten woreczek ocalił mi życie, zasłaniając od straszliwego ciosu nożem, jaki we mnie wymierzył morderca...
Sierżant policyi wziął ze stołu czarny skórzany woreczek i oglądał go na wszystkie strony.
— Na honor, prawda — rzekł — woreczek przecięty jest nożem, który przedziurawił skórę na wylot!... Człowieka mógł był przeciąć na dwóje! Patrz pan...
W istocie, woreczek był szeroko przecięty z jednego boku.
Oficer policyi wziął woreczek z rąk sierżanta, obejrzał go z kolei i zapytał:
— Czy w woreczku były pieniądze wtedy; gdyś pan został napadnięty?
— Zupełnie nic w nim nie było... — odpowiedział Paweł. — Przywiozłem go z sobą jako dowód rzeczowy... Jest to woreczek skradziony na kolei przez Oskara Loos.
Oficer policyjny przypadkiem nacisnął sprężynkę zamku i widząc że się woreczek otwiera, zawołał:
— A to co?...
— Co takiego? — rzekł student.
— Mówiłeś pan, że woreczek był próżny...
— A czy nie jest tak?
— Nie, ponieważ przez otwór zrobiony nożem, wyglądają papiery.
— Papiery... — powtórzył młodzieniec w osłupieniu.
— Patrz pan...
I oficer policyi pokazywał róg koperty wyglądającej przez otwór zrobiony nożem Jarrelonge’a.
— W istocie — rzekł Paweł żywo — musi tam być skrytka, której się nie domyślałem... Pozwól pan...
— Proszę...
Student wziął przedmiot kursujący od kilku chwil z ręki do ręki i szukał palcami pod wewnętrzną podszewką, lecz bez żadnego skutku.
— Nie znajduję skrytki... — rzekł — zresztą mniejsza o to... ja się dowiem co to są za papiery.
Poczem zwracając mowę do sierżanta, dodał:
— Bądź pan łaskaw całkiem rozciąć ten worek...
— Jestem do usług.
Dzielny człowiek wydobywszy z kieszeni nóż, włożył go w otwór który od razu znacznie się powiększył.
— Oto są... — rzekł następnie, wydostając ze środka dwa listy które podał Pawłowi.
Ten porwał je z gorączkowym pośpiechem i niepokojem łatwym do zrozumienia.
— Dwa listy... — rzekł zcichą. — Jeden otwarty... a drugi zapieczętowany...
Rzucił spojrzenie na adres drugiego.
Jego twarz blada wyrażała niepokój.
Czegóż się miał dowiedzieć? Czyżby w chwili gdy, jak się zdawało, całkowita nadzieja była stracona, miał swój cel osiągnąć?
Półgłosem przeczytał:
— „Do pana Ernesta Auguy, notaryusza, Nr. 18 przy ulicy Piramid, w Paryżu.“
Przeczytawszy ten adres, wydobył drugi list z rozpieczętowanej koperty, przeczytał go i zawołał:
— Mój Boże!... Ależ to list pisany do pani Urszuli do Maison-Rouge... List, który ją wciągnął w zasadzkę, tak samo jak przedtem wciągnięto Renatę! I nędznicy posługiwali się podpisem notaryusza, któremu Renata miała oddać ten oto list zapieczętowany! Ten list, stanowiący o przyszłości Renaty, który nosiłem, nie wiedząc, zsobą! Ach! panie, jakżem szczęśliwy. Wszystką krwią moją byłbym zapłacił, to co mi w ręce oddał nędznik chcący mnie zamordować!
— To prawda, że wypadek cudownie panu usłużył... — odpowiedział oficer policyjny, — Oskar Loos musiał wiedzieć, że te listy były w woreczku i chciał je odzyskać. Dla tego to on wciągnął pana w zasadzkę, naznaczając panu schadzkę u siebie w domu o jedenastej w nocy i czekając ze wspólnikiem na pana, na drodze!
Paweł zdawał się odzyskiwać wszystkie siły.
Wzrok miał błyszczący.
— Już nie chcę więcej myśleć o zamachu tego nieszczęśliwego na mnie! — odpowiedział. — Bóg go ukarał... Nie żyje... Przebaczam mu wszystko z całego serca, jak równie jego wspólnikom i prawie sobie tego nie poczytuję za zasługę, gdyż chcąc mnie zgubić, został sprawcą mojego szczęścia... Proszę pana, zaniechaj pan tej sprawy... Ja żyję, rana moja jest mało znaczącą i muszę jaknajśpieszniej opuścić Antwerpię i wracać do Paryża... Przyrzecz mi więc pan, że nie będziesz prowadził śledztwa...
— Jest to niemożebnem... — odpowiedzią! oficer policyjny. — Panu pilno wracać do osoby ukochanej... Pojmujemy to, że nic nie ma naturalniejszego, ale nam to nie przeszkadza poszukiwać wspólnika Oskara Loos... Jest to naszym ńcisłym obowiązkiem. Antwerpia jest miasto, w którem bandyci grasują... Nie zasługiwalibyśmy na przebaczenie, gdybyśmy nie przyłożyli wszystkich starań do zmniejszenia ich liczby...
— Spodziewam się, że pan nie masz zamiaru mnie tutaj zatrzymywać? — zapytał Paweł z niepokojem.
— Wcale nie... Możesz pan odjechać, ale my jednak i w pańską nieobecność nie przestaniemy prowadzić śledztwa... Rzeczą jest ważną, aby sprawiedliwość, o ile można, była wymierzoną... My chcemy pomścić nie tylko pana samego, do nas także należy czuwanie nad bezpieczeństwem publicznem. Będę pana prosił, abyś przed wyjazdem z Antwerpii udał się do naczelnego komisarza policyi, do biura głównego, celem podpisania protokółu o napadzie, którego pan byłeś ofiarą i dał swój adres w Paryżu.
— Gdzież jest biuro centralne?
— Przy ulicy Złotników pod Nr 13.
— Będę więc tam za godzinę.
Lekarz podskoczył.
— Za godzinę! — powtórzył z wyrazem osłupienia.
— Tak jest, panie.
— Ależ, kochane dziecię, o tem nawet myśleć nie można. Rana twoja, jakkolwiek nie jest ciężka, wymaga zupełnego spoczynku.
— Spoczynku, doktorze! — odparł gwałtownie młodzieniec. — Ja miałbym. odpoczywać, gdy tam mnie czekają we łzach, dręczeni śmiertelnym niepokojem! Ten spoczynek byłby dla mnie konaniem! Onby mnie zabił! Ja mam wolę, mam silę.... Dziś jeszcze wyjeżdżam do Paryża.
— Dzisiaj byłoby to dla pana niepodobieństwem — odpowiedział oficer policyjny.
— Niepodobieństwem!
— Tak jest.
— Dla czego?
— Bo dziś już późno i trzeba czasu na udanie się do Brukselli, zkąd pociąg do Paryża odchodzi o godzinie drugiej minucie piątej. Jest to materyalne niepodobieństwo.
— Zgoda... Jutro więc wyjeżdżam pierwszym pociągiem, ale dziś nocować będę w Brukselli. Doktorze, czy się zobaczymy przed odjazdem?
— I owszem i w chwili wyjazdu dobrze pana opatrzę...
Lekarz, oficer policyjny i sierżant odeszli.
Paweł wstał.
Energia jego woli pozwoliła mu walczyć przeciw osłabieniu fizycznemu, będącemu skutkiem upływu krwi.
Posiliwszy się lekko w „Hotelu Wielkiego Placu“, udał się do centralnego biura pólicyi, gdzie złożył ostateczne objaśnienia, podpisał protokół i zostawił swój adres w Paryżu.
O siódmej jadł obiad z lekarzem.
O dziewiątej wyjeżdżał do Brukselli, gdzie nocował, czekając na pierwszy pociąg poranny, który go miał zawieźć napowrót do ojczyzny.
Jak wiemy, pociąg ten wychodził o dziewiątej minut trzy.
∗
∗ ∗ |
Leopold Lantier powtórnie puścił się w drogę do Port-Créteil, w dzień później po dacie, w której widzieliśmy go najmującego domek.
Punkt o dwunastej stanął u oberżysty upoważnionego do wynajęcia.
Krewny Paskala tak samo jak za pierwszym razem miał ubiór zamożnego obywatela miejskiego i perukę szpakowatą, doskonale zrobioną, która go czyniła starszym, i zupełnie niepodobnym do poznania.
— Jak pan widzisz, jestem słowny... — rzekł wchodząc.
— Widzę... Czekałem na pana.
— Widziałeś się pan z właścicielem?
— Tak jest... Kontrakt jest gotów i podpisany... Weźmiesz pan jeden egzemplarz, podpiszesz drugi, zapłacisz za pół roku komorne, i za rok podatki, a ja panu oddam klucze.
— Bardzo dobrze...
Były więzień podpisał, zapłacił pieniądze i otrzymał klucze...
— Teraz — rzekł — obejrzę dom, który będzie mojem mieszkaniem.
— Czy pan chcesz abym z panem poszedł?
— Nie fatyguj się pan... Znam drogę i nie zbłądzę...
I Leopold udał się pod Nr. 37 przy ulicy Przylądka.
Ujrzawszy się w domu wynajętym przez siebie, otworzył okiennice i drobiazgowo obejrzał wszystkie pokoje.
Zeszedł do suteren, które także zrewidował z wielką uwagą.
W kuchni zrewidował szuflady kredensu białego niemalowanego, i znalazł w nich wiele nożów.
Jeden z nich, zwany pospolicie nożem rzeźnickim, wydawał się mało używanym.
— Koniec jego był ostry; ostrze grube i silne, świeżo wyszlifowane, cięło jak szabla turecka.
Obejrzawszy nóż ze szczególną uwagą, Leopold włożył go napowrót w szufladę i prowadził dalej swoje badania.
Przyległy kuchni skład był pełen drzewa suchego do kominków.
— Opał! — szepnął z dziwnym uśmiechem. — Wystarczy na opalenie wszystkich pokojów w dniu baliku, jaki zamierzam wyprawić.
Leopold ukończył przegląd, zamknął okiennice i drzwi, a potem czyniąc wielki krąg przez most Creteil, powrócił na drogę żelazną w Saint-Maur-les-Fossés.
O trzy kwandranse na dziewiątą, były więzień przechadzał się tak samo jak w dniu onegdajszym, po chodniku przed sklepem pani Laurier, czekając na Zenejdę.
Punkt o godzinie dziewiątej, popychadło wyszło i udało się ku placowi Bastylii idąc na przedmieście Świętego Antoniego, gdzie mieszkała jej matka.
Leopold poszedł za Zenajdą, ale tym razem nie czekał z odezwaniem się do niej, aby odbywała zwykły stacyę przed znanym nam sklepem jubilerskim.
Przystąpił do niej na placu Bastylii.
Mała go poznała i rzekła do siebie, że z tego spotkania pewno wyniknie dla niej jaka nową gratka.
To też zwolniwszy kroku, rzekła z uśmiechem:
— Dobry wieczór panu... Jak się pan ma?
— Dziękuję moje dziecko... A ty?
— O ja jestem zdrowa jak rydz... nogi zdrowe... oko bystre... a apetyt mam jak młody wilczek. Czy mamy o czem mówić?
— I owszem.
— Chcesz pan wiedzieć, czy koronki nadeszły?
— Jestem z góry pewnym że nie, ponieważ mi mówiłaś że nadejdą w piątek.
— Nic nie uległo zmianie... Nadejdą w sobotę wieczorem, a w sobotę, starsza panna, pan wiesz, ta co to ma takie tony, pójdzie z niemi na ulicę Varennes...
— Więc nie mówmy już o koronkach...
— Zgoda... Czy pan chcesz mnie o co pytać... Nie obwijaj pan w bawełnę... Pytaj pań od razu.
— Zaraz to uczynię, ale tu jest zbyt ludno, a to co ci mam powiedzieć jest sekret...
— Doprawdy!... — a podaje pan sposób?... Ludzi jest wszędzie pełno.
— Nic łatwiejszego jak uniknąć niedyskretnych. Siadaj ze mną do powozu... Pomówimy sobie swobodnie.
Zenejda schyliła głowę i podrapała się w ucho.
Młoda mieszkanka przedmieścia, jak wiadomo, była przedwcześnie dojrzałą i obdarzona żywą wyobraźnią.
Zadawała na seryo sobie pytanie, czy jej towarzysz nie zamierza jej porwać i wahała się.
— Ty mi nie dowierzasz... — rzekł Leopold ze śmiechem.
— Nie, ale wołałabym z panem gdzieindziej pomówić, n nie w powozie.
— Gdzie?
— Ot, naprzykład, nad brzegiem kanału. Tam pusto i nikt nie będzie mógł nas słyszeć.
— Zgoda.... Pójdź...
Krewny przedsiębiorcy skierował się ku kanałowi.
Zenejda szła za nim...
Skoro tylko minęli powozy stojące przed dworcem winceńskim, zwolnili kroku.
— Słuchaj mnie z uwagą... — rzekł Leopold do dziewczyny. — Jesteś rozumną i pojmiesz mnie z łatwością.
— Słucham z całą uwagą.
— Albo się bardzo mylę, albo ty nie bardzo kochasz pannę Renatę, waszą sklepowę...
— O! i owszem, wcale się pan nie mylisz! Z pewnością że jej nie lubię! To bydlę, niuńka, którą pani Laurier posyła do najlepszych klijentek pod pozorem, że ma lepszą minę i ułożenie niż ja... Odmawia gratyfikacyi, ta panna. Ja nie jestem dumna i biorę wszystko co mi dają... Ona mi włazi w drogę i nie cierpię jej.
— Jest powód — odpowiedział Leopold ze śmiechem — tylko ja go uważam za zły.
— Jak to? — zły?
— Bezwątpienia... Panna Renata jest zachwycająca, prawdziwie zachwycająca i to nie jej wina, że ją pani Laurier ceni...
Zeneida zagryzła usta i spojrzała na mówiącego z pod oka.
— Wiesz pan — rzekła po jednej lub dwóch sekundach milczenia — teraz rozumiem, dla czegoś pan szukał ze mną spotkania, rozmowy... i dla czegoś mi pan dał kolczyki i dwie sztuki złota...
— Doprawdy?
— Tak panie, i jeżeli pan masz choć za grosz szczerości, to przyznasz, żem trafnie odgadła.
— I cóżeś odgadla?
— Wszystkie pańskie pytania są tylko pozorem! Jedna rzecz tylko pana interesuje, jedną rzecz tylko chcesz pan wiedzieć.
— A tą rzeczą jest?
— Jest to, co robi nasza panna, w której pan jesteś zakochany i którą pan chciałbyś bałamucić... Prawda?
— A więc, tak, prawda rzekł Leopold, jakby pomimowoli.
— A co! byłam pewna! — odrzekła mała z akcentem tryumfu. — Ja mam bystre oko... A teraz, chcesz pan wiedzieć moje zdanie?
— Rozumie się.
— A więc, szkoda pańskiego czasu.
— Dla czego?
— Dla tego że panu z tego nic nie przyjdzie... Panna Renata to skromnisia... oną się ceni... udaje niewiniątko... a pan jesteś żonaty.
— Cóż to szkodzi że jestem żonaty, skoro ją kocham?...
— Trochę... bardzo... z całej siły... wcale nie? — rzekła dziewczyna ze śmiechem.
— Z całej siły!...
— Czy ona wie o tem?
— Niepodobna aby się domyślała...
— Chcesz pan abym jej oddała list miłosny...
— Nie... Ja nie chcę do niej pisać... Ja jej chcę osobiście oświadczyć, że ją ubóstwiam...
— Wybornie! ale ja wcale nie widzę w czem mogłabym panu być użyteczną...
— W wielu rzeczach.
— W jakich.
— Jutro rano, przyszedłszy; do pani Laurier, udaj że jesteś chorą... skarż się na ból głowy...
— Ależ mój panie, pan wiesz, że odgrywanie takiej komedyi nie będzie zabawne...
— Wiem doskonale, lecz wiem także, że ją potrafisz odegrać tak, że ci wszyscy uwierzą, a ponieważ każda praca winna być nagrodzoną dam ci dwa luidory.
Oko dziewczyny błysnęło.
Myślała.
— Dwa luidory i dwa które już mam, to cztery... Niewiedząc kiedy przyjdę do majątku...
I głośno dodała:
— Dobrze, panie... Będę miała ból głowy... — Będę chorą... Będę narzekała... Bądź pan spokojny, potrafię panią Laurier oszukać. — Cóż więcej?
— Wieczorem, powróciwszy do domu, będziesz się coraz więcej i więcej skarżyła...
— To rzecz łatwa... Cóż dalej?
— I nazajutrz będziesz przez cały dzień leżała w łóżku.
Zenejda podskoczyła na siedzeniu.
— Cały dzień! — zawołała. — Bez jadła i napoju?
— Przecież możesz pościć przez dwadzieścia cztery godzin.
— O! to panie, jest niepodobieństwem!... Ja bym z tego naprawdę zachorowała. Ale to nic nieszkodzi... Pomimo to będę jadła... Przyniosę sobie wieczorem co z miasta i schrupię jak mama wyjdzie z domu. Ale panie, to będzie podwójna komedya...
— To też do dwóch luidorów, dodam trzy jeszcze...
— Pięć luidorów! — rzekła Zenejda upojona radością. — Sto franków za to że będę leżała i nic nie robiła! To mi się podoba! Figlarz z pana i skorzystasz pan z mojej nieobecności, aby wejść do magazynu, dla wynurzenia pannie Renacie swoich zapałów...
— Właśnie... właśnie...
— To jest wcale nie głupio...
Dziewczyna śmiała się ukradkiem.
— Dowiem się o intryżkach panny sklepowej — myślała sobie — i tém gorzej dla niej, jeżeli zechce ze mną odgrywać jakąś rolę... ładnie ja ją urządzę...
— Zatem zgoda? — zapytał Leopold.
— Rozumie się... z warunkiem że dostanę sto franków.
— Dam ci zaraz. Mam w tobie ufność... i płacę z góry...
Leopold wydobył portmonetkę, otworzył ją i wyjął z niej pięć luidorów.
Złoto zabłysło w oczach dziewczyny płowym połyskiem przy dalekiem świetle latarni gazowych.
Jakże się tu oprzeć tym pieniądzom obiecującym tyle cukierków, tyle ciastek, tyle stroików, nie mówiąc o wieczorach spędzonych w teatrze?
Wiemy, że Zenejda nawet nie myślała o walce.
Wyciągnęła rękę.
Luidory wpadły w nią z lekkiem dźwiękiem metalicznym.
— Dziękuję panu... szepnęła dziewczyna, której wzruszenie głos tamowało.
— Pamiętasz co masz do zrobienia?
— Doskonale... Jutro cierpiąca... Po, jutrze do łóżka.
— Tak, tak. Do widzenia, moje dziecię!
Dziewczyna zawiązawszy pieniądze w róg chustki, rozłączyła się z Leopoldem i idąc uliczkami swojej części miasta, które znała na palcach, wyszła na główną ulicę, to jest ludne i przemysłowe przedmieście Ś-go Antoniego.
Przez kilka chwil, Leopold z uśmiechem prowadził za nią wzrokiem.
Gdy znikła w cieniu, wrócił napowrót aż do dworca winceńskiego, spojrzał na zegarek, wziął dorożkę i kazały się zawieźć na ulicę Navarin, mówiąc do siebie zcicha:
— Teraz położę się i prześpię... Ważniejsze interesa na jutro...
Renata, Juliusz Verdier i jasnowłosa Zirza dręczeni byli śmiertelnym niepokojem.
Upłynęło trzy dni, a oni nie otrzymali najmniejszej wiadomości od Pawła.
Juliusz zadawał sobie pytanie, czy nie lepiej byłoby wsiąść do pociągu i udać się do Antwerpii w celu poszukiwania swego przyjaciela.
Zirza bardzo popierała ten projekt.
Czyż trzeba mówić, że córka Małgorzaty, więcej jak ktokolwiek; bądź życzyła, sobie, aby ten projekt bezzwłocznie został wprowadzony w wykonanie
Nastąpiła jednak niespodziewana przeszkoda.
Student medycyny otrzymał od swego ojca depeszę, wzywającą go aby jaknajśpieszniej przybył do Poitiers, gdyż jego matka ciężko zachorowała.
Niepodobna się było wahać pomiędzy miłością ku matce, a prostą przyjaźnią.
Juliusz nie wahał się i wyjechał jeszcze tego wieczora, pozostawiając Zirzę samą i zlecając jej, aby uwiadomiła Renatę o nieprzepartej przeszkodzie, niedozwalającęj mu jechać do Belgii, z dodaniem szczególniejszego zalecenia, aby mu doniosła telegrafem o przybyciu Pawła, jak skóro się tylko o tem dowie.
Nazajutrz Zirza udała się na Ulicę Beatreillis przed wyjściem Renaty do sklepu i wykonała zlecenie Juliusza.
Paweł nie domyślał się, i to z powodu najlepszej ze wszystkich przyczyny, o niepokoju spowodowanym przez jego milczenie.
Napisał depeszę z zawiadomieniem o prędkim powrocie, ale posługacz z „Hotelu Wielkiego Placu“, któremu polecono ją odnieść do telegrafu, zgubił ją w drodze i wcale się do tego nie przyznał.
Zirza zastała swoją przyjaciółkę w łzach.
Pocieszała ją, jak umiała najlepiej, nie zdoławszy jednak rozproszyć głębokiego smutku, który zawładnął biednem dziewczęciem, i Renata w tym dniu poszła do pani Laurier z wezbranem sercem i mokremi oczyma.
Rozstając Się z nią Zirza powiedziała:
— Dziś ó dziewiątej przyjdę do ciebie. Jestem pewna, że u odźwiernego zastaniemy depeszę od Pawła.
Renata Westchnęła, nie dając żadnej odpowiedzi.
Nie śmiała mieć nadziei.
Popychadło Zenejda, odgrywając wybornie rolę jakiej ją Leopold wyuczył, spóźniła się więcej jak o pół godziny.
Żaliła się na gwałtowny ból głowy i chwilami tak kaszlała, że jej o mało piersi nie pękały.
Pani Laurier nie mogąc podejrzywać niegodnej komedyi, której ofiarą czyniła ją jej uczennica, otoczyła ją troskliwemi staraniami.
— To silny katar się zaczyna, moje dziecię — rzekła do niej — każę ci zrobić gorących słodkich ziółek i pójdziesz do domu wcześniej niż zwykle.
Córka Małgorzaty ze swojej strony rozczuliła się cierpieniami małej nędznicy, i wyszła aby jej kupić pudełko cukierków od kaszlu, dla ulżenia jej cierpieniu.
Dziewczyna, zepsuta, pomimo młodego wieku, aż do szpiku kości, śmiała się ukradkiem, widząc, że jej chorobę brano na seryo i znajdowała zabawnem, że jest pieszczoną przez poczciwe dziecię, które zamierzała tak haniebnie zdradzić.
Pani Laurier nie na rękę była nagła choroba popychadła, pozbawiająca ją pomocnicy niezbędnej do posyłek.
Otóż, owego dnia właśnie były ważne odstawy.
— Renato, moje dziecię — rzekła do córki Małgorzaty — muszę cię wysłać z posyłkami.
— Jestem gotowa na rozkazy pani.
— Weźmiesz dorożkę, ażeby być prędzej z powrotem.
— Dobrze, pani.
— Czyś przygotowała zamówione towary?
— Pozostaje mi tylko ułożyć w pudełku koronki dla hrabiny de Vergis...
— Zapewne, w każdym domu zapytają się o faktury... Przygotuję je, lecz oddaj je wtedy tylko, gdy ich zażądają.
— Rozumiem...
Renata natychmiast po śniadaniu wyszła z kilku małemi pudełeczkami. Koronki, to towar nie robiący wiele kłopotu.
Zenejda, chociaż obdarzona dzielnym apetytem, i nieograniczenie łakomą, zaledwie dotknęła jadła.
Sumiennie odgrywała ona swoją rolę i zdecydowała się na post, aby się nie zdradzić.
Następnie powróciła do zajęcia, lecz ponieważ pani Laurier zaleciła jej unikanie zmęczenia, możemy się łatwo domyśleć, że się nie bardzo brała do roboty.
Do sklepu przychodziło wiele kupujących.
Pani Laurier pozbawiona swój ej pomocnicy, musiała się rozrywać na wszystkie strony, chcąc zadowolnić wszystkich.
Zaczęła oddychać, i zdawało się że burza już przeszła, gdy do magazynu wszedł jakiś człowiek, mający lat około sześćdziesięciu pięciu.
Człowiek ten miał jak śnieg białą brodę i włosy.
Obszerne futro okrywało go całego, a niebieskawe binokle wzrok mu zasłaniały.
Na pierwszy rzut oka wyglądał on na bogatego cudzoziemca.
Pani Laurier domyślając się, że to będzie ważna praktyka, przyjęła go uprzejmym ukłonem i najwdzięczniejszym uśmiechem, pytając:
— Czem panu mogę służyć?
— Chciałbym obejrzeć koronki... — odpowiedział silnym akcentem południowym.
Słysząc ten dźwięk głosu uczennica zadrżała, żywo podniosła głowę i wytrzeszczonemu oczyma ciekawie wpatrywała się w nowo-przybyłego.
Pani Laurier mówiła dalej:
— Koronki, a do jakiego użytku?
— Do ubrania sukni.
— Wizytowej, czy balowej?
— Balowej.
— Zapewne wolanty?
— Właśnie.
— Z bogatych koronek?
— Z point de Malines.
— Jak szerokich?
— Około czterdziestu centymetrów.
— Wiele będzie potrzeba do ubrania sukni?
— Około dwudziestu pięciu metrów...
Poczciwa pani Laurier znowu się uśmiechnęła.
Koronka zażądana przez nowo przybyłego była wysokiej ceny, dwadzieścia pięć metrów stanowiło dosyć okrągłą sumkę i miało jej przynieść zysk nie mały. Poszła ża kantor, wzięła pudełko oznaczone numerem, otworzyła je i wyjęła sztukę koronek, którą rozwinęła i rozłożyła na odwrotnej stronie ręki.
— Oto jest coś pięknego, proszę pana — rzekła. Nie sądzę, abyś pan mógł znaleźć co lepszego.
— Po czemu metr?
— Po pięćdziesiąt franków.
— To trochę za drogo.
— Drogo ale ładne. Zresztą, oto są inne... na niższą cenę...
Pani Laurier otworzyła drugie pudełko i rozwinęła przed kupującym inną sztukę koronki dosyć pospolitej, — wybieg kupiecki dobrze znany, służący do porównania towaru wprzódy pokazanego.
Cudzoziemiec znacząco skrzy wił usta i odpowiedział:
— Nie... Wezmę tamte...
— Ja to panu bardzo radzę... Piękne rzeczy zawsze sprawiają zadowolenie, gdy tymczasem kupiwszy coś gorszego, zawsze się żałuje... Ale my musimy trzymać na różne ceny... Powiedziałeś pan dwadzieścia pięć metrów, czy tak?
— Tak? pani...
— Czy pan posłucha dobrej rady?
— I owszem.
— A więc, weź pan całą sztuczkę... Może się trafić jaki wypadek i naprawa byłaby bardzo trudną... a może i niemożebną...
— Wieleż ma cała sztuczka?
— Trzydzieści metrów.
— Biorę... proszę zawinąć...
— Czy pan sam paczkę zabierze?
— Rozumie się... nie ciężka...
— Możnaby pana uwolnić od tego kłopotu... — Jeżeli pan chce, to każę odnieść pannie sklepowej...
— Nie trzeba... Ja mieszkam za rogatkami i kurs byłby, za długi...
— To nie przeszkadza... Ja mam kupujących w okolicach Paryża...: Mami ch w Saint-Germain... mam w Wersalu... i odsyłam im sprawunki, które u mnie robią...
— Wolę sam zabrać nawój sprawunek, proszę pani...
— Jak się panu podoba.
Podczas rozmowy pani Laurier starannie pakowała koronkę i obwiązywała leciutką paczkę różową wstążeczką.
— Prosiłbym panią o rachunek... — mówił dalej nieznajomy.
— Natychmiast...
Kupcowa zbliżyła się do kassy i wzięła blankiet rachunku.
— Na kogo mam wystawić? — mówiła dalej.
— Na Izydora Fradin, właściciela domu, ulica Przylądka Nr. 37 w Port-Creteil.
Pani Laurier napisała:
„Sprzedano, panu Izydorowi Fradin przy ulicy Przylądka Nr. 37 w Port-Creteil trzydzieści metrów koronek Malines, po pięćdziesiąt franków za metr. Summa tysiąc pięćset franków“.
Przykleiła markę, skasowała ją i pokwitowała rachunek.
— Winienem pani — zapytał Leopold, którego czytelnicy, pomimo przebrania już, poznali.
— Okrągłe tysiąc pięćset franków, proszę pana — odpowiedziała pani Laurier.
Zbieg z więzienia wyjął pulares, otworzył go i wyjął paczkę biletów stufrankowych, które rachując rozłożył na stole kassowym.
— Ach! do licha! — zawołał nagle — zmuszony jestem przyjąć propozycyę, którąś mi pani przed chwilą uczyniła.
— Jaką propozycyę, proszę pana?
— Odesłania sprawunku do mnie, do domu. — Zabrakło mi stu franków do całkowitej summy, jaka się pani należy...
— Nic nie szkodzi... — odpowiedziała kupcowa uprzejmie. — Niech pan weźmie koronki, a sto franków zapłaci pan jutro lub kiedy indziej, gdy pan będzie przechodził przed sklepem...
— Zbytek łaski, pani — ale to być nie może... To się nie zgadza z memi zasadami, aby zabierać sprawunek, nie zapłaciwszy go całkowicie.
— Jednakże...
— Proszą bardzo, niech pani nie nalega...
— Skoro tak, to odeślę panu do domu... Ale nie dzisiaj... do Port-Creteil daleko, a już jest późno.
— Bardzo dobrze, moja pani... ale pod warunkiem, że pani jutro odeśle z pewnością.
— O! zaręczam panu, niezawodnie!...
— O której godzinie?
— O której panu będzie naj dogodniej.
— Jutro rano żony mojej nie będzie w domu, a chciałbym, aby już powróciła i mogła doręczy o przysłanej przez panią osobie, notatkę dotyczącą innych koronek, jakich potrzebuje...
— Zatem po południu.
— Ale nie wcześniej jak o drugiej... bardzo proszę...
— Punkt o drugiej... Przyślę swoją pannę sklepową, która się rozmówi z panią...
— Bardzo mnie pani zobowiążesz... Chciej pani przyjąć pięćset franków na rachunek...
— Ależ, panie, nie trzeba! Wszystko razem pan zapłaci.
— Idzie mi o to, abyś pani przyjęła zaliczkę... Będę pewniejszym że pani dotrzyma obietnicy...
Pani Laurier wzięła pieniądze i dała pokwitowanie.
Leopold schował je do pularesu i pożegnał kupcową, mówiąc:
— Jutro, o drugiej...
— Bądź pan spokojny... — nie obędzie pan czekał... — odpowiedziała pani Laurier, odprowadzając nowego klienta aż do drzwi, które za nim zamknęła, ukłoniwszy mu się powtórnie z uprzejmością.
Zenejda ciągle zadawała sobie pytanie, gdzie ona słyszała głos bardzo podobny, z wyjątkiem akcentu, do głosu tego nieznajomego, ale nadaremnie męczyła swóją pamięć.
— Gdybyś nie była tak silnie zakatarzona — rzekła do niej kupcowa — to bym cię jutro wysłała do Port-Creteil... Zrobiłabyś ładny spacer i zapewne dostała dobrą gratyfikację od tego pana, który wygląda na bardzo bogatego... Ale jest za zimno.
— O! tak, proszę pani — odpowiedziała uczennica.
— Zamiast ciebie, pójdzie Renata, a choć nie zna okolic Paryża, potrafi się zoryentować.
— Ba!... przecież to nie trudno... Jedzie się koleją aż do stacyi, a na stacyi każdy powie... trzeba tylko mieć język.
A po cichu dodała:
— A ten pan co ma przyjść jutro! Toż to będzie miął minę, jak nie zastanie nikogo! No, no, no, toż to będzie! Ale to nie moja wina... Może znowu, kiedy zechce rozpocząć, a ponieważ będzie potrzebował moich usług, to ja na tem zarobię!...
Przy chodniku przed sklepem stanęła dorożka.
Wysiadła z mej Renata i weszła.
— Już załatwione?
— Tak jest, proszę pani.
— I odebrałaś?
— Wszędzie.
— Wieleż za dorożkę?
— Za okrągłe dwie godziny.
— To ty, pieszczotko, tak tylko potrafisz!... — Dzielnie się sprawiasz!... Ale, ale, choć nie jesteś paryżanką, czy ty nie znasz przypadkiem Port-Creteil?
— Znam z nazwy, proszę pani... Wiem, że to w okolicach Joinville-le-Pont...
— Właśnie... pod Saint-Maur-les-Fossés, ale z drugiej strony rzeki...
— Dla czego mnie pani o to pyta?
— Bo trzeba będzie tam pojechać z koronkami.
— Dzisiaj?
— O! nie.. jutro...
— Więc to ja będę musiała odwieźć?
— Tak, bo Zenejda jest zbyt cierpiąca, aby ją można wysyłać na takie zimno.
— Pojadę... Czy to trzeba wyruszyć zrana?
— Nie... po śniadaniu... około pierwszej. Pociąg idzie pół godziny do Saint-Maur-les Fossés, gdzie wysiądziesz, a pół godziny ci wystarczy na drogę, przez most do wskazanego miejsca!... Przybędziesz więc tam o drugiej... jak jest umówione...
— Dobrze, pani...
Reszta dnia przeszła bez najmniejszego wypadku.
Uczennica, udająca coraz więcej cierpiącą ^otrzymała od pani Laurier upoważnienie do odejścia o zmroku.
O zwykłej godzinie służąca zamknęła okiennice i obie zasiadły do obiadu.
∗
∗ ∗ |
Jarrelonge wczoraj jeszcze powrócił do Paryża.
Udał się on do swego mieszkania przy ulicy Beautreillis, wstąpiwszy wprzódy na ulicę Picpus, w tej nadziei, że Paskal Lantier powrócił i że mu będzie mógł wskazać mieszkanie Leopolda.
Wiemy już, że bandy ta nie mógł zastać przedsiębiorcy, który wyjechał do Troyes.
Nieobecność ta przyczyniała Jarrelonge’ówi silny niepokój i rozdrażnienie.
Pragnął bardzo zobaczyć się ze swoim byłym wspólnikiem, aby się naradzić co do wypadku w swej podróży do Antwerpii, podróży, której rezultat nie był mu znany i którego się skutków obawiał.
Obawiał się bardzo, ażeby Oskar Loos, którego miał za żyjącego i prawdopodobnie za aresztowanego nie oskarżył go, dając jego rysopis.
Niepokój jego zwiększył się za nadejściem wieczora.
Rozmawiano w pokoju sąsiadki.
Naturalnie nadstawił ucha i usłyszał jak Juliusz Verdier objawiał zamiar udania się do Antwerpii, celem poszukiwania swego przyjaciela.
— Jeżeli młody człowiek nie dał o sobie wiadomości, to dla tego że nie żyje... — pomyślał nędzoik. — Z tej strony nie mam się czego obawiać, ale jeżeli ten facet, co teraz rozmawia, wykona swój zamiar, to Oskar Loos wszystko wyśpiewa i zostanę złapany!
Przyszło mu na myśl, aby opuścić Paryż z tą trochą pieniędzy którą posiadał i zamieszkać za granicą; — położył się, zasnął, i obudziwszy się nadedniem. był prawie zdecydowany do wyjazdu.
Ranne odwiedzimy Zirzy u Renaty, zupełnie zmieniły jego postanowienie.
Jasnowłosa Izabella oznajmiła swojej przyjaciółce o nagłym wyjeździe Juliusza Verdier do Poitiers.
Jarrelonge podsłuchując, nie utracił ani wyrazu z rozmowy dwojga dziewcząt.
Niebezpieczeństwo zmniejszało się, gdyż student medycyny nie jechał do Antwerpii, i można było bezpiecznie czekać powrotu Paskala Lantier, który według wszelkiego prawdopodobieństwa, miał mu wskazać ślad Leopolda.
Uwolniony więzień przez cały dzień nie wychodził ze swego pokoju.
O szóstej wyszedł na obiad, a o ósmej powrócił do domu.
Opatrzywszy i obwiązawszy sobie rękę, której rana jak najlepiej się goiła, położył się do łóżka, lecz zajęcie jego było tak silne, że nie mógł zasnąć.
Łóżko stojące w kącie przytykało do ścianki dzielącej pokój Renaty od pokoju bandyty.
Leżąc Jarrelonge chwytał każdy szmer, dający się słyszeć w sąsiednim pokoju.
Słyszał, jak córka Małgorzaty otwierała drzwi, wchodziła i zapalała drzewo przygotowane na kominku.
— Przypominam sobie... — pomyślał. — Tamta panna powiedziała jej, że przyjdzie wieczorem i ta na nią czeka... Nie wstając z łóżka, w którem mi tak ciepło, będę wiedział co się dzieje... Dzielniem zrobił żem nie zasnął.
I nędznik unosząc się trochę na łóżku, nadstawił ucha.
Na korytarzu dał się słyszeć odgłos kroków.
Zapukano zlekka do drzwi Renaty.
Dziewczę pobiegło otworzyć.
— No i cóż, kochanie? — zapytała Zirza wchodząc.
— Nie... niestety!... ciągle nic!... — odpowiedziała Renata, której długo powstrzymywane łzy nagle wytrysły.
— I z ulicy Szkoły Medycznej również nic...
— Ach! — wyrzekła córka Małgorzaty ze łkaniem — musiało się trafić jakieś nieszczęście... ja to przewidywałam... przeczuwałam... Wszystko mnie opuszcza i przygniata... Po osamotnionem dziecięctwie, pełnem łez i smutku, przywiązywałam się do życia przez miłość... miłość ta się zrywa... i Paweł z mojej przyczyny zaawanturował się w szalone przedsięwzięcie, w którem musiał śmierć znaleźć...
— Śmierć! — powtórzyła jasnowłosa Zirza. — Nic nie dowodzi ażeby zginął.
— Moje przeczucia mi to powiadają...
— Nie rozpaczajmy... Obawy nasze bezwątpienia są nierozsądne... Przed wyjazdem Paweł powiedział: — „Jeżeli będzie potrzeba, pójdę na koniec świata, aby odnaleźć tego, człowieka!“ — Kto wie, czy nie znalazłszy go już w Antwerpii, nie zapędził się za nim? pogoń... na koniec świata?...
Renata melancholicznie potrząsła głową.
— Byłby napisał... — szepnęła.
— A czy miał czas na to? — odparła — jasno włosa Zirza.
— Na wysłanie depeszy do telegrafu nie trzeba wiele czasu.
— Depesza może być zagubioną...
— Czy ty na seryo temu wierzysz? — zapytała córka Małgorzaty, spoglądając przyjaciółce w oczy.
Zirza nieodpowiadając spuściła głowę. Czuła to dobrze, że Renata miała słuszność.
Wiedząc że Paweł kochał, albo raczej uwielbiał swoją narzeczoną i nie mogąc odgadnąć przyczyny jego milczenia, przypisywała takowe jakiejś katastrofie i inne tłómaczenie wydawało jej się niemożliwem.
Córka Małgorzaty ukryła w dłoniach twarz zalaną łzami i wyjąkała z rozpaczą.
— Mój Boże!... mój Boże!... czemużem lepiej nie była umarła!...
— Renato, ty bluźnisz!...
— Ach! wołałabym spoczywać na zawsze na dnie rzeki, w której mnie rzucono... Ja sprowadzam nieszczęście na tych, których kocham...
Dziewczę wybuchło łkaniem.
Jarrelonge myślał z szyderstwem:
— Ta mała bardzo jest patetyczna! zdaje mi się że słucham piątego aktu nie byle jakiej melodramy!... Zresztą ma słuszność... Ja takżebym wołał, żeby była na dnie Sekwany... To djabelnie usunęłoby zawikłania....
I ustępując sile przyzwyczajenia zanucił przez zęby:
„Otóż będziemy zaraz na moście
Faridondaine, faridondon
Na moście Bercy
To tu...
Tak jak Barbari
Mój przyjaciel.“
Renata ciągle płakała.
Nagle łzy jej zadrżały.
Zadrżała, jak gdyby gwałtownie wstrząśniona uderzeniem elektrycznem i kładąc rękę na sercu, którego bicie ją dusiło, nadstawiła ucha.
— Co ci to? — żywo zapytała Zirzą.
— Słuchaj... słuchaj... — rzekła Renata. — Czy 81yszysz?
— Słyszę kroki na schodach... — rzekła studentka po upływie sekundy.
Renata drżąc cała, zbladła jak śmierć.
— Tak... kroki — powtórzyła zaledwie dosłyszanym głosem, tak głębokiem było jej wzruszenie — poznaję te kroki... to on! Zirzo... Zirzo... ja ci powiadam że to on!... Paweł!...
— Paweł! — zawołała jasnowłosa Zirza, biegnąc otworzyć drzwi.
Jarrelonge podskoczył na łóżku w górę jak gdyby karp.
— Co one mówią? — zapytał z przestrachem. — szalały te bydlęta!
I znowu zaczął słuchać dysząc i zlany potem.
On również usłyszał kroki.
Kroki się zbliżały.
Wkrótce dały się słyszeć w korytarzu.
Renata wsparta o stolik i prawie obezwładniona przez niezmierną radość, następującą po nieograniczonej rozpaczy, nie mogła uczynić ani jednego poruszenia.
— To on!... — zawołała Zirza — to on!...
Córka Małgorzaty straciła oddech.
Paweł przestąpił próg, poskoczył ku Renacie, pochwycił ją w objęcia, podniósł jak dziecko, przycisnął do piersi i okrył jej czoło i włosy pocałunkami.
Zirza płakała i śmiała się razem.
— Jarrelonge ze skurczonemi palcami pod kołdrą, był przerażający z wściekłości i strachu.
— On żyje!... On tutaj!... — mówił do siebie. — Milion djabłów, to prawdziwe nieszczęście!... Wszystko trzeba rozpoczynać na nowo!
Po pierwszej chwili upojenia, Renata szepnęła ściskając Pawła za ręce:
— Więc to ty... naprawdę ty?
— Tak, droga Renato, to ja... — odpowiedział student — i przynoszę ci szczęście.
— Niech cię djabli wezmą! — pomyślał Jarrelonge.
— Szczęście, to twój powrót, — rzekła Renata — gdyż milczenie twoje sprawiało mi wielkie cierpienie...
— Moje milczenie? — powtórzył Paweł mocno zdziwiony.
— Tak jest... Ani słówka, ani telegramu... źle zrobiłeś...
— Ależ ja telegrafowałem z Antwerpii...
— Pod moim adresem?
— Tak jest...
— Nic nie odebrałam...
— Widzisz więc, żem miała słuszność i że telegram może zaginąć!... — zawołała Zirza z tryumfem.
— Ach! biedna, droga Renato — mówił dalej student — teraz pojmuję twój niepokój.
— To było więcej niż niepokój, to było konacie... — odparła córka Małgorzaty. — Marzyłam straszliwie... marzenie to nabawiało mnie takiego przestrachu, żem się o niem nie ośmieliła mówić Zirzie... Zdawało mi się, że cię widzę padającego pod ciosami morderców...
Paweł uczynił gest zadziwienia.
— Miałaś takie marzenie? — zawołał.
— Tak, i marzenie to miało taką cechę rzeczywistości, żem cię miała za nieżyjącego.
— A więc, marzenie to było ostrzeżeniem od Boga.
— Napadnięto cię?.. — zapytała drżąc Izabella.
— Jaknajformalniej i prawie zabito uderzeniem pałki w głowę.
— Mój Boże!
— Potem się wzięto do noża, ale widzisz jak się to trafia na tym świecie, to co miało być moją śmiercią, stało się dla mnie największem w świecie szczęściem... zadny cios nożem, który mnie ominął, oddał mi w ręce papiery za któremi goniłem.
— Papiery mnie dotyczące? — zapytała Renata robiąc piersiami.
— Tak, kochane dziecię; — list który Urszula miała ci wręczyć w Paryżu, prowadząc się do osoby, mającej ci odkryć tajemnice przeszłości i otworzyć drzwi przyszłości...
— Ten list! ty masz ten list? — zapytały od razu córka Małgorzaty i Zirza.
— Tak jest — rzekł Paweł wydobywając listy z kieszeni. — Oto jest... Jest na nim adres pana Emila Auguy, notaryusza, ulic a Piramid Nr. 18.
— Bóg więc jest sprawiedliwy! — zawołała Renata z niewypowiedzianym porywem miłości dziecięcej, — nakoniec i odnajdę swoją matkę...
— A drugi list? — rzekła Izabella.
— Ten który wciągnął panią Urszulę w zasadzkę, w którą wpadła, a pułapka nigdy zręczniej nie była urządzona... Czytaj...
Renata wzięła list i pożerała go wzrokiem.
Zirza czytała przez jej ramię.
— Ależ to jest okropne, — zawołała skończywszy córka Małgorzaty z oburzeniem» — I ten list jest podpisany przez notaryusza, do którego tamten jest adresowany...
— Jutro te wszystkie tajemnice zostaną rozproszone i światło z pewnością rozproszy mrok nocy.
— Jakim sposobem te dwa listy dostały się w twoje ręce?...
Paweł opowiedział dramat antwerpski, znany już naszym czytelnikom.
Dziewczęta drżały z przestrachu podczas tego złowrogiego opowiadania.
— Bóg opiekował się tobą, kochany Pawle — szepnęła Renata — o małoś nie zginął dla mnie... zostałeś raniony...
— Rana moja nie groziła niebezpieczeństwem... dowodem tego jest żem zdrów i myślę tylko o radości, o przyszłości twojej... Chciałem powiedzieć o naszej przyszłości, gdyż wszystko pomiędzy nami powinno być wspólne... Jutro cię zaprowadzę do pana Auguy z tym oto listem, a on nam wytłómaczy, jakim sposobem jego podpis znajduje się na tym drugim liście...
— Co się też stało z nędznikami, którzy na ciebie napadli? — zapytała jasno włosa Zirza.
— Ten, do któregom dwa razy, strzelił z rewolweru, nie trafiwszy go niebezpiecznie, uciekł... — odpowiedział Paweł.
— A drugi?... Ten Oskar Loos?
— Nie żyje...
— Nie żyje! — powtórzyły dziewczęta zdumione.
Te same wyrazy, które one wymówiły, powtarzał zcicha jeszcze ktoś trzeci.
Był to Jarrelonge, który podczas opowiadania studenta nie przestawał drżeć jak listek.
W tej chwili doznał on niewypowiedzianej ulgi.
Oskar Loos, zmarły nic nie odkrywszy, zapewniał mu zupełną bezkarność.
Spokój jego powrócił i zaczął w najlepsze słuchać.
— Czyś zabił tego nędznika? — zapytała Zirza.
— Nie... Bóg wziął to na siebie.
— Jakto?...
Paweł w kilku słowach dokończył opowiadania swoich wypadków w Antwerpii.
— Doprawdy niebo jest sprawiedliwe — szepnęła Renatą, składając ręce z poruszeniem wdzięczności.
— Ależ tak, rozumie się, niebo jest sprawiedliwe! — potwierdziła Zirza — nigdym o tem nie wątpiła! Nie mniej jednak trzeba myśleć o spoczynku... Paweł musi być strasznie zmęczony... Spać mu się chce i powróci na ulicę Szkoły Medycznej.
— Wezmę dorożkę i pojedziemy razem, moja kochana Zirzo, skoro mieszkamy w tym samym domu... — odrzekł student.
— Nie, mój przyjacielu — rzekła jasnowłosa Zirza — ja tu zostanę na noc, z Renatą....
— Na seryo?
— Najzupełniej na seryo...
— A co powie Juliusz?
— Nic nie powie, dla tej najlepszej przyczyny że go nie ma w Paryżu...
— Gdzież on jest?
— W Poitiers... wezwany telegrafem...
— Spodziewam się. że tam nie ma nic złego?
— Przeciwnie, dosyć zła nowina.. Stan jego matki jest tak groźny, że wymagał jego natychmiastowego przyjazdu i przeszłej nocy wyjechał...
— Biedny Julek!... żałuję go z całego serca.
— Jeżeli w domu zastaniesz telegram do niego albo do mnie, upoważniam cię. do odebrania i otworzenia.
— No, to odchodzę... Jutro, kochana Renato, przyjdę pp ciebie i pójdziemy do notaryusza...
— O której godzinie? — zapytała córka Małgorzaty.
— O dziesiątej rano...
— Ale pani Laurier mnie potrzebuje i nie chciałabym tej dobrej kobiety nabawić kłopotu... Jak tu zrobić?
— Pomówimy obie o tem — przerwała Zirza — i wynajdziemy sposób...
— Dobranoc, Renato... — rzekł Paweł wyciągając obie ręce do narzeczonej, która je ujęła i lekko ścisnęła.
— Dobranoc, Pawle.
— Czy się czujesz szczęśliwą?
— O! tak... bardzo szczęśliwą.
— I kochasz mnie.
— Kocham.
Długi skromny pocałunek na czole Renaty zakończył rozmowę, poczem student, któremu Izabella świeciła, odszedł.
Dziewczę po upływie kilku sekund wróciło, zamknęło drzwi i wkrótce w mieszkaniu przylegającém do pokoju Jarrelonge’a zapanowało milczenie.
Bandyta został oszołomiony tém co się dowiedział w sposób tak nieprzewidziany.
— Jaka na dnie tego wszystkiego leży tajemnica! — mówił sam do siebie... A to mi butelka atramentu!...
„Dla czego się chciano pozbyć tego dziewczęcia?
„Z jakiej przyczyny jej śmierć była komuś potrzebną?
„Postępowałem jak prawdziwy głupiec! Pozwoliłem się wywieźć w pole, mówiąc: bardzo dziękuję!...
„Tu w tej sprawie musi iść o miliony, a mnie nawet nie dano tysiąca talarów, mnie com się najwięcej narażał i więcej od innych pracował!...
„Stanowczo, przyjaciel Leopold jest łotr! Domyślałem się tego, a teraz jestem pewny!
„Mam ochotę więcej się nim nie zajmować i pozwolić mu deptać błoto na swój rachunek.
„Tak, ale jeżeli zostanie złapany i jeżeli mnie wplącze?
„Czyżby to śmiał uczynić?
„Na honor, obawa moja jest słuszna i gdyby wyśpiewał, to byłbym w strachu, chociaż Oskar zdechł na śniegu. To nie przeszkadzałoby, abym się dostał do ula za figiel na moście Bercy i z panią Urszulą...
„No, no, mój dobry Jarrelonge, jutro w dzień zajmiesz się swemi interesami.
„Twoja podróż za granicę, mój mały Jarrelonge, wypływa na wierzch...
„Drapniesz sobie do Włoch, albo do Szwajcaryi, albo do Prus, albo jeszcze lepiej do Ameryki. Nic ci nie przeszkadza wybierać sobie, a nawet wszędzie sobie możesz pojechać...
„Głupio to będzie opuścić Paryż, mój biedny Jarrelonge, lecz cóż chcesz, mój stary, trzeba sobie wytłómaczyć, a stolica nie jest dla ciebie bezpieczna.
„Jutro wieczorem wyjedziesz koleją.
„Papiery masz w porządku... masz nawet zapasowe...
„Zostawisz tutaj swoje ruchomości uprzedzając, że jedziesz w drogę, a jeżeli za granicą dowiesz się z gazet, że wszystko idzie dobrze, że nie ma o tobie mowy, powrócisz... Tak będzie najroztropniej.“
Jarrelonge wykręcił się w łóżku i na zakończenie szepnął:
— Jednakże ja jestem strasznie głupi, żem się dał złapać temu łajdakowi Leopoldowi. Ale cierpliwości, jemu za to kiedyś zapłacę!...
Poczem bandyta zamknął oczy i zasnął głęboko.
Dziewczęta wstały z łóżek prawie o świcie.
O wpół do dziewiątej, po dosyć długiej rozmowie zeszły razem na dół i udały się na bulwar Beaumarchais. do sklepu pani Laurier.
Służąca otwierała okiennice.
Zenejda nie przyszła.
— Jeżeli katar jej się powiększył, to mała delikatnisia gotowa nie przyjść! — mówiła kupcowa sama do siebie — a na dziś jest tyle roboty!... to tak, jak gdyby naumyślnie!
Koniec końcem pani Laurier była w bardzo złym humorze, co jej się, jak wiemy, rzadko trafiało, i przyjęła obie przyjaciółki, mrucząc na uczennicę...
— W istocie, źle się złożyło, proszę pani — odpowiedziała Renata na jej narzekania — gdyż muszę panią uprzedzić, że gwałtowny interes zmusza mnie wyjść dzisiaj ze sklepu.
Pani Laurier owładnięta prawdziwem zdumieniem, opuściła ręce.
— Wyjść dzisiaj ze sklepu!... — powtórzyła tonem narzekającym. — No, moje dziecko, ty chyba żartujesz!... Uczennicy, jak widzisz, nie ma, a wiesz dobrze sama, że dziś trzeba zrobić wiele kursów.
— Wiem o tem, łaskawa pani — odparła bojaźliwie Renata — i chciałabym oszczędzić pani przykrości... Alę muszę wyjść koniecznie...
— A, może ci się przypadkiem wydaje, że moje interesa są mniej pilne! — odparła kupcowa, zaczynając wpadać w zły humor.
W rozmowę wmięszała się Zirza.
— No... no... kochana pani Laurier. Uspokój się pani... Nie gniewaj się i chciej mnie wysłuchać.
— Niechcę się uspokoić i nie będę słuchała! — Mój handel przedewszystkiem. Ja się nie mogę obejść bez Renaty!
— A gdybym ja ją na dziś zastąpiła!
— Ty, Zirzo! — zawołała kupcowa.
— Spodziewam się, że pani masz do mnie zaufanie?...
— Zdaje mi się że ci ufam. — I w dniu wypłaty powierzyłabym ci swoją kassę.
— Otóż widzisz pani jak się rzeczy mają... Renata wnusi iść dzisiaj do notaryusza... Opatrzność, która jak się zdawało, dawno ją opuściła, dzisiaj ją bierze w swoją opiekę... Renata cudownym sposobem wróciła do posiadania papierów, które zdawały się na zawsze stracone i które, jak się zdaje, naprowadzą ją na ślad jej rodziny i pozwolą odszukać matkę... Chciałaźbyś pani opóźnić chwilę, w której będzie mogła uścisnąć tę matkę nieznaną, a jednak nie mniej kochaną?
— Ach! ty wiesz że tak nie jest! — zawołała pani Laurier zupełnie uspokojona i bardzo wzruszona. — To kochane dziecię! poświęciłabym raczej wszystko, niż opóźniła jej szczęście, chociażby na pięć minut! Renato, moje dziecię, skoro cię Zirza zastępuje, zwalniam cię najzupełniej.
— Muszę panią uprzedzić, kochana pani — rzekła znowu Zirza — że nieobecność Renaty potrwa zapewne kilka dni...
— Kilka dni?
— Może, ale to nie jest pewnem. Może będzie musiała wyjechać na prowincyę... Tylko może pani liczyć że jej nie opuszczę... Zastąpię Renatę jak będę mogła najlepiej, a aby być bliżej sklepu, przeniosę się do niej.
Pani Laurier rozmyślała.
— Jeżeli Renata odzyska rodzinę, matkę — rzekła po chwili — prawdopodobnie położenie jej zupełnie się zmieni...
— W istocie, jest to bardzo prawdopodobne i spodziewamy się tego...
— Ależ wtedy... ależ wtedy... — mówiła dalej kupcowa z widocznym zawodem, — ależ wtedy ona mnie opuści...
Zirza zaczęła się śmiać.
— To mi się wydaje nieuniknionem... — odparła. — Jeżeli mam wierzyć swoim przeczuciom, Renata będzie bogatą... Poślubi młodego ładnego chłopca, którego znam, będzie jeździła powozem i zamiast sprzedawać koronki, będzie je u pani kupowała...
— Zaprawdę będę bardzo szczęśliwa ze szczęścia Renaty i bardzo dumna, mając ją za klijentkę — odparła żałośnie pani Laurier, ale tymczasem znowu zostanę bez panny sklepowej.
— No, a ja to się nie liczę? — zapytała Zirza ze śmiechem.
— Ale czy ja naprawdę mogę na ciebie liczyć?
— Masz pani moje słowo, a ja nigdy nie kłamię...
— Nie opuścisz mnie?
— Jak własny cień pani... dopóki pani nie zgodzisz innej panny, jak najodpowiedniejszej dla siebie.
— No, jeżeli tak, to wszystko dobrze.
— A więc! byłam pewna, że się porozumiemy.
— Życzę naszej kochanej Renacie szczęścia i majątku i spodziewam się, że nawet u szczytu pomyślności nie zapomni ona o swojej starej kupcowej, która ją kocha z całego serca i będzie jej zawsze żałowała...
Mówiąc te słowa, pani Laurier obcierała oczy wilgotne z prawdziwego rozczulenia.
Renata prawie niemniej była wzruszona.
— E, droga pani — odpowiedziała — czyż pani możesz sądzić, że jeżeli mnie kiedy spotka szczęście, będę o tyle niewdzięczną, aby zapomnieć o tobie, po tem, gdym u ciebie znalazła przytułek i przychylność... Wspomnienie tego zostanie na zawsze wyryłem w mojem sercu... Ale czyż to przepowiadane szczęście mnie kiedy spotka?... Prawie temu nie wierzę, albo raczej nie śmiem wierzyć... Rozczarowanie byłoby okrutnem...
— Bądź pewna, że nie będzie żadnego rozczarowania... — zawołała żywo Zirza — ale nie mówmy o tem... Twój narzeczony czeka na ciebie punkt o dziesiątej, aby cię zaprowadzić do notaryusza... — Pamiętaj abyś się nie spóźniła... Teraz proszę mi powiedzieć, co mam robić, aby Renatę nie bardzo niezręcznie zastąpić...
— Dobrze... — rzekła pani Laurier — Renata opowie ci, co trzeba zrobić zrana... Po południu będziesz musiała wyjść.
— Czy będę miała kursa do odbywania? — zapytała Zirza.
— Jeden, ale bardzo daleki...
— A, to mi wszystko jedno! Mam dobre nogi, a zresztą jak śpiewa pani Bonnaire w Eldorado:
Po bulwarze, po bulwarze...
— Ale moje dziecko — rzekła pani Laurier śmiejąc się — zostawisz tramway na bulwarze, bo cię poślę do Port-Creteil...
— Znam Port-Creteil! Tam się jada wcale dobre potrawki! Drogą żelazną winceńską. Jedzie się do Saint-Maur-les-Fossés i zamiast okrążać przez most, jedzie się do Laurenta, garkuchniarza znanego ze smaku potrawki z ryb i królików z sosem, a tam się bierze łódkę, która za dziesięć centymów przewozi na drugą stronę. Na którą mnie pani pośle ulicę?
— Na ulicę Przylądka.
— Akurat naprzeciwko... Ulica prawie niezabudowana, domy stoją zdala jeden od drugiego... — Można być w biały dzień zabitym, a niktby się nie domyślił... Znam ten kąt, jak swoją kieszeń... Cóż mam załatwić na ulicy Przylądka?
— Zanieść paczkę. koronek i otrzymać resztę należności, na którą dostałam znaczną zaliczkę...
— Zaniosę, odbiorę i powrócę...
— Trzeba tam być o drugiej...
— Będę, godzina wojskowa...
Dobry humor Zirzy w zupełności uspokoił panią Laurier i prawie ją pocieszył po przypuszczalnym wyjeździe Renaty.
Ta ostatnia obznajmiła swoją przyjaciółkę z porządkiem w sklepie, gdzie zrana bywało mało kupujących i o godzinie wpół do dziesiątej, uściskawszy panią Laurier i naznaczywszy Zirzie schadzkę na dziewiątą wieczorem, powróciła na ulicę Beautreillis.
Tam przebrała się na te tak ważne odwiedziny, jakie miała uskutecznić i czekała na Pawła.
Punkt o dziesiątej młodzieniec zapukał do drzwi.
Renata pobiegła otworzyć.
Student miał twarz zachmurzoną.
Córką Małgorzaty spostrzegła to od pierwszego rzutu oka.
— Co ci to, mój przyjacielu? — zapytała go żywo. — Czy byś od wczoraj otrzymał jaką złą nowinę?
Paweł z przeczuciem potrząsnął głową.
— Nie... — odpowiedział — nie, kochana Renato, żadnej nie otrzymałem...
— A jednak coś cię smuci.
— Myślę o przyszłości.
Renata uśmiechnęła się.
— O przyszłości! — powtórzyła. — Pod jakim że względem ona cię może niepokoić?... — To tyś mi ją zgotował, przez swoje poświęcenie... Dziś rozedrzemy zasłonę kryjącą moje urodzenie...
— Kto wie, czy to nie będzie rozwianiem moich marzeń! — szepnął melancholicznie Paweł.
— Nie rozumiem cię... — odparło dziewczę, której serce ściśnięte zostało nieokreślonym niepokojem, dla czego twoje marzenia miałyby się rozwiać?...
— Jest to widoczna — mówił dalej student — że u notaryusza zostanie ci odkrytą tajemnica przeszłości.. Rozproszą się otaczające cię cienie... Otrzymasz dokładne objaśnienia co do twojej rodziny, co do człowieka, który w twoich □czach uchodził za opiekuna, co do pani Urszuli i roli jaką przy tobie odgrywała... Pewną jest rzeczą, że dowiesz się o swojem nazwisku... o nazwisku swojej matki...
Paweł przerwał.
— A więc? — zapytała Renata — zdaje mi się, że tego wszystkiego nie masz się czego obadać...
— Może...
— Jakto? Co chcesz powiedzieć? Cóżby mogło nastąpić złego dla mego szczęścia?
— Mogłaby nastąpić rozpacz.
Córka Małgorzaty ze zdziwieniem spojrzała na Pawła.
— Jeszcze raz nie rozumiem cię — rzekła. — Wytłómacz się! Twoje niejasne słowa i twoje ogródki, sprawiają mi cierpienie.
— Zastanów się, dziecię ubóstwiane... — odparł Paweł z wzrastającem wzruszeniem. — Ty odnajdziesz swoją matkę, tę matkę oczekiwaną, spodziewaną od tylu lat, pożądaną przez siebie tak gorąco... Ona cię nie zna, ale musi cię kochać tak, jak ty ją kochasz, szukać tak, jak ty jej szukasz, wyglądać cię, jak ty jej wyglądasz... Kto wie, czy ona w swej myśli nie ułożyła mnóstwa projektów co do twojej przyszłości?... Kto wie, czy ona już tobą nie rozporządziła?...
— Mną rozporządziła? — zawołała Renata blednąc. — Czyżby to być mogło?
— Dla czego nie?
— Ja tego nie przypuszczam.
— Czyżbyś mogła? W życiu trafiają się nieprzebyte przeszkody.
— Jeżeli ich nie można przebyć, to się je niszczy.
— Świat ma nieprzeparte wymagania.
— Można się im oprzeć.
— Twoja matka może być bogatą i nosić wielkie nazwisko... Otóż, nazwisko i majątek mogą cię pozbawić wolności serca...
— Ach! zamilknij Pawle! — zawołała Renata, — zamilknij! Zaczynam cię pojmować i ty mnie przestraszasz! Jakież ty masz o mnie pojęcie, jeżeli sądzisz, że zmieniłabym swoje przekonania odnajdując matkę i że, gdyby ta nieznana matka rozporządziła mojem sercem, moją ręką, dałabym sobie narzucić jej wolę, wypierając się przeszłości, odpłacając niewdzięcznością za twoje poświęcenie i zdradzając jednocześnie twoją miłość i swoją!... to źle i okrutnie.
— Renato... droga Renato... — zaczął Paweł złożywszy ręce.
Dziewczę przerywając mu, mówiło dalej:
— Czyż mnie masz za zdolną do upojenia się dumą? Czy nie jesteś pewnym, że gdy by matka na początek kazała mi się ciebie wyprzeć, odmówiłabym posłuszeństwa i że chciałabym otrzymać nazwisko tylko od ciebie? Tyś obudził moje serce, to serce całkiem do ciebie należy i nie przestanie należeć... — Przypuszczam, że mnie czeka świetna przyszłość, a więc! jeżeli ty jesteś mniemania, że nas ta przyszłość ma rozłączyć, ja jej się wyrzekam... Weź list do notaryusza, podrzej go nie czytając i spal jego szczątki! Zostanę tem czem jestem obecnie, Renatą bez innego nazwiska, bez matki i bez rodziny, ale z sercem, które należy do ciebie i miłością, która jest całkiem twoją!...
Student objął narzeczoną w ramiona i przycisnął ją do piersi.
— Tak... tak... droga Renato — zawołał — i nie boję, się już!... Ty mnie kochasz i w swojej miłości potrafisz mieć wolę, siłę i odwagę.
— Wszelką odwagę!... — odpowiedziała córka Małgorzaty. — Nic w świecie nie mogłoby nas rozłączyć, ale nie wątp!...
— Nigdy, nigdy, przyrzekam...
Godzina upływała.
Paweł, kompletnie teraz uspokojony, i pozbawiwszy się swoich wszystkich posępnych przeczuć — rzekł pierwszy.
— Trzeba jechać...
— Jestem gotowa... — odpowiedziała Renata.
Wyszli na Plac Bastylii gdzie wsiedli do dorożki.
— Dokąd jedziemy — zapytał stangret.
— Na ulicę Piramid Nr. 18 — odparł Paweł.
Przez drogę mało z sobą mówili.
Gdy narzeczeni weszli do kancelaryi notaryusza, można się domyśleć że serca ich biły gwałtownie.
Renata była blada.
Usta Pawła poruszało lekkie nerwowe drżenie.
Przywołał, na pomoc całą siłę woli odzyskał spokój, którego potrzebował i zwracając się do jednego z dependentów, zapytał:
— Gdzie jest gabinet pana notaryusza?
Wskazano mu wejście.
Drzwi były otwarte.
Paweł i Renata przestąpili próg tego pokoju, do którego wprowadzaliśmy już czytelnika.
Główny dependent utkwił w przybyłego zapytujące spojrzenie.
— Panie — rzekł Paweł do niego — ta pani ma doręczyć do własnych rąk pana Ąuguy list nadzwyczaj ważny i proszę pana wpuścić nas jak najprędzej do jego gabinetu.
— Nie będziecie państwo długo czekali, jeżeli pan notaryusz jest sam, jak mi się zdaje... — odparł dependent. — Zaraz zobaczę...
W istocie u notaryusza nie było nikogo.
Renata i Paweł zostali wprowadzeni.
Córka Małgorzaty tak mocno drżała, że zaledwie mogła ustać na nogach.
Pan Auguy to spostrzegł i spiesznie przysunął krzesło do biurka, następnie wskazał studentowi fotel i sam usiadł naprzeciw swoich gości.
Notaryusz przez sekundę milczał, chcąc dać dziewczęciu czas do uspokojenia widocznego wzruszenia, poczem rzekł:
— Mój starszy dependent uprzedził, że pani masz mi doręczyć do rąk własnych jakiś list ważny.
Renata uczyniła głową znak potwierdzający, gdyż gwałtowność wzruszenia nie mogła jej pozwolić wyrzec ani słowa.
Paweł odpowiedział za nią.
— Tak jest, panie notaryuszu; ale przedtem pozwól mi pan okazać sobie inny list, co do którego nie odmówisz pan niejakich wyjaśnień...
To mówiąc, student wydostał z kieszeni portfel i zawierający dwa znane nam pisma.
Wziął jedno z nich.
Był to list, który Jarrelonge, przemieniony na tę chwilą w służącego z możnego domu, zawiózł pani Urszuli do Maison-Rouge, do „Hotelu Kolejowego“.
— Patrz pan... — mówił, dalej Paweł podając otwarty list notaryuszowi.
Ten ostatni rzucił nań okiem, zbladł bardzo, a twarz jego przybrała wyraz zadziwienia i przestrachu.
— Co to ma znaczyć?... — zawołał przeczytawszy aż do końca.
— Właśnie, ja pana o to pytam... — odparł Paweł. — To pan mnie musisz objaśnić, gdyż jak się zdaje, ten list pochodzi od pana...
— On jest sfałszowany, mój panie! — odparł gwałtownie urzędnik. — Ja nigdy nie pisałem tego co tu czytam! Nigdym nie podpisywał tego pisma dla mnie niezrozumiałego... Prawda, że na papierze tym jest nagłówek mojej kancelaryi... Naśladowano mój charakter pisma, sfałszowano podpis... — zręczność fałszerza była wielka i wszyscy mogli być oszukani, nawet moi zwykli korespondenci, ale ja nie pojmuję celu tego fałszerstwa...
— Z góry byłem pewny tego, co mi pan powiadasz... — od parł Paweł — i wytłómaczę panu to, co ci się wydaje niejasnem... Fałszerstwo to miało na celu przygotowanie zbrodni.
— Zbrodni!... — powtórzył notaryusz przerażony.
— Tak panie, i nieszczęściem zbrodnia ta została spełniona!... Pozwól mi pan zadać sobie pytanie...
— I owszem.
— Czy pan znałeś tę panią Urszulę, której adres znajduje się na tej kopercie?...
Pan Auguy spojrzał mówiącemu prosto w oczy, jak gdyby chcąc czytać w głębi jego myśli.
— Twarz studenta wyrażała otwartość.
Po upływie sekundy notaryusz odpowiedział:
— Tak panie... znałem ją.
— A ten pan Robert Vallerand, o którym w liście mowa, czy go pan także znałeś?
— Znałem go, ale teraz ja zadam pytanie... Jakim sposobem ten fałszywy list dostał się w pańskie ręce?
— Muszę to panu opowiedzieć obszernie, gdyż należy się panu odemnie wyjaśnienie.
— Słucham pana... — rzekł pan Auguy.
Student opowiedział notarynszowi wszystko co wiedział o życiu Renaty; o śmierci jej opiekuna; o jej opuszczeniu pensyonatu na żądanie pani Urszuli; o przypadku w Maison-Rouge; o ucieczce dziewczęcia zwabionego w sidła listem podpisanym; prz^jadet twojej mtki; o zamachu którego się stała ofiarą; o prawdopodobnej śmierci pani Urszuli i nareszcie o ostatnim wypadku w Antwerpii, gdzie on, Paweł, z narażeniem swego życia odzyskał obadwa listy.
Pan Auguy przerażony słuchał przejść tego strasznego dramatu, znanego już naszym czytelnikom.
Słuchając go, przypominał sobie o tajemniczem postępowaniu Roberta i mówił sam sobie, że się powinien mieć na baczności aż do chwili, w której się dowie treści listu, który mu miano. doręczyć.
Zresztą, przyznawał bardzo chętnie, że dla dwojga młodych czuł wielkie zajęcie.
— Pozostaje mi, mój panie — rzekł — powinszować poświęcenia, jakiego dałeś niezaprzeczone dowody pannie Renacie, która zapewne o tem niezapomni. Nieszczęściem to pewna, że straszliwa zbrodnia została spełniona i jeżeli pan uznasz za odpowiednie, ja pierwszy pośpieszę z pomocą w odszukaniu zbrodniarzy, którzy skorzystali z mego nazwiska, dla doprowadzenia do skutku swoich niecnych zamiarów!...
— Jeżelim się dotychczas nie udał do sądu — zauważył Paweł — to pan musisz zrozumieć tęgo przyczynę. Panna Renata nie zna swojej rodziny... Zaniesiona przez nas skarga, możeby poruszyła nienawiść, albo pomnożyła w około niej niebezpieczeństwa.
— Potwierdzam twoją roztropność — odparł notaryusz — ale jest czas na wszystko. Nędznicy tacy nie powinni się cieszyć bezkarnością!...
— Jakże ich doścignąć?...
— Czyś pan nie odkrył żadnego śladu?
— Żadnego...
— Czy pani nie wie o jakich swoich nieprzyjaciołach?
— Zkądżebym ich miała mieć, proszę pana?... Nie zrobiłam nikomu nic złego... — wyszeptała córka Małgorzaty.
— Czy pani się nie domyślasz jaki powód może kierować twojemi prześladowcami?
— Nie pani, ale ten powód może pan odkryjesz w liście powierzonym pani Urszuli, który miałem panu doręczyć...
— W istocie; to być może.
— Oto jest ten list... — rzekł Paweł.
I podał go notarynszowi, który natychmiast skierował wzrok na adres.
— To jest charakter Roberta, poznaję go... — pomyślał. — Pani Bertin miała słuszność. To dzięcię musi być córką jej i mego starego przyjaciela... Czy ten list upoważnia mnie do wyrzeczenia do panny Renaty: Wiem gdzie jest twoja matka... Zobaczmy...
Pan Auguy rozerwał kopertę, rozwinął arkusz papieru w nim zawarty i przeczytał.
Renata i Paweł oboje wlepili w niego oczy, usiłując odgadnąć wrażenie przez list wywarte.
List zawierał co następuje:
„Kochany notaryuszu i przyjaciela mój!
„Tak jakeśmy się umówili za ostatniém widzeniem, proszę o doręczenie osobie, której ten list powierzam, zapieczętowanej koperty złożonej w twoje ręce i zaadresowanej do twego kolegi Audouarda, notaryusza w Nogent-sur-Seine.
„Nieodpowiadaj na żadne pytania, jakieby ci mogły być zadane.
„Dopiero w Nogent-sur-Seine zostaną złożono potrzebne objaśnienia osobie, która jest w tém zainteresowaną.
„Do widzenia, mój przyjacielu, w świecie nieznanym, gdyż mi nie wiele pozostaje czasu do życia, nie powrócę do Paryża i zapewne już cię nie ujrzę na tym świecie.
Po twarzy notaryusza łza się stoczyła.
Renata tę łzę dojrzała.
— Panie — zawołała składając ręce — pan plączesz!... Więc ten co pisał ten list był twoim przyjacielem?... Czy on wspomina o mnie? Czy to był mój opiekun, czy ojciec?...
Słysząc słowa wyrzeczone przez dziewczę, pan Auguy odzyskał zupełnie zimną krew.
Zalecenie Roberta Valleranda leżało tu przed jego oczyma.
„Nieodpowiadaj na żadne pytania, jakieby ci mogły być zadane.“
Powinien był uszanować ostatnią wolę zmarłego
— Pan milczysz?... — wyjąkała Renata, zaniepokojona jego milczeniem.
— Muszę milczeć, moje dziecię... — odparł notaryusz. — Autor tego listu, w istocie był moim przyjacielem... Wspomnienie przy wiązania przez śmierć zerwanego łzy mi wy cisnęło...
— Więc panu zabroniono objaśnić mnie, co ten list zawiera?
— Polecono wręczyć ci zapieczętowaną kopertę której jestem depozytaryuszem...
— I to wszystko?
— Tak, pani, wszystko.
— Nie ma mowy o mojém urodzeniu?
— Nie, pani, mogę zaręczyć...
— O Boże!... mój Boże!...
— List ten milczy o przedmiotach, które cię tak mocno obchodzą, lecz radziłbym powstrzymać się z rozpaczą.
— Powstrzymuję się, panie... powstrzymuję... — szepnęło dziewczę głosem przerywanym przez łkanie.
Pan Auguy mówił dalej:
— Poręczę pani depozyt o który idzie.
Renata skłoniła głową.
Notaryusz wstał z fotelu, otworzył skrzynię okutą stojącą w rogu, pokoju i wyjął z niej małą paczkę, której się, jak wiemy, przyglądał z taką uwagą w dniu odwiedzin Małgorzaty Bertin.
Zamknął skrzynię i powrócił na swoje miejsce.
Paweł i Renata podnieśli się i stali niemi, niespokojni, drżący.
— Pani, — rzekł pan Auguy z pewną uroczystością — oto jest przedmiot poruczony mojej pieczy... Posłuszny rozkazom zmarłego składam go w twoje ręce.
Córka Małgorzaty drżała na całem ciele, patrząc na małą paczkę, zapieczętowaną pięcioma dużemi, czerwonemi pieczęciami.
— Weź pani... — mówił dalej notaryusz — to do ciebie należy.
— Co się zawiera w tej zapieczętowanej kopercie, proszę pana?... — Pewno papiery?
— Nie wiem...
Renata wzięła paczkę podawaną jej przez pana Auguy.
— Być może, że rozwiązanie zagadki, która mnie dręczy od tak dawna, tu się znajduje... — zawołało dziewczę — dowiem się co jest w tej paczce... dowiem się o tem w obec pana.
I zamierzała złamać pieczęcie.
Notaryusz pochwycił ją za ręce.
— Wstrzymaj się, pani!... — rzekł żywo. — Coś pani chciała uczynić?... przeczytaj wyrazy skreślone na tej kopercie przez zmarłego...
Renata odczytała głośno co następuje:
„Wręczyć osobie, ktokolwiek by nią był, która się stawi do pana Emila Auguy z listem podpisanym przezemnie, upominając się o ten depozyt, który będzie mógł być otwartym tylko przez pana Audonarda, notaryusza w Nogent-sur-Seine.
— Wykonałem w zupełności otrzymane zlecenie... — mówił dalej pan Auguy. — Teraz szanuj pani ostatnią wolę nieboszczyka... Okazać się nieposłuszną rozkazom zmarłego, który był twoim opiekunem i przyjacielem, byłoby świętokradztwem.
Córka Małgorzaty podniosła oczy zalane łzami na mandataryusza, deputowanego z Romilly.
— Masz pan słuszność — szepnęła wzruszonym głosem. — Ja nie popełnię tego świętokradztwa... Jutro wyjeżdżam do Nogent-sur-Seine.
— Dobrze, moje dziecię... Spodziewałem się tego po tobie.
Głos zabrał Paweł Lantier.
— Panie, — zapytał — czy pozwolisz mi zadać jedno pytanie?
— Naturalnie i jeżeli będę mógł, dam na nie odpowiedź.
— Czy list pisany przez pana Roberta, który panu został wręczony, nie wprowadza pana na ślad nieprzyjaciół panny Renaty?
— Nie, panie... Pod tym względem nie zawiera on żadnej wskazówki, ale doświadczenie nabyte w życiu, upoważnia mnie do dania ci jednej rady...
— Bądź pan pewny, że jej posłucham...
— Aż do chwili, w której mój kolega z Nogent-su-Seine otworzy ten list i obznajmi z jego treścią pannę Renatę, czuwaj nad nią dobrze...
— Ach! nie opuszczę jej i raczej dam się zabić, niż pozwolę dotknąć jednego z niej włosa!...
Notaryusz podał młodzieńcowi rękę, który obudził w nim żywą sympatyę i rzekł:
— Dzisiaj nie możecie jechać do Nogent-sur-Seine, dokąd przybylibyście już po nastaniu nocy... Jedzcie jutro rano, pierwszym pociągiem rannym...
— Uczynimy to niezawodnie...
— Teraz, aby mnie uwolnić od wszelkiej odpowiedzialności, racz mi pani dać pokwitowanie z odbioru doręczonego ci depozytu.
— Jestem gotowa...
Pan Auguy przygotował pokwitowanie, a Renata je podpisała.
— Gdy interesa panny Renaty zostaną pokończone i pokończone w sposób pomyślny, o czem nie wątpię, odwiedźcie mnie... — dodał notaryusz z wracając mowę do Pawła. — Będziemy mogli swobodniej niż dzisiaj pomówić o wielu rzeczach i postaramy się odkryć, kto są ci nędznicy, którzy w nikczemnym celu sfałszowali moje pismo i podpis... Nawet proszę was zostawić u mnie fałszywy list, i który zapewne będzie ważnym dowodem potępiającym...
— Oto jest, proszę pana i zapewniam, że go prędko odwiedzę...
— Będę bardzo rad, ujrzawszy znowu pannę Renatę... — mówił dalej pan Auguy.
— Będę u pana z pewnością, aby go obznajmić z tem, co mi powie notaryusz z Nogent-sur-Seine — odparła Małgorzata.
Narzeczeni stali gotowi do odejścia.
— Zapomniałeś pan powiedzieć mi swego nazwiska, mój młody przyjacielu... — rzekł notaryusz do studenta wydziału prawnego.
— Oto jest mój bilet...
Pan Auguy rzucił okiem na kawałek glansowanego papieru i nie mógł powstrzymać drżenia.
— Paweł Lantier... — Byłżebyś pan krewnym pana Paskala Lantier, wielkiego przedsiębiorcy?
— Jestem jego synem... Czy pan znasz mego ojca?
— Ze słyszenia dobrze, inaczej nie...
Temi słowy zakończono rozmowę.
Renata i Paweł zamienili z notaryuszem ukłon i wyszli z gabinetu i z kancelaryi.
— Dziwna rzecz!... — rzekł do siebie pan Auguy, pozostawszy sam. — Syn Paskala Lantier, siostrzeniec Roberta Vallerand, staje w obronie tego dziewczęcia, w którem się bez wątpienia zakochał, i które jest, o czem on nie wie, jego blizką krewną! Znowu i znowu tajemnica!
Młodzi ludzie wrócili do czekającej na nich dorożki.
Córka Małgorzaty wydawała się zajętą i posępną.
— Droga Renato — rzekł do niej Paweł — trochę cierpliwości, proszę cię!... Porzuć troski, zmartwienia... Koniec końcem idzie tylko o zwłokę, a jeżeli mam wierzyć przeczuciom, nic nie stracisz na czekaniu... Jutro prędko nadejdzie.
— Wszak pojedziesz ze mną?...
— Wiesz, że za nic w świecie nie pozwoliłbym ci sam jechać. Czy mi powierzysz tę kopertę?...
— Weź ją, mój przyjacielu... Jest to tajemnica mego życia, którą masz w ręku... To nasza przyszłość, którą ci powierzam.
— Będzie ona dobrze strzeżona. Teraz zajmijmy się niektóremi szczegółami potocznemu... Czy musisz wracać do sklepu pani Laurier?
— Nie... Zirza obiecała zastąpić mnie przez kilka dni... Zobaczymy się z nią dziś wieczorem o dziewiątej, przy ulicy Beautreillis...
— W takim razie pójdźmy na śniadanie... Potem udamy się na ulicę Szkoły Medycznej, aby się dowiedzieć, czy nie ma depeszy od Juliusza, a następpnie udam się do ojca z zawiadomieniem o swoim wyjeździe.
— Jak chcesz mój przyjacielu.
Narzeczeni wsiedli do powozu.
— Przychodzi mi jedna myśl... — rzekła znagła Renata.
— Jaka?
— Wszak nam nic nie przeszkadza, jeść śniadanie w okolicy Bastylii?
— Zupełnie nic.
— Więc udajmy się na bulwar Beaumarchais. Zirza jeszcze nie pojechała do Port-Creteil i zawiadomię ją, jak równie panią Laurier, że jutro rano wyjeżdżamy z Paryża.
Paweł in petto uważał ten krok za bezużyteczny, ponieważ tego samego wieczora Zirza miała przyjść na ulicę Beautreillis, ale nie chciał się sprzeciwiać Renacie; wskazał więc woźnicy adres magazynu koronek pani Laurier.
Powróćmy do Leopolda Lantier.
Biła godzina piąta rano; w tej więc porze roku, o tej godzinie, panowała noc kompletna.
Przez zazdrostki małego mieszkanka przy ulicy Navarin, zajmowanego przez zbiegłego więźnia, błyszczało światełko.
— Nagle to światło zgasło:
Upłynęło kilka sekund, poczem drzwi prowadzącce wprost do mieszkania, drzwi o których jużeśmy wspominali i które wschodziły na ulicę — otwarły się i Leopold wyszedł ubrany tak, tak jak wczoraj przyszedł do sklepu pani Laurier, niosąc małą walizkę i kryjąc starannie dolną część twarzy pod obszernym szalem.
Wyszedł na ulicę Męczenników i przedmieściem Montmartre, doszedł do bulwaru.
Przed drzwiami restauracyi Brébanta stało kilka powozów, czekając na zapóźnionych gości.
Były wspólnik Jarrelonge’a upatrzył jednego stangreta, który beż względu na ciężar starego płaszcza z mnóstwem pelerynek, trząsł się na koźle z zimna i chuchał w palce.
— Czy mamy dobrego konia? — zapytał Leopold.
— Moja szkapa jest dzielna, obywatelu... Czy kurs będzie daleki?
— Do Charenton-le-Pont.
— Ładny kawałek, ale Cocodés, (to ja tak po przyjacielsku nazywam swoją szkapinę), próżnował całą noc i ma zdrowe nogi... tylko trzeba się umówić co do ceny, pan to rozumiesz... takich kursów nie ma w taryfie.
— Dwadzieścia franków będzie dosyć za ten kurs.
— A dodasz pan sto sous na piwo?
— Zgoda na sto sous.
— Siadaj pan.
Zarobek był zadawalniający i stangret zacierki ręce, gdy passażer zajmował miejsce w powozie.
— Do którego miejsca w Charenton jedziemy obywatelu? — zapytał zbierając lejce.
— Do mostu.
— Dobrze... Wio! mały...
Bicz świsnął i Cocodès ruszył bardzo przyzwoicie.
O wpół do siódmej dorożka stanęła we wskazałem miejscu.
— Zdaje się żeśmy dobrze jechali... — zawołał stangret. — Czyś pan zadowolony?
— Tak jest. Oto są obiecane dwadzieścia pięć franków.
Stangret wesoło schował pieniądze do kieszeni i zawrócił mówiąc zcicha:
— To jakiś prowincyonalista, który sobie pohulał w Paryżu i chce powrócić przededniem do domu... Znamy się na tém... Wybornie mu się udało... Ani jednego sklepu otwartego... ani psa na ulicy...
Wiemy, że Leopold nie hulał, ale chciał przebyć na ulicę Przylądka, nie będąc widzianym.
Otóż był prawie pewnym, że o tej rannej godzinie i w tak ostre zimno, dostanie się do wynajętego domu, nie spotka wszy ani żywego ducha.
Przeszedł most i puścił się drogą do Creteil zupełnie pustą.
Prędzej niż w godzinę doszedł do pierwszych domów porozrzucanych na równinie i tworzących część wioski Port-Creteil.
Były więzień puścił się ścieżką wiodącą przez pola i prowadzącą prosto na ulicę Przylądka.
Otworzył drzwi od ogrodu, a następnie od domu, wydostał z walizy dwie świece, które obsadził a w lichtarze znajdujące się w stołowym pokoju i zapalił.
— Wszystko pozamykane dobrze.... — rzekł sam do siebie. — Ze dworu nie widać światła... Zmarzłem jak kość, rozpalę ogień.
Nie tracąc chwili czasu, poszedł po drzewo do drwalki i w kwandrans błyszczący płomień dwóch ognisk, oświecał salonik i pokój stołowy.
Gdy się dobrze rozwidniło, Leopold otworzył żaluzye i wszystko uporządkował.
— Dom powinien się wydawać zamieszkany i utrzymany w porządku, gdy mała nadejdzie — pomyślał nędznik z przerażającym uśmiechem.
Ukończywszy tę robotę i począwszy apetyt, Leopold wydostał z walizy dwie butelki, jedną z winem drugą z likierem, bochenek chleba, puszkę z pasztetem i małą skrzyneczkę kryształową.
Skrzyneczka, ta, zawierająca najstraszliwszą z trucizn znanych, proszek z krotala, była ta sama, którą skradł u hrabiego de Terrys, a która uszła przed poszukiwaniami Jarrelonge’a przy ulicy Tocanier.
Leopold umieścił te wszystkie przedmioty na stole, mówiąc:
— Zaraz przygotuję mięszaninę... Kieliszek słodkiego likieru można ofiarować młodemu dziewczęciu... na dworze zimno... kurs daleki... mała nie odmówi... a zresztą gdyby odmówiła, użyję drugiego sposobu... A teraz zjedzmy śniadanie.
Posilił się jak człowiek wygłodzony, nie zostawiwszy ani okruszyny chleba, ani śladu pasztetu, ani kropli wina w butelce.
— A teraz deser... — rzekł.
I wziąwszy kieliszek z serwisu do likierów umieszczonego na etażerce, nalał sobie kilka razy z flaszki likieru kartuskiego, przyniesionej z sobą.
Wypiwszy tym sposobem znaczną część z flaszki, Leopold otworzył puszkę kryształową i wpuścił w butelkę dwie szczypty znajdującego się w niej proszku.
W jednej chwili nastąpił dziwny skutek.
Jak tylko trucizna zetknęła się z płynem, ten zmienił kolor.
Z żółtego jakim był, stał się czerwony jak krew, poczem czerwoność zmieniła się, zbladła, i przybrała kolor ciemnego topazu.
Leopold niespokojnem okiem patrzał na tę przemianę.
— Do djabła! — pomruknął — musiałem przesadzić dozę... Zresztą mniejsza o to... śmierć prędzej nastąpi... Teraz tylko trzeba usunąć etykietę ojca Garnier, gdyż kolor mógłby obudzić nieufność malej... — To już nie szartreza ten likier, to curaçao... Każdegoby zwieźć można.
Po zdarciu etykiety, Leopold postawił butelkę na etażerce, przyprowadził wszystko do porządku i usunął ślady swego śniadania.
Nadeszło południe.
Panna ze sklepu pani Laurier miała przybyć dopiero o drugiej godzinie.
Leopold wyszedł z domu, a następnie z ogrodu, aby sobie zdać sprawę z tego co się działo na dworze.
Termometr wskazywał dziesięć stopni niżej zera i nieliczni mieszkańcy nie wychodzili z dobrze pozamykanych domów.
Zbieg z Troyes powrócił trzęsąc się z zimna, nakładł drew na na ogień, usiadł przy kominku, zapalił cygaro, wydostał z kieszeni gazetę dużego formatu, kupioną wczoraj wieczorem i dla zabicia czasu przeczytał od początku do końca.
Zimna krew nędznika była nieporównaną.
W chwili gdy miał popełnić ohydną zbrodnię, twarz jego wyrażała zupełny spokój; organ zastępujący mu miejsce serca nie bił gwałtowniej.
Plan miał ułożony.
Po śmierci dziewczęcia, miał odejść spokojnie, zabierając klucze z sobą.
— Nie miał się zupełnie czego obawiać.
Izydor-August Fradin, matematyk, który zapewne będzie poszukiwany, nie będzie mógł być odnalezionym, dla prostej przyczyny, że nie istniał.
Restaurator wynajmujący dom, nie znał jego prawdziwej twarzy i nie byłby w możności go poznać.
Zrobił się również niepodobnym do poznania, przychodząc do pani Laurier, dowodem czego jest, że Zenejda, obecna rozmowie, wcale go nie poznała.
— Wyzwałbym wszystkie policye w świecie, i aby mnie pochwyciły... — myślał Leopold z tryumfem.
Przeczy ta wszy trzy stronnice gazety, spojrzał na zegarek.
Ten wskazywał dwadzieścia minut do drugiej.
— Jeszcze troszkę dłużej niż kwandrans — pomyślał. — szczęściem pozostają mi do przeczytania ogłoszenia.
Upłynęło dwadzieścia minut.
Punkt o godzinie drugiej u bramy ogrodowej odezwał się dzwonek.
Zbiegły więzień podskoczył do góry.
— Nareszcie! — zawołał rzucając na stół gazetę. Nareszcie przyszła.
Wyszedł z domu, spiesznie przebiegł aleję ogrodową i otworzył drzwi wychodzące na ulicę?
Przyjemny uśmiech, w jaki przystroił swoje usta znikł; brwi mu się zmarszczyły; zbladł i cofnął się o krok w tył.
Przed nim stała Renatą, lecz jakaś nieznana wysoka i ładna młoda osoba.
Tę ładną osobę my znamy.
— Pan Fradin, proszę pana, czy tutaj? — zapytała jasnowłosa Zirza.
Podczas gdy przyjaciółka Juliusza Verdier zadawała to pytanie, Leopold miał czas przyjść do siebie.
— Co to ma znaczyć? — myślał. — Jaki djabelski wypadek niweczy w ostatniej chwili plan tak dobrze ułożony.
A głośno wyrzekł:
— Tutaj, proszę pani... Ja jestem pan Fradin. Proszę pani z sobą.
— A! i owszem — odpowiedziała Izabella, która tupała po stwardniałym śniegu nogami chcąc je rozgrzać. Ani rąk ani nóg nie czuję...
— Wszak pani przynosisz mi koronki, czy tak?
— Od pani Laurier, tak, panie... Ale do licha! do pana daleko, znacznie dalej niż w lecie. To com powiedziała, wygląda niby głupstwo, a jednak jest prawdą. Gdybym nie znała krótszej drogi, byłabym jeszcze nie doszła, i prawdopodobnie wieczorem znaleziono by mnie zmarzniętą... — dodało dziewczę ze śmiechem.
— Tak rozmawiając doszli do drzwi domu.
Leopold otworzył drzwi i rzeki:
— Proszę wejść... Ogień się pali.
— Doprawdy, to mi sprawia przyjemność... — Przepływałam przez Mamę i mróz mi zaszedł za paznogcie.
— Zirza przestąpiła próg pokoju stołowego i z widocznem zadowolnieniem zbliżyła się do trzaskającego ognia.
— Koronki są w tem pudełku... — mówiła dalej.
— Czy masz pani rachunek?
— Tak panie, oto jest...
— Mam dopłacić tysiąc franków, czy tak?
— Najzupełniej.
— Zaraz je pani wyliczę — odparł zbieg z więzienia, wydostając portmonetkę z kieszeni. Ale siadajże pani i ogrzej się...
Zirza usiadła i wyciągnęła nogi do ognia.
— Czy pani już dawno jesteś u pani Laurier — rzekł układając równo na stole luidory na stoliku.
— Dopiero od dzisiaj, ale my się znamy oddawca.
— Czy kupcowa zwiększyła personel sklepu?
— Nie panie... Ja zastępuję pannę sklepową.
— Pannę Renatę?
— Patrzcie! to ją pan znasz?
— Tylko z widzenia i z nazwiska:.. Jest to panienka bardzo interesującej powierzchowności...
— Anioł, mój panie!... — anioł!...
— Wczoraj jeszcze tam była...
— Tak, ale od wczoraj upłynęło dużo wody...
— Doprawdy!... Czyżby panna Renata zachorowała?
— Zachorowała!... Nie... nie... dzięki Bogu!... Nigdy nie była zdrowszą i od czasu jak ją znam, dziś po raz pierwszy widziałam ją wesołą...
Leopold przestał rachować pieniądze.
To co mu Zirza opowiadała, intrygowało go w najwyższym stopniu i nabawiało go niewyraźną niespokojnością...
— Zatem — mówił dalej pochlebnie — coś szczęśliwego jej się trafiło?
— O! tak, szczęśliwego, mogiła — śmiało na to przysiądz!... Pomyśl pan tylko, dziewczę, której dotychczasowe życie było prawdziwym romansem!... Nie znające ani ojca ani matki... prześladowane przez nieprzyjaciół, którzy ją chcieli zabić i popełnili zbrodnię nie na niej, lecz na osobie co nad nią czuwała, dla skradzenia listu od którego zależała jej przyszłość i majątek. Biedna Renata, zmuszona zostać panną sklepową za dziewięćdziesiąt franków miesięcznie i nagle gdy, jak się zdawało, cała nadzieja przepadłą, odzyskująca to co straciła... To dopiero szczęście!...
Leopoldowi serce o mało nie wyskoczyło z piersi.
— Opowiadanie pani zajmuje mnie do najwyższego stopnia, chociaż nie, jest bardzo ojasne... — rzekł nędznik. — Cóż więc panna Renata odnalazła?...
Zirza szczęśliwa szczęściem swojej przyjaciółki, została opanowana chęcią wywnętrzenia się, a zresztą nie mogła podejrzywać niebezpieczeństwa swoich zwierzeń.
— List... — odparła — ów sławny list.
— Jakim sposobem?
— Prostym przypadkiem... w woreczku, który został skradziony jej towarzyszce.
Leopold zaciskał pięści tak gwałtownie, że paznogcie w dłoń mu się wpijały.
Zirza mówiła dalej:
— Otóż, zgadnij pan, do kogo list był adresowany?
— Zgadnąć? Niepodobna...
— Do jednego z notaryuszów paryzkich, do którego poszła dziś rano, a który jej wręczył paczkę papierów, stanowiących jak się zdaje, majątek do którego mała ma prawo.
— Majątek! Ona ma majątek!...
Zirza nagle się zerwała.
Zmiana głosu i dziwny wybryk gospodarza domu, nabawiły ją zdziwieniem pomięszanem z przestrachem.
— Co panu jest? — zapytała patrząc w oczy.
Leopold już odzyskał zimną krew.
— Co mi jest? — odparł przesadzonym tonem. — Nic mi nie jest, ale jestem ogłuszony tak, jak każdy byłby w mojem miejscu, szczególniejszemi kombinacyami przypadku... Miałaś pani słuszność utrzymując przed chwilą, iż życie twojej przyjaciółki, jest prawdziwym romansem«. Romans ten kończy się dobrze... tem lepiej... winszuję jej tego, bo zasługuje na swoje szczęście.
Nagłe światełko przebiegło Zirzie przez umysł.
Przypomniała sobie. o tajemniczych nieprzyjaciołach, którzy ścigali Renatę, wciągnęli ją w zasadzkę i sądząc że nie żyje, zamordowali panią Urszulę...
Zlękła się myśli, iż może zbyt wiele się wygadała.
Zbieg z Troyes nie spuszczał z niej, oczu.
A z jej spojrzenia wyczytał te myśli.
— No — pomyślał — zdradziłem się... Ta dziewczyna wpadła w nieufność... Ona nic nie wie ale się domyśla i może ostrzedz Pawła i Renatę... Staje się; niebezpieczną... tém gorzej dla niej.
Pięćdziesiąt luidorów stanowiących należność przypadającą pani Laurier, leżały na stole.
— Oto jest tysiąc franków... — odezwał się nędznik.
— Dziękuję panu.
I Zirza przeliczywszy złoto, włożyła je do portmonetki.
— Kupcowa mi wspominała, że pani Fradin ma ze mną pomówić o innych koronkach... — zapytała następnie...
— W istocie, ale moja żona, dziś trochę chora, leży w łóżku... — Jutro albo po jutrze wstąpi do sklepu pani Laurier.
— No, to uciekam;... Ztąd do stacyi i w takie zimno daleko.
— I Zirza której nieufność znikła, włożyła rękawiczki.
— Czyś się pani rozgrzała?
— Najzupełniej.
— A więc! aby dokończyć dzieła rozpoczętego przez kominek, pozwól pani ofiarować sobie kieliszek wzmacniającego likieru.
— Ależ panie... nie wiem czy mogę?
— Ba!... daj się pani namówić... to pani dobrze zrobi, zapewniam; nie odmawiaj że pani trącenia się ze mną...
— No, to zgoda, przyjmuję...
Rozmawiając, Leopold przyniósł dwa kieliszki i flaszkę z likierem, którą postawił na kominku.
— Ładny kolor... — rzekła z uśmiechem Zirza.
Zbieg z Troyes nalał kieliszki; wziął jeden a drugi podał Zirzie.
— Za pańskie zdrowie... — rzekła niosąc kieliszek do ust i kosztując; poczem dodała: — Bardzo dobry, podobny do szartrezy...
— To nie szartreza... to curaçao holenderskie, zupełnie odmiennego gatunku.
Zirza wypiłaś kieliszek od razu postawiła go na stole i mówiła dalej:
— Masz pan słuszność... czuję się zupełnie dobrze... Już trzecia... Powrócę do Paryża przed nocą... Do widzenia z panem...
— Jeszcze parę kropelek...
— O! co to, to... nie... Dzię...
Zirza nie mogła dokończyć rozpoczętego wyrazu.
Zachwiała się i poniosła rękę do piersi, bełkocąc niezrozumiale.
— Ach! co mi jest... czuję ogień.
Leopold spojrzał na nią z uśmiechem przerażająco wyrazistym.
Ona zrozumiała, wydała krzyk przestrachu i wybełkotała z oczyma wlepionemi w pełny kieliszek, na który wskazywała drżącą ręką:
— Pan nie piłeś... domyśliłam się od razu... Ten likier, to trucizna... jesteś jednym z morderców Renaty... tyś na nią czekał...
— A tyś przyszła... — odpowiedział Leopold tonem najcyniczniejszej obojętności. Względem ciebie nie miałem żadnego złego zamiaru; lecz na nieszczęście zdradziłem się, a tyś właśnie odgadła prawdę... To nie ja cię skazuję na to, abyś ztąd nie wyszła żywa, to fatalność... Słowo honoru, żal mi tego...
— Na pomoc!... — zawołała młoda kobieta z ostatecznym wysiłkiem. — Do mnie!...
Głos jej u wiązł w gardle; wyciągnęła przed siebie ręce i sztywna upadła na podłogę.
Leopold śledził wzrokiem postęp tego szybkiego konania.
— To dziwna... — pomyślał. — Paskal opisał mi skutek wywierany przez tę truciznę na hrabim de Terrys... to nie tak było... Pewnie doza była za silna, ale z tem wszystkiem pozbyłem się tej niepotrzebnej osobistości.
Schylił się... przyłożył rękę do gorsetu, w tem miejscu gdzie było serce i nie poczuł wcale bicia.
— Umarła na prawdę... — mówił dalej. — Z tej strony nie ma żadnej obawy. Zmykajmy żywo!
Splądrowawszy ubranie swojej ofiary i wsunąwszy do kieszeni portmonetkę z pięćdziesięcioma luidorami, wziął swoją walizę, zamknął żaluzye i drzwi i odszedł.
— Teraz weźmy się do Renaty — pomyślał nędznik.
I biorąc się drogą prowadząca przez pola, wyszedł na drogę Z Creteil.
Właśnie przechodził dyliżans z Creteil do Charenton.
Wsiadł do niego.
Przyjechawszy o w pół do piątej do Paryżą, kazał się zawieźć na ulicę Navarin, gdzie zmienił ubranie, po czem wydostając z walizy puszkę kryształową wsunął ją do kieszeni swego palta futrzanego, mówiąc:
— Niewiadomo co się może przy trafić...
Zupełnie zmieniony wyszedł z domu i skierował się ku Bastylii, i idąc określał położenie témi słowy:
— Jarrelonge skradł woreczek Urszuli, to uderzą w oczy!
„Djabelski przypadek oddał ten woreczek z lstem Roberta Valierand do notaryusza Emila Auguy, w ręce Renaty.
„Wzamian za ten list, notaryusz oddał nieprawej córce opieczętowaną kopertę, którą ma otworzyć pan Audouard, także notaryusz z Nogent-sur-Seine, a która zawiera pokwitowanie z odbioru milionów nieboszczyka naszego wujaszka.
„Jest to rzecz niezawodna, bom incognito byt obecnym z wierzeniom, jakie Robert uczynił Urszuli Sollier w zamku Viry-sur-Seine.
„Otóż, Renata pojedzie do Nogent.
„Jeżeli zobaczy się z panem Audouardem, to moje plany ulegną zupełnej ruinie. Najzupełniejszej!...
„Muszę mieć pokwitowanie z odbioru milionów!... będę je miał!...
„Notaryusza w Nogent nie ma, jak mi Paskal powiedział i ma powrócić dopiero w niedzielę.
„W niedzielę kancelarya będzie zamknięta.
„W poniedziałek pan Audouard zmuszony wyjechać do Troyes, dokąd go depeszą wzywa prokurator rzeczypospolitej, nie będzie mógł przyjąć Renaty...
„Od dziś do poniedziałku będę miał czas działać... Jak? Nie wiem jeszcze, ale jestem pewny, że coś zrobię...
„Czy nieprawa córka sama pojedzie do Nogent?
„To jest nieprawdopodobnemu Paweł Lautier, niech go djabli porwą! z pewnością będzie miał honor i uciechę jej towarzyszyć... Będzie to nie na rękę, ale przeszkody zamiast mnie zniechęcić, podwajają mój geniusz!...
„Najważniejszą rzeczą jest dowiedzieć się czy już pojechali...
Skończywszy ten monolog, Leopold wszedł na ulicę Świętego Antoniego, a następnie na ulicę Beautreillis.
Nagle brwi jego zmarszczyły się i twarz jego przybrała wyraz dzikiego gniewu.
Przed nim, przechodził przez ulicę człowiek, który wyszedł z handlu winnego.
Człowiek ten niósł butelkę wina, bułkę chleba i dwa zakryte talerze.
Leopold poznał go od pierwszego rzutu oka.
Był to Jarrelonge, który chcąc zjeść obiad w domu, przy dobrze napalonym piecu, zakupił sobie prowizyę.
Prędzej niż w sekundę, zbieg z Troyes zebrał wszystkie urazy, jakie czuł dla swego byłego wspólnika, a urazy te były liczne.
Nie przebaczał mu kradzieży swoich pieniędzy i rękopisu hrabiego de Terrys, ale jedna rzecz wydawała mu się jeszcze ważniejszą.
Jarrelonge wszedł do domu, w którym mieszkała Renata.
Okoliczność ta dostateczną była, aby podejrzenia Leopolda zmienić w pewność.
Nie powątpiewał on, że jego były wspólnik niewoli sprzedał swoje tajemnice młodemu dziewczęciu i wydał cenny woreczek i zawierający list do notaryusza.
— Kroćset! — pomruknął krewny Paskala zaciskając pięści. — On, w tym domu! On, blizko niej! A! musi oddać skradzione papiery... Jeżeli odmówi ich wydania, albo ich nie ma, nędznik umrze z mojej ręki.
Po skórze Leopolda dreszcz przebiegł.
— Zbrodnia za zbrodnią... — dodał. — E, z tém wszystkiém, co mnie to obchodzi?... Gdy odbierzemy miliony wujaszka Roberta, opuszczę Paryż i Francyę... Mądry będzie ten co mnie odnajdzie!...
Tak mówiąc sam do siebie, były więzień zatrzymał się na ulicy naprzeciw domu, w którym mieszkała Renata.
Włożył rękę do kieszeni surduta i palcami natrafił na puszkę kryształową, którą tam włożył.
Na ustach jego ukazał się uśmiech nieokreślony.
— Badać odźwiernych — rzekł — to mi się nie bardzo podoba... Napróżno się człowiek charakteryzuje, ci ludzie w końcu, jeżeli interes nie dobrze pójdzie, zawsze się stają niebezpiecznymi świadkami. A jednak chciałbym stanowczo wiedzieć, czy Jarrelonge mieszka w tym domu, czy też tylko przyszedł w odwiedziny... Jak się tu wziąść do tego.
Tak rozmyślając, Leopold przechadzał się tam i nazad po przeciwległym chodniku, nie spuszczając z drzwi oka.
Nagle stanął.
Jarrelonge znowu się ukazał z butelką w ręku i szedł ulicą Beautreillis ku placowi Bastylii.
Leopold poszedł za nim.
Uwolniony więzień wszedł do sklepu korzennego i podał butelkę chłopcu, który ją napełnił bezbarwnym płynem, pochodzącym z baryłki, na której dużemi literami było napisane: nafta.
Zbiegły więzień patrzał przez szyby i nie tracił żadnego szczegółu, z tego cośmy opisali.
— Widział, jak jego były wspólnik podszedł do kantoru, zapłacił i skierował się ku drzwiom, a wykręciwszy się na piętach, aby nie być poznanym, gdy Jarrelonge wyszedł, znowu się za nim udał.
— Nie potrzeba wypytywać odźwiernych... — pomyślał. — Dowiem się o mieszkaniu mego zucha...
Przyspieszył kroku, wszedł w pół minuty za Jarrelonge’m do domu, szybko minął idąc na palcach izbę odźwiernego, który nań nie zwrócił uwagi, wszedł na schody i zaszedł aż na drugie piętro, gdzie stanął i nadstawił ucha.
Nad nim dawały się słyszeć na schodach kroki.
Jarrelonge wchodził po woli.
Po krótkim przystanku na trzeciem piętrze, poszedł wyżej, wszedł na czwarte i zapuścił się w korytarz, na który wychodziły drzwi jego pokoju.
Otworzył je, wszedł i zamknął za sobą.
Na stole dopalała się świeczka, długa zaledwie na parę centimetrów.
Obok stała lampa naftowa.
Jarrelonge zdjął szkło, nalał lampę płynem, który z sobą przyniósł, zapalił knot, zgasił świecę, wydał westchnienie zadowolenia, usiadł, odkorkował swoją butelkę wina, ukroił chleba, odkrył talerze i z apetytem zaczął posiłek.
Zaledwie połknął pierwszy kąsek potrawki baraniej z kartoflami, sporządzonej u restauratora z przeciwka, gdy nagle gwałtownie zadrżał.
Ktoś zapukał do drzwi jego mieszkania.
Niepokoiła go każda rzecz nieprzewidziana.
Nie odpowiedział i czekał.
Zapukano powtórnie.
— Kto to może być? — zapytywał sam siebie uwolniony więzień.
Odpowiedź na zadawane sobie pytanie nie dała długo czekać na siebie.
Jarrelonge zostawił drzwi niezamknięte. Leopold pokręcił klamkę, otworzył i stanął na progu.
Zbieg, z Troyes był przebrany tak zręcznie, że go były wspólni nie poznał i Jarrelonge podnosząc się na poły aby się ukłonić.
— Zdaje mi się, że się pan mylisz... Kogo pan szuka?
— Szukam pana Jąrrelonge’a... — odparł Leopold — wszak to tutaj?
I wszedł całkiem zamykając za sobą drzwi, z których nięząpomniał wyjąć klucza.
Słysząc głos nowoprzybyłego, uwolniony więzień zbladł jak śmierć.
Czuł, że się nogi pod nim chwieją.
— Ty!... — wybełkotał pomięszany; — to ty!...
— Więc mnie poznajesz!... — rzekł Leopold śmiejąc się szkaradnie. — Tak dawnośmy się nie widzieli, że mogłeś zapomnieć nawet dźwięku mojej mowy...
Jarrelonge otrząsnął się już ze swego pierwszego i instynktownego przestrachu.
— Djabelnie się mylisz! — zawołał — myślałem sobie o tobie od czasu do czasu!... Opatrzność mi cię zsyła.
— Opatrzność? — powtórzył Leopold z przerażającą powagą. ― Wiele mnie to nie dziwi... Opatrzność należy do moich przyjaciół... Nawet w razie potrzeby staram się dwóch tygodni.
— Szukam cię od dwóch tygodni.
— Dajesz na to słowo? — rzekł zbieg z więzienia szyderczo.
— Słowo Jarrelonge’a.
— Ba! doprawdy?... Bezwątpienia, twoje sumienie się odezwało... Czułeś w wyrzuty sumienia....
— Wyrzuty sumienia... — wyjąkał uwolniony więzień z zakłopotaniem.
— Ach, mój Boże, to się rozumie... najzatwardzialsze natury czasem je czują... Siedziałeś przy stole... jedz dalej... Podczas gdy będziesz jadł, pomówimy spokojnie.
— Właśnie tu idzie o spokojną rozmowę! — odparł gwałtownie Jarrelonge. Powiedziałem ci, żem cię szukał od dwóch tygodni i powiedziałem prawdę...
— Czegoś chciał odemnie?
— Zakomunikować ci ważnych w wydarzeniach, o zmartwychwstaniu, które cię może zgubić...
Leopold usiadł po drugiej stronie stołu i rzekł najspokojniejszym tonem:
— O zmartwychwstaniu dziewczyny z mostu Bercy, czy tak?
Jarrelonge spojrzał na niego z ogłupiałą miną?
Co? — szepnął — ty o tém wiesz?
— Ba! i jeszcze o wielu innych rzeczach...
— O jakich?
— O tych, w ogólności, o których pragnę wiedzieć...
— Czy wiesz, że dziewczyna mieszka w tym domu?
— Tak jest.
— Że zajmuje pokój przyległy do mego?
Leopold nie wiedział o tym szczególe, który zatrzymał w swojej pamięci.
To mu nie przeszkodziło odpowiedzieć:
Poczem dodał nie bez goryczy.
— Wiem także, że w obecnej chwili ona ma w swoich rękach listy, które się znajdowały w woreczku pani Urszuli; wiem że chodziła do notaryusza, do którego jeden z tych listów był adresowany i że dostała od niego paczkę zapieczętowaną, którą ma doręczyć notaryuszowi z Nogent-sur-Seine w zamian za majątek...
Jarrelonge osłupiały z zadziwienia, był podobny do pijanego.
— Ależ... — zawołał — czy ty jesteś djabłem?
— Być może...
— Kto ci odkrył o tem wszystkiem?
— To moja tajemnica.
— Ponieważ, więc wiesz o wazystkiem, to pewno wiesz i o tem, że mała wyjeżdża jutro rano, w towarzystwie swego kochanka, niejakiego Pawła...
— Dobrze! — pomyślał Leopold. — Nie pojechała... wszystko dobrze.
— Wiedziałem o tem jak i o reszcie, i wiem jeszcze, że pewien łotr, fałszywy przyjaciel, w którym położyłem zaufanie, współpracownik szczodrze wynagradzany, wydał Renacie wszystkie moje tajemnice, skradłszy wprzód woreczek pani Urszuli....
— Czy mówisz o belgijczyku Oskarze Loos? — rzekł Jarrelonge przestraszony tonem mowy Leopolda i wyrazem jego oczu.
— Mówię o tobie!...
— O mnie?... zaczął uwolniony więzień.
— Tak, sto razy tak!... — przerwał krewny Paskala. — O tobie, coś skradł woreczek, któryś wyszukał dziewczynę i sprzedał jej dwa listy!...
ramiona mi..
Jarrelonge trząsł się ze strachu
Niemniej jednak miał siłę wzruszyć ramionami.
— No, jesteś szalony! — odparł. Jakże możesz przypuszczać, że sam siebie bym zdradził? Dla czego miałem kraść ten woreczek, nie wiedząc co się w nim zawiera, i nawet nie wiedząc o co idzie?
Leopold uczynił poruszenie gniewu i zawołał:
— A przecieżeś mi skradł pieniądze i papiery!