Za Apeninami/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł Za Apeninami
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1906
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Stanisław Bełza.

Za Apeninami.
Wydanie nowe.




WARSZAWA.
NAKŁADEM ZIARNA.“

1906.

Druk A. T. Jezierskiego, Nowy-Świat Nr 47.
Pamięci
Jadwigi i Haliny.


„Niech was darmo nie przestrasza,
Że dziś podłość górą wszędzie!
Z wiary waszéj — wola wasza,
Z woli waszéj — czyn wasz będzie!”.
(Zygmunt Krasiński)



Gospodzie Polskiéj w Charbinie
od autora
Warszawa
4. 4. 908.





ROZDZIAŁ I.
Z Warszawy do Wenecyi. — Nad modrym Dunajem. — Myśli moje na Kahlenbergu i wdzięczność narodów. — Pontafel i Pontebba. — La bella Venezia. — Tu zima tam lato. — To i owo, o królowej Adryatyku.

„Italio, ziemio Boga, a ojczyzno dyabła“ — mówiłem sam do siebie, wsiadając do wagonu kolei żelaznej, mającej przerzucić mnie z pod pochmurnego polskiego nieba, w kraj błękitu i złotych blasków słońca. Czy ty wiesz, spieczona ognistemi pocałunkami wspaniałej naszej gwiazdy dziennej, czy ty wiesz urocza i nikczemna, bogata i nędzna, rozrzutnico i sknero przebrzydła, czy ty wiesz o Italio nadobna, — jaki czar tkwi w twojej ziemi, ile wrażeń przebiega z serca do głowy na sam dźwięk twojego nazwania? Czy ty wiesz, że o tobie ciągle marzy i artysta z płomienną wyobraźnią, więżący na wązkiem płótnie cząstkę własnego swego ducha, i kochanek goniący za ideałem, jakiego nie szukać na tej ziemi, i bogacz, niewiedzący co z groszem zrobić, który mu kieszenie przeciąża? O! ty nie wiesz o tem Italio, ty się o to nie starasz wcale, brudne i obdarte twoje dzieci raczej wstrętem niż powabem przejmują, mimo to lecą ku tobie, jak ćmy do światła, ludy północy i wschodu, choć jak ćmy w świetle, nie rzadko opalają sobie u twoich ognisk skrzydła. Lecą i lecieć będą bez końca, — boś ty ojczyzna sztuk nadobnych, boś ty rozsadnica cywilizacyi, w czasach, gdy reszta świata w pomrokach chodziła nocy, boś ty kraj poezyi i nauki, blasków, woni i płomiennego słońca. Więc i ja lecę ku tobie, o Italio urocza i uśmiechnięta, więc i ja chcę poszukać na twojem łonie eliksiru orzeźwiającego serce i umysł.
Przyjmże mnie o Italio czarowna, z gościnnością obcą opalonym twym dzieciom, roztocz przedemną skarby nieśmiertelnego twego ducha, ukaż piękno, a w pięknie prawdę i dobro w pomnikach kultury twojej. A gdy wzbogaciwszy mój umysł i uszlachetniwszy moje serce, powrócę do domowych ognisk, by tu, dla kraju naszego rozpocząć pracę, osładzaną rodzinną miłością, świeć mi jeszcze w wędrówce życiowej, jak gwiazda na pochmurnem niebie, bym w wspomnieniach twoich ideałów, czerpał wiarę w ideały.
Takie myśli snuły mi się po głowie, gdym, lat szereg temu, opuszczał progi rodzinnego miasta, by wolnych od zajęć chwil kilka, przebyć pod jasnem niebem Auzonów.
Wieczór był zimny i dżdżysty, wiatr ostry wiał biednym i bogatym w oczy, znosząc różnice, które ludzie dla odróżnienia jedni od drugich, powznosili, rad więc byłem, gdy wtulony w kąt wagonu i przykryty starannie pledem, siłą pary uniesiony zostałem daleko od rodzinnego mego grodu. Daleko! Tak jest, gdy bowiem pierwsze promienie rumianego jak twarzyczka dziewicy słońca, zajrzały do okienka mego, już byłem na granicy Królestwa, u wrót Rakuskiej Monarchii.
Powiedział ktoś, że Austrya to Wiedeń — i nie omylił się pono bardzo. Monarchia ta, do dzisiejszego dnia tak silne piętno centralizmu na sobie nosi, że mimo zmienionych warunków bytu, cała w Wiedniu zdaje się być zamkniętą. Dość przejechać drogą żelazną od granicy do stołecznego grodu, aby się o tem namacalnie przekonać. Na przestrzeni kilkudziesięciomilowej, na linii najbardziej uczęszczanej, nie masz tu ani jednego większego miasta, gdyż Prerau na miano takie nie zasługuje. Jak polip, Wiedeń rozpuścił wszerz i wzdłuż swoje nogi, i jak polip, wyssał wszystkie żywotne soki kraju. Ale też sam za to żyje syt i wesoły, uśmiechając się pucołowatem obliczem mieszkańców swoich, gdy ulicznicy śpiewają głośno nad Dunajem:

„Es gibt nur a Kaiserstadt,
Es gibt nur a Wien“.

Syt i wesoły... Tak jest, — i ktokolwiek, kiedykolwiek, przejdzie się po ulicach tego miasta, ten przyznać musi, że Wiedeń zawsze i wszędzie przedstawia się z dodatniej strony. To też w tem a nie w czem innem, tkwi tajemnica tej siły, z jaką ciągnie on ku sobie obcych, z jaką ciągnąć ich bodaj czy nie zawsze będzie.
W licznem też gronie przybyłych ze stron różnych do Wiednia, podążyłem osobiście i ja, po moim tu przyjeździe, na Kahlenberg. Znaną była mi ta miejscowość dobrze, ale pragnąłem naocznie przekonać się, o wdzięczności mieszkańców cesarskiego grodu, dla pamięci wielkiego pogromcy Turków przed wiekami.
Wdzięczność i Wiedeń, — kto się chce o tem przekonać, niech tu przybywa, tu, na tę górę, z której Sobieski z swojemi zastępami, ujrzał bliskie upadku miasto. Niech przybywa i niech patrzy... Może dostrzeże pomnik spiżowy, uwieczniający piękne oswobodziciela rysy, może kolumnę sławiącą jego czyny?.. Niech patrzy! Nad wchodowemi drzwiami kościoła, skromnie i lękliwie bieli się niewielka tablica, zapisana od góry do dołu drobnym drukiem. — Cóż na niej stoi? Oto, że „z tych pagórków, Jan III-ci Sobieski król polski, z wodzami i wojskami cesarza Leopolda, pociągnął na odsiecz Wiedniowi“. I nic więcej? Nic więcej. Nic, że on wojskami dowodził, nic, że on bitwę głównie wygrał, nic, że on oswobodził stolicę. Nie pominięto go na tablicy, bo go pominąć nie było można, ale sprowadzono do minimum jego wielką zasługę. Garstka Pigmei, rządząca dziś cesarskim grodem, targnęła się świętokradzką ręką na tego Tytana historyi, i sądzi, że go ściągnęła na ziemię. Niech tak sądzi, — ale niech każdy kto tu przybywa, nie odchodzi od tej tablicy, bez uczucia pogardy dla tych nizkich i małych, do których tak wybornie daje się zastosować wiersz naszego poety:

„Kto z was wiarę i wolność znajdzie i zagrzebie,
Myśli Boga oszukać, oszuka sam siebie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dwie drogi wiodą z Wiednia do Włoch: na Tryjest i na Pontebba. Pierwsza ponętna dla tych, którzy morza nie widzieli, druga ciągnie tych znowu ku sobie, co wdzięków natury pragną. Lat temu szereg, odbywałem pierwszą drogę, wjeżdżałem statkiem parowym do Wenecyi, zaledwo rozbudzonej ze snu długiego, dziś chciałem zoczyć drogę drugą, zwłaszcza że o powabach jej, dużo się od turystów nasłuchałem. I nie pożałowałem tego. Droga Pontebba należy do najpiękniejszych dróg, jakiemi kiedykolwiek zdarzyło mi się jeździć.
W czemże spoczywa ta jej piękność? Zaledwie pociąg kolei opuści maleńką pograniczną stację Pontafel, by powiedziawszy „do widzenia“ Austryi, wkroczyć w granice czarownej Italii, aliści ujmują go jak w uścisk serdeczny, dwa pasma gór niebotycznych, i trzymają, darząc co chwila widokami, godnemi pendzla najpierwszych mistrzów świata. Widoki bo też to jakich mało. Tu piętrzy się majestatyczna skała, gęsto przypruszona odwiecznym śniegiem, tam wdzięczy się zielonemi barwy uroczy pagórek, przytulony do porosłej iglastym lasem góry, a środkiem tego wszystkiego, mknie szybko przeskakując z kamienia na kamień, wartka rzeka, tu i owdzie pokryta białą pianą, owocem kłótni jej własnej wody, z zalegającemi jej łożysko głazami. Ta rzeka, wśród tych gór niebotycznych, wśród tych zieleni i wśród tych śniegów, zalegających wierzchołki skał łysych, — ta rzeka wijąca się to w tę, to w drugą stronę, jak tanecznica w wirze skocznego walca, i odbijająca w jasnem swem zwierciadle: lazur nieba, szkarłaty słońca i zieleń drzew przeglądających się w niej miłośnie, ta rzeka, powtarzam, groźnemu krajobrazowi drogi Pontebba, daje taki wdzięk poetyczny, jak uśmiech rozpromieniający twarz ukochanej kobiety. Jakże bo tu pięknie, jak uroczo. Mimo że przebywam te strony w samych początkach Maja, wiosna kwitnie tu w całej pełni, mimo że tam w górach śnieg zdaje się wszystko śmiertelnie mrozić, tu na dole, wszystko żyje, uśmiecha się i rusza. Pędzę lotem strzały niewstrzymany, ale pędzę już w kraju słońca, blasku i niegasnącej zieleni, oddalam się od stron drogich, ale pozostawiam za sobą mgliste niebo, słotny czas i zimne wiatry. I nie żal mi tych stron drogich, nie żal serc, które tam w dali biją, olśniony i przygłuszony wdziękami natury, tak hojnie tu na tej drodze rozsianemi, nie myślę o tem co było, o tem co będzie nie chcę myśleć, żyję motylkowem życiem chwili, sądząc, że ona mi za wieki wystarczy. Żyję, — nie, wegetuję, bo myśl mimowoli ciągle wyrywa się z tych stron czarownych, pędem iskry przebywa wody i lądy, przenosząc mnie, rozkołysanego na miękkich wdziękach południa, w kraj własny, kraj północy i twardych warunków życia. — Tak Lapończyk wyrwany z lodów podbiegunowych, przeniesiony tam, gdzie się słońce wdzięcznie śmieje, choć podziwia to słońce i te uśmiechy, tęskni przecież za ojczystemi strony, i rad czasami zamyka oczy przed pięknościami rozsianemi na jego drodze, by wzrokiem ducha ujrzeć po długiem niewidzeniu, rodzinne kąty...
Droga Pontebba ciągnie się długą linią. Do Pontafel przyjechałem na wiele przed zmrokiem, a choć ciemności zalegały już dokoła, jeszcze przecież widniały po drodze góry. Nareszcie rozpłynęły się w pagórki, rzeka gdzieś skierowała się w stronę, i gdym dojeżdżał do Udine, krajobraz był już dokoła płaski. W dali tylko, przy bladem świetle księżyca, świeciły tu i owdzie, szkliste na wyniosłościach punkta. Były to odwieczne płachty śniegu, żegnające mnie dążącego na południe, echem i wonią ojczystego naszego kraju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

To też, jeżeli śnieg leżący na skałach drogi Pontebba, przypominał mi od czasu do czasu, kraje zimne, gdziem przecież pozostawił to, co mam najdroższego na ziemi, piękna Wenecja, roztoczyła odrazu przed memi oczyma, powaby i dolegliwości skwarnego lata. Wjechałem w jej bramy przed północą, gdy ta niegdyś królowa Adryatyku, drzemała sobie snem słodkim, pokryta lekką gazą gwiaździstej nocy, a już ciepło dawało mi się we znaki. Cóż, gdy nazajutrz rozbudzony śpiewem przekupniów, rozwarłem firanki, przysłaniające mi światło dzienne, i wyjrzałem na świat szeroki, dokoła tu oblany wodą! Przedemną sterczał gmach komory celnej, kąpiący się w wodach kanału, podemną szkliły się zielone fale, tu i owdzie krajane wiosłami gondolierów, a nademną świeciła, — nie, piekła raczej, tarcza rozżarzonego słońca, zdając się grozić roztopieniem wszystkiemu, na co padały jego promienie.
— Co za zmiany, co za różnice, — mówiłem sam do siebie. U nas ziemia nie pozbyła się jeszcze kołdry zimowej, a tu cała przybrana w kobierce szmaragdowe, u nas wiatr ze śniegiem bije w oczy i łzy wyciska, a tu słońce olśniewa i oślepia, zmuszając najbardziej ponure twarze, do uśmiechu dziecinnego i wesela.
Powiedział ktoś że Wenecja, to plac Ś-go Marka z pałacem króla, Prokuracjami i kościołem. Nie prawda. Plac Marka, to zwykły plac, rojny tłumami szukających na nim ochłody i wczasu, — Wenecja to kanały ustronne, podmywające progi domostw odwiecznych, to gondolierzy zwinni jak dziewczęta i jak dziewczęta na pieniądze łakomi, to most Rialto i tłumy przekupniów, którzy się na tym moście gromadzą, to Gheta cuchnąca i brudna, z żydowstwem wygrzewającem się na słońcu. I gdy na placu Ś-go Marka nie spotkasz nic, coby ci wyraźnie mówiło, że jesteś nie w Paryżu lub Wiedniu, ale w najdziwaczniejszym na całym świecie grodzie, gdy nic ci nie ukazuje tu w całej pełni, krasy królowej, zdegradowanej już dziś, co prawda, Adryatyku, — tam, zdala od tego zbornego punktu całego grodu, widzisz gdzie jesteś, i czego masz się spodziewać. To też kto chce Wenecję poznać, kto chce przeniknąć ducha tego jakby zaczarowanego grodu, niech nie krąży po placach lub wązkich chodnikach, tu mianem ulic ochrzczonych, ale wtulony w kąt gondoli, gdy księżyc ukaże światu blade swe i mgłą melancholii przysłonięte oko, niech każe się wieźć w te ciasne nitki wód, snujące się tu w różnych kierunkach jak prawdziwe nitki w labiryncie Ariadny i niechaj ztąd czepia swój wzrok po gmachach, gdzie niegdyś chadzali 0tello z Desdemoną, po gmachach w których mieszkali niegdyś Barberini i Pisaniewie, gdzie rozkazy Dożowie wydawali. Gmachyż bo to, gmachy! Niema takich ani wesoły Wiedeń, ani Paryż, ani Londyn, ani nawet małpujący Wenecję Hamburg, ani żadne miasto na świecie. Gmachy te, są to jedyne w swoim rodzaju budowle, a choć odrapane i czarne, choć zębem czasu nadkąsane srodze, imponują przecież ludziom, i imponować długo im jeszcze będą. I nic w tem tak dalece dziwnego, wyłaniając się z wód morskich, niby Mickiewiczowska Świtezianka z fal jeziora, niby Świtezianka opowiadają dziwy o dniach owej minionej wielkości grodu, który oddalony od brzegów Italii, ustronnie gdzieś rzucony na laguny, długie czasy berło handlu Europy dzierżył w dłoniach swoich, obszerne państwa ujarzmiwszy, i różnojęzycznym ludom narzuciwszy wpierw swoje prawa.
Wśród takich to murów, przy takich to wspomnieniach i myślach, kołysałem się dnia, mniejsza o to którego, w gondoli na kanale wielkim. — Był wieczór, ale nie ten wieczór północy, co to choćby najpogodniejszy, przecież od czasu do czasu, przejmuje nas lekkim powiewem zimniejszego wiatru, ale wieczór uroczej Auzonów ziemi, ciepły i balsamiczny, spokojny i przejrzysty. Podemną lśniła się szmaragdowa posadzka kanału, dokoła snuły się niby widma, czarne łodzie, unosząc w swojem wnętrzu tajemnicze istoty, a nad tem wszystkiem, niby „gmach sklepiony“, wisiał firmament nieba, czystego, białego, bez chmurki.
Nagle od strony Rialta, dolatuje mnie jakiś szmer. — Szmer przemienia się w głośniejszy dźwięk, aż oto odgłosy chóralnego śpiewu dochodzą do moich uszów. Na kilku łodziach, czarnych i cmentarnych, jak wszystkie gondole w Wenecji, grono śpiewaków wykonywa jakieś melodye. Muzyka jest z początku wesoła, to znowu coś o smutniejszą nutę trąci, wreszcie zlewa się w całość hałaśną, imponując przecież swoim doborem. Na łódkach śpiewają postrojeni mężczyźni i kobiety, na gondolowych masztach przyświecają różnokolorowe latarnie, jednostajny, głuchy stuk wioseł o wodę dopełnia reszty, — a prostopadle na to wszystko księżyc rzuca swe promienie białe, tęskne, jak o szczęściu marzenie, czyste jak dziecięcia sen. Czy to było piękne? — nie powiem, ale kto widział Wenecję, nie słysząc śpiewu na jej czarownych wodach, ten znowu nie wie co jest Wenecja. Bo powtarzam, — czar i urok tego dziwnego miasta, spoczywa nie w jego galerjach i muzeach, nad które daleko piękniejsze znajdują się w wielu miejscach, nie w jego gmachach, bo te co tu się wznoszą, raczej do kościotrupów, niż do zamieszkałych gmachów podobne, ale w tem czemś, co się opowiedzieć nie da, czego nikt bez widzenia pojąć nie może, a co podpatruje ten tylko, kto dajmy na to, słyszy taki na wodzie chór, lub błądzi nocą po cmentarzu miejscowym, niby upiór zatopionym na poły w morzu, lub wreszcie pływa o zmroku po uliczkach, wązkich jak nasze trotuary, a głębokich, tajemniczych i strasznych, jak sumienie zbrodniarza... Myślę że tak jest rzeczywiście, i przed oczami duszy mojej staje mi w tej chwili mara wielkiego angielskiego poety-marzyciela, który tu właśnie, część swojego burzliwego życia przepędzał, a którego niejedno dzieło, bodaj czy pod wrażeniem, tego właśnie nie dającego się opisać „czegoś“ nie powstało.
Bo kto ma poetyczną duszę, ten niechaj do Wenecyi podąża, a to co z wnętrza swego ducha, tu pod jej niebem wysnuje, zaiste, przejść doniosłością swą musi wszystko, co kiedykolwiek z pod pióra jego wyszło... Przyznawał to niejednokrotnie Byron, przyznawały za Byronem tysiące, zgadzając się przecież wszyscy na to, że źródło poetyczności tej Wenecyi, spoczywa właśnie w odmiennych warunkach, w jakich dziwne miasto to żyje i rozwija się od stuleci szeregu.




II.
Droga do Florencyi. — Padwa. — Plac Wiktora Emanuela. — Echa z Akademii Mickiewicza w Bolonii. — Florencya. — Dla czego tu przedewszystkiem mieszkają cudzoziemcy? — Kolonia polska. Ordon. — Teofil Lenartowicz. — Rygier — Wołyński i Muzeum Kopernika. — Kassyno. — Wycieczka na Colliny i do Fiesole. — Myśli po zwiedzeniu pomnika Dantego i Mauzoleum Michała Anioła.

Z Wenecyi do Florencyi jest około dziewięciu godzin drogi. Przebywasz most, łączący królowę Adryatyku z lądem, mijasz Maestre i parę mniejszych stacyi, i znajdujesz się w prastarej Padowie, gdzie tyle wspomnień mówi ci o twym ojczystym kraju. Tu to czerpali wiedzę, by potem zasłynąć naukami wśród swoich, Kopernik i Kochanowski, tu hartowali swojego ducha na wzorach staro rzymskich, Batory, wielki kanclerz Zamoyski i niezapomniany obrońca Wiednia, Jan Sobieski. O ludziach tych mówi ci tu każdy, są oni bowiem zaszczytem tego miasta, zarówno jak chlubą swojego kraju. Czy więc wejdziesz w podwoje sławnej owej Akademii padewskiej, i wzrok powodzisz po ścianach, zawieszonych herbami byłych jej uczniów, czy popołudniową godziną pójdziesz na przechadzkę poza katedrę Ś-go Antoniego i staniesz na placu ochrzczonym mianem pierwszego króla zjednoczonej, Italii, — wszędzie ci te wspomnienia cisną się gwałtownie do głowy, przywodząc przed oczy winy ciężkie, ale zarówno i niezwykłe cnoty, które kunsztowny organizm państwowy, wieki całe utrzymywały w złączeniu... A czy te wspomnienia przeszłości, stają ci przed oczyma duszy wtedy tylko, gdy o tych wielkich imionach marzysz, czy tylko ci nieśmiertelni mężowie, w Padwie wykształcenie odebrali? Przejdź wielką aulę w starożytnej Akademii, przyjrzyj się uważnie napisom nad gankiem podwórzowym, a naocznie przekonasz się wtedy, ilu to przodków naszych czerpało tu wiedzę, by potem promieniami jej oświecać wszystko w domu dokoła. To też Padwa drogą jest każdemu Polakowi, drogą jako rozsadnica cywilizacyi latyńskiej na dalekim wschodzie, i drogą każdemu pozostanie, póki ludzie cenić będą prawdziwą i zdrową naukę...
Wenecja, to kanały, Padwa, — to świątynia. Większa od katedry Ś-go Marka, nie powiem, by była od niej wspanialszą. Imponuje tylko ogromem, ale styl jej, jest mięszaniną stylów, i oryginalnego piętna na sobie nie nosi. To też kto zobaczy uniwersytet i plac Wiktora Emanuela, kto rzuci okiem na katedrę Padewską i przyjrzy się oryginalnym domom, jakim podobnych gdzieindziej trudnoby szukać, a które ozdobione krużgankami, nad głową przechodnia, prowadzą po obu stronach ulicy dach, chroniąc go od potoków deszczowych i słonecznych promieni, kto to wszystko, powiadam zobaczy, ten niech opuszcza Padwę, gdyż więcej w niej pewno nie ujrzy. Nie ujrzy, — jest bo tu jeszcze małe miejskie Muzeum, ale lubo mogłoby ono być ozdobą Warszawy, która żadnego Muzeum nie posiada, we Włoszech przecież jest bez żadnego znaczenia, i w rzędzie zbiorów ściągających miliony cudzoziemców, żadnej prawie nie odgrywa roli. Zwiedziłem je przecież, i wyszedłem, nie dziwiąc się już temu wcale, że Włochy są, były i będą po wsze wieki, ojczyzną sztuki, że na ich wzorach kształcić się będą bez końca wszyscy, piastujący w duszy wzniosłe ideały piękna.
I niech się temu nikt nie dziwi, — jeśli bo w mieście trzydziesto-tysięcznem, malarz ma na swoje zawołanie wyborne kopje arcydzieł i wcale niezłe oryginały, a rzeźbiarz wszystkie wspanialsze z gipsu odlewy i wiele cennych posągów marmurowych, to cóż dziwnego, że gdy dziś niektóre narody, wyprzedziły Włochy w twórczości artystycznej, wszystkie przecież, po naukę, swoich adeptów sztuki, posyłać do Włoch muszą, bo tu tylko wszystko sztuką żyje, tu tylko sztuka z każdego kamienia przemawia, tu sztuka w każdym poczucie piękna rozwija.
Tak więc i artyści nasi, z Henrykiem Siemiradzkim na czele, pod pięknem niebem Italii szukali i szukają nie od dziś natchnienia, a chociaż z obrazów ich i posągów, kraj ich rodzinny zawsze przemawia, przecież na talencie ich artystycznym, Włochy wyciskają niestarte piętno, tak, jak wyciskać będą wiecznie na wszystkiem, co w pokrewieństwie zostaje z rodzajami, w których królowali i królują: Michał Anioł, Rafael i Leonardo da Vinci.
Drugim etapem za Wenecją, na drodze do uroczej Florencyi, jest Bolonia. Widnieje mi ona przecież tylko zdali, gdy siedzę w pociągu kolei, przesyłając odgłosy instytucyi, związanej z nazwą największego męża, jakiego kraj nasz w XIX-tym wieku wydał.
Nie tak dawno, o instytucyi tej było głośno, kraj nasz i prassa interesowali się żywo „Akademią Mickiewiczowską“, mającą na celu zapoznawanie Włochów z pomnikami literatur słowiańskich, nie tak dawno wśród tysiąca słuchaczy, wykładał tam Teofil Lenartowicz, publicznie przemawiał Wołyński. Dziś smętne tylko echa dochodzą do moich uszu. Profesor Santagata, który Akademię tę powołał do życia, znużony długoletnią pracą, zeszedł z zaszczytnego stanowiska, o następcy szlachetnego uczonego coś jakoś nigdzie nie słychać, a młodzi słuchacze, mający być rozkrzewicielami, z czasem, znajomości piśmiennictwa słowiańskiego i naszego wśród Włochów, zaprzątnięci interesami chwili, coraz mniej troszczyć się zaczynają o losy tego, tak pożytecznego przecież zakładu.
A kraj nasz? Czyż sam może utrzymać na dalekiem południu instytucję, pośrednie tylko mogącą oddawać mu przysługi? Czyż utrzymałby on choć rok jeden katedrę literatur słowiańskich w Collége de France, nawet w chwili, gdy największa jego chluba, twórca „Dziadów“ i „Tadeusza“, na katedrze tej się znajdował? Tak jest, — bez przyczynienia się rządu włoskiego „Akademia Mickiewicza w Bolonii“, suchotniczy tylko żywot pędzić będzie, rząd ten bowiem, i jedynie tylko ten rząd, może jej stworzyć stałe źródło dochodu, bez którego żaden naukowy czy też uczony zakład, nie przeżyje motylkowego wieku. Właśnie rozmowę toczę w wagonie w tym przedmiocie, z pewnym wykształconym Bolończykiem.
— Co pan chce, — odpowiada mi on, po wysłuchaniu uważnem tego com mówił, — u nas na armię włoską to pieniądze zawsze się znajdą, ale o oświacie i środkach na nią, prywatni sami zawsze myśleć muszą.
Miły Boże, — pomyślałem, gdy pociąg unosił mnie dalej na południe, czyż i pod tem pięknem, przejrzystem niebem, ludzie o niczem innem nie myślą, jak o zabieraniu życia drugim, i zamiast gromadzić zasoby do wspólnej skarbony cywilizacyi, czyż i tu niszczenie jej owoców za cel swego stawiają istnienia, które w pracy i pokoju, w oświacie i miłości bliźniego, tak pięknie przecież upływać może, ku zbudowaniu całej ziemi, ku radości nieba całego?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdyby nie okolice Bolonii, droga z Wenecyi do Florencyi, byłaby jednostajną i nudną, jak nasza, dajmy na to, do Częstochowy lub Granicy. Bo naprzód idzie ona płaszczyzną, przeżyna wprawdzie koryta szerokich rzek, ale nigdzie nie prowadzi cię z ich biegiem, nigdzie nie ukazuje w oddaleniu, rozłożystych lasów, tak bardzo urozmaicających krajobrazy północy. Dopiero pod samą Bolonią ukazują się oczom twoim góry, które rzucone na tło zabijającej jednostajności, nieopisanie miły sprawiają efekt. Góry to nie wysokie i nie spadziste, w niczem nie przypominają naszych Tatr, lub skał Helweckich, porosłe przecież winogradem i chmielem, oświecone promieniami takiego słońca, jakie nie świeci ani nad Tatrami, ani nad skały Czterech kantonów jeziora, rojne od ludzi krzątających się tu i owdzie, obsiane wreszcie wdzięcznemi domostwami, około których pasą się szeregi krów i kóz, — dla przejezdnego do Florencyi są tak pożądanem zjawiskiem, jak dajmy na to, żyzna i zielona oaza, ukazująca się wdali, oczom zmęczonego spiekotą pustyni Beduina. Jak oaza przecież na pustyni, krótko tylko i one tu zatrzymują na sobie wzrok podróżnego, i niedługo za Bolonią znikają z oczów, aby w zmienionej zupełnie formie, ukazać się dopiero w okolicach Neapolu.
A pociąg mknie po ich zniknięciu dalej, już taką samą jak od Wenecyi płaszczyzną, tak samo nudną i smutną, tak samo mało urozmaiconą i ubogą we wdzięczne widoki.
— Tak wszystko, — myślę, — znika w życiu, pozostawiając pustkę po sobie, i w myśli stają mi słowa wielkiego wieszcza:
„Tu obróciwszy czuły wzrok ku Telimenie,”
„Cóż zostanie, — a ona rzekła mu: wspomnienie”.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dole, wśród kwiatów, w łożysku wspaniałej rzeki, wieńcem gór okolona, wiankiem osłonięta zieleni, w śnie słodkim, już chyba nieprzerwanym, o minionej wielkości marząc, dzieci swego ducha potężnemi wspomnieniami Dantego i Michała Anioła karmiąc, spoczywa miasto.
Dawniej rojno tu było i gwarno; dwór królewski rozpościerał się w Pitti, zanim skorzystawszy z klęsk Francyi pod Sedanem, przeniósł się na stałą rezydencję do Rzymu; jeszcze dawniej, chadzali po tych ulicach, największy poeta i artysta, jakich spłodził genjusz Italów ziemi, a jeszcze dawniej rozkazy tu dawali potężni władcy, okrutni w wojnach i krwiożerczy, ale wspaniałomyślni i sztuki miłujący w pokoju.
Miasto to, — Florencja.
Nie wiem jak wyglądała w owej chwili, gdy przed Dantem zamykano na wściąż wrota, nie wiem, czy podobną była choć w części do dzisiejszej, gdy królowali w niej Medyceusze, — to wiem przecież, że kto jej od 1870 roku nie widział, nie poznałby jej obecnie.
Lat temu kilkadziesiąt, gdy Wiktor Emanuel patrzył ztąd pożądliwym wzrokiem w stronę wiecznego miasta, które udało mu się posiąść, dzięki tylko zwycięzkim Pruss orłom, lat temu powtarzam kilkadziesiąt, Florencja należała do miast, najbardziej ożywionych w Italii. Zarówno sztuka, jak i polityka, składały się harmonijnie na to, aby zainteresowanie całego świata ku jej prastarym murom zwracać, a wielu takich, których nie obchodziły Madonny Rafaela, lub freski Giota, miesiące całe spędzali tu w tym celu, aby przyglądać się i śledzić za wzrostem nowo tworzącej się potęgi, która powołana do życia na polach Magenty i Solferina, rosła ciągle, zdumiewając swym wzrostem wszystkich.
Z chwilą przeniesienia stolicy Włoch do Rzymu, zainteresowanie się Florencją osłabło, mnóstwo cudzoziemców pociągnęło za zwycięzkimi sztandarami na południe, mnóstwo mieszkań opustoszało, i dziś Florencya zmniejszona w swoim obszarze, płynie ciszej i spokojniej niż dawniej, niby rzeka, która wezbrawszy niezwykle od roztopu odwiecznych śniegów w górach, w latach suszy, zwęziwszy koryto swoje, toczy wody już mniej śmiało i zuchwale.
Czy na przeniesieniu się rządu do Rzymu, wygrała czy straciła Florencja? Kto to wie. Straciła niezawodnie na wspaniałości, ruch na jej przedmieściach i ulicach zredukowany został do minimum, mnóstwo opustoszało jej gmachów, ale wewnętrznie, duchowo, podniosła się i spotężniała, niby mędrzec wyrwany z wiru świata, i skazany na przymusową, prawda, ale przecież tak pożądaną dla mędrców — samotność.
Dziś, zgadzają się na to wszyscy, — gdy razem z dworem wywędrowały do Rzymu te tłumy, co to niby ćmy za światłem, lecą zawsze za blaskiem i złotem, dziś dla każdego prawdziwego miłośnika sztuki, pobyt we Florencyi jest podwójnie korzystnym.
To też ciągną tu i ciągnąć długo jeszcze będą artyści z całego świata, a że synowie sztuk plastycznych, są to przeważnie dzieci pokoju, więc Florencja, rojna nie tak dawno i hałaśliwa, dziś jest miastem harmonii i ciszy.
Że zaś są dusze kalekie i zbolałe które ciszy i harmonii łakną, ztąd za artystami, podążają tu na stałe mieszkanie cudzoziemcy, którzy nie rozbijają się wprawdzie powozami po Lungarno i Collinach, nie zapełniają kawiarni i sklepów przeraźliwym, jak w Paryżu w „Magazynie Luwru“ krzykiem, ale spokojnie, z Baedeckerem w ręku, przesuwają się niby cenie, po galerjach Uffici i Pitti, rozkoszując się arcydziełami, jakich darmobyś, zaiste, szukał po stolicach innych miast Europy. I ludzie ci charakter miastu nadali, spokojni i spokoju szukający, spokojem tym Florencję napełnili, czyniąc z niej miasto, równie przez uczonych i miłośników sztuki na pobyt pożądane, jak naprzykład Kraków, lub bliskie nam, historycznemi wspomnieniami Drezno.
Wśród cudzoziemców, przemieszkujących stale we Florencyi, dość wybitną rolę zajmowała niegdyś kolonia polska. Nie imponowała ona przecież miastu bogactwem i zbytkami, nie zwracała na siebie uwagi wykwintnością ubrania i powozów, poczesne przecież zajmowała stanowisko, dzięki jakości składających ją osób.
Podczas pobytu mego we Florencyi, poznałem czterech przedstawicieli tej kolonii: Rygiera, Ordona, Lenartowicza i Wołyńskiego.
Szedłem ulicą, z dawniejszym już moim znajomym Wołyńskim, naprzeciwko nas przechodził wysoki i poważny mężczyzna. Wołyński pozdrowił go polskiemi słowy.
— Kto to taki? — zapytałem, obracając się za przechodzącym.
— To — Ordon.
Gdyby mi kto powiedział, że widział na ulicy samego twórcę „Wallenroda“, prędzej może uwierzyłbym temu, niż moim własnym uszom, gdy ich doszły powyższe słowa Wołyńskiego.
— Jakto, Ordon? zapytałem zdziwiony, — przecież już nasz poeta wspomniał o jego śmierci...
— To i cóż, że tak powiedział? rzecz w tem, że mylnie doniesiono, iż Ordon nie żyje, a poeta nie sprawdził tej okoliczności.
Jak na starca, Ordon wyglądał wcale nieźle. Patrząc na niego, nikt by mu nie dał więcej jak 50 lat. Wiek i koleje życia, przeszły przez tego człowieka, nie pozostawiwszy na nim śladu. I kto by o tem nie wiedział, ten mógłby, patrząc na jego sztywną postać, sądzić, że po różach mu żywot spłynął, jak tym bogatym Anglikom, którzy zwiedziwszy połowę naszego globu, tu nareszcie przybyli z wypchanemi po brzegi kieszeniami, spędzać wesołe chwile, na łonie śmiejącej się natury i sztuki...
A jednak!
Kiedy w r. 1831 powstał cały naród, by wywalczyć krajowi niepodległość, Ordon znalazł się w szeregach walczących. Bronił (nie wiem już w jakim stopniu) reduty, i nie chcąc jej naciskającemu wrogowi poddać, wysadził ją w powietrze.
Zginęło wszystko.

„Wały, palisady,
„Działa i naszych garstka, i wrogów gromady
„Wszystko jako sen znikło“.

Ale nie Ordon. Zraniony i poparzony ocalał, i został patronem szańców, nie wśród zmarłych jednak, jak sądził Mickiewicz, lecz w pośród żyjących. I żyjący, dawał jeszcze, przez długie lata świadectwo temu, że

„dzieło zniszczenia,
„w dobrej sprawie święte jest, jak dzieło tworzenia“.

A świadcząc o tem, mógł, za Mickiewiczem powtórzyć wszystkim, którzy się jego bohaterskiej osobie przypatrywali, iż:

„Bóg wyrzekł słowo stań się, Bóg i zgiń wyrzecze,
„Kiedy od ludzi wiara i wolność uciecze
„Kiedy ziemię despotyzm i duma szalona,
„Zaleją jak Moskale, redutę Ordona,
„Karząc plemię zwycięzców zbrodniami zatrute,
„Bóg wysadzi tę ziemię, jak on swą redutę“.

We Florencyi mieszkał podczas pobytu mego w niej Rygier. Nazwisko Rygiera znane jest dobrze krajowi, a połączone jest z rozkwitem w ostatnich czasach rzeźby polskiej. Lekki i powiewny w swych utworach, należy on do tej szkoły italskich mistrzów dłuta, którzy wdzięk i grację postawili na pierwszym planie. To też ten wdzięk i ta gracja wdzięczą się do ciebie z każdego jego posągu, czy to patrzysz na Poppeę, na ramieniu której rzucony od niechcenia motylek, już, już ma się wznieść w powietrze, czy na Bachantkę, która w zwinnych ruchach, pląsa przed tobą ochoczo, w wdzięcznych liniach drapując dokoła swych nóżek ubranie.
Kiedym bawił we Florencyi, Rygier zajmował obszerne mieszkanie na placu „Indipendenza“ (wolności). Nieopodal znajdowała się jego pracownia. Skromna i niezasobna, to przecież co posiadała w swojem wnętrzu, nacechowane miało piętnem niezwykłego talentu. Zatrzymałem się przed obszerną płaskorzeźbą, przedstawiającą „Tryumf Zwycięzcy.“
— Jest to apoteoza króla Sobieskiego pod Wiedniem — odezwał się Rygier. Zrobiłem ją umyślnie w tym celu, aby w wiekopomnym dniu dwóchsetletniej rocznicy ocalenia Wiednia od Turków, przypomnieć Włochom ten pierwszorzędnego znaczenia fakt. I osiągnąłem cel zamierzony. — W dniu 12 Września 1883 roku wystawiłem moje dzieło na widok publiczny, tłumy ciekawych zaległy wystawę, a nazajutrz wszystkie dzienniki florenckie i rzymskie, rozpisały się obszernie, nietyle o zaletach mojego dzieła, ile o kraju naszym, o królu Janie i zwycięztwie nad Dunajem.
Apoteoza Sobieskiego zrobiła na mnie miłe wrażenie. Nie powiem przecież, by dzieło to było najlepszem z Rygierowych. Przeciwnie, bohaterski, klasyczny zakrój, niekoniecznie nadaje się do jego dłuta, które jest lekkie, wdzięczne, i swobodniej rzeźbi powab niewieściej twarzy, niż surowy mars tryumfatora i wojownika. Przecież nie jest to dzieło bez zalet. Sobieski na koniu, ma w sobie coś imponującego, a otaczający go ludzie, mówią wyraźnie, że jak Czarniecki, „nie z soli, ani z roli, ale z tego co boli“ powstali. To też nic dziwnego, że płaskorzeźba podobać się Włochom musiała, sądzę nawet, że wystawiona w Krakowie, lepiejby przypadła do gustu publiczności, niż utwór Welońskiego, wmurowany w ścianę Marjackiego kościoła, a który acz siły nie pozbawiony, przecież zbyt wyraźnie nosi na sobie, piętno niekoniecznie miłej dla oka maniery.
Rozmawiałem dość długo z Rygierem o sztuce naszej, o prawdopodobnej jej przyszłości. Artysta wypowiadał sądy bezstronne, w słowach jego czułem przecież gorycz, że kraj nasz tak mało wogóle dla polskiej sztuki robi.
— Konkursa nasze, — mówił on — to istna parodja konkursów; nie przewodniczy na nich chęć odznaczenia prawdziwej zasługi, ale prywata i koteryjność. To też miernoty biorą tylko na konkursach tych nagrody, i chcąc nie chcąc, talenta prawdziwe muszą zagranicą szukać chleba, którego im w kraju nie dostaje.
U Rygiera znajdowałem się z Wołyńskim. Był to prawdziwy typ literata z professyi. Prowadził czynne i burzliwe życie, był księdzem w Rzymie, i korespondentem politycznym wreszcie sutonnę zrzucił, ożenił się i osiadł w Florencyi.
Nazwisko Wołyńskiego zaczęło być więcej w kraju znanem, gdy po jubileuszu Kopernika, Uniwersytet rzymski postanowił zebrać niektóre pamiątki, po wielkim naszym astronomie. Wtedy przyszła Wołyńskiemu myśl, założenia w Rzymie Muzeum, mającego w najdalsze czasy, mówić przyjezdnym o prawdziwej narodowości Kopernika.
Rozumował on sobie w ten sposób. Niemcy gwałcą bezlitośnie historję, zabierają nawet umarłych, i usiłują wmówić w świat, że Kopernik — to produkt ich narodowego genjuszu. Otóż Rzym jest stolicą świata, ciągną do niego ze wszystkich krańców ziemi, na pamiątkach jego kształcą się, całe pokolenia. Jeśli więc w Rzymie założymy własnemi środkami Muzeum, poświęcone pamięci tej narodowej naszej gwiazdy, jeśli co więcej, nadamy mu prawdziwe piętno, — świat powoli dojdzie de przekonania, że obałamucają go Niemcy, i ani na chwilę niepozwoli sobie wątpić, że Kopernik był Polakiem.
I odwołał się Wołyński, zakreśliwszy taki plan, po ofiary do kraju. Ofiary, przy pomocy prasy naszej, w pieniądzach i naturze popłynęły, zamiar przyoblekł się w szatę czynu, i zrodziło się, dzięki energii tego człowieka, wspaniałe Muzeum Kopernika, które stało się jedną z naukowych ozdób, prastarego, siedmiopagórkowego grodu.
Ale nietylko Muzeum Kopernika mówi o zasługach Wołyńskiego. Był on skrzętnym i pracowitym badaczem przeszłości naszej, a jego poszukiwania w archiwach włoskich, wyświetliły już niejeden niejasny szczegół historyi polskiej.
Kiedym bawił u Wołyńskiego, pokazywał mi on swoje prace, które dla braku nakładcy, spoczywają ze szkodą dla nauki, po rękopisach.
— Nie mam środków, na wypuszczenie tego, co pan tu widzisz, w świat; we Florencyi na polską książkę nikt lira nie da, a kraj zapomniał o tych, którzy nie kołaczą wciąż o jego pomoc.
Więc znowu kraj. Rygier jako artysta, żalił się na obojętność dla sztuki swoich, Wołyński w charakterze literata, tę samą mi piosnkę śpiewał, z prawdziwym zatem żalem i boleścią, przysłuchiwałem się słowom tych ludzi, bo obaj posiadali prawdziwy talent, obaj mogliby jeszcze długo ogółowi służyć, a obaj tymczasem, — niestety! — podcięte mieli skrzydła, zmuszeni pracować na obczyznie i czasami nawet dla obcych!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— A to co? — pytałem pani Rygier, stojąc przed ładnym posągiem góralskiego chłopca, u stóp którego widniały nakreślone ołówkiem słowa.
— To dzieło fantazyjne mego męża, a wiersz Lenartowicza. Czytaj pan.

„Ojciec góral i ja góral,
„Ojciec umarł a jam został
„I po ojcum fajkę dostał“

Rozśmieliśmy się wszyscy.
— Kiedy mąż, — opowiadała pani Rygier, — ukończył tę oto pracę, dla ozdoby naszego salonu, przyszedł do nas Teofil Lenartowicz. Popatrzywszy na figurę, wyjął z pugilaresu ołówek, i w kilku słowach scharakteryzował postać. Czy nie trafnie?
Rozmowa przeszła na Lenartowicza.
— Jest to jeden z dawniejszych mieszkańców Florencyi, — mówiła pani Rygier, — a nasz bardzo dobry znajomy. W tej chwili jeszcze nie wyjechał na letnie mieszkanie, zapewne więc pan zechce być u niego.
Nazajutrz z Wołyńskim, znajdowaliśmy się w gabinecie autora „Lirenki“.
Lenartowicz przyjął nas serdecznie, i widoczną okazywał radość, żem go w przejeździe przez Florencję nie pominął. Był to mężczyzna średniego wzrostu, o twarzy ściągłej i ozdobionej sumiastym wąsem, o ruchach energicznych i żwawych. Ile miał gdym go widział w r. 1884, lat? Wyglądał prawdziwie nie na więcej jak na pięćdziesiąt, a gdyby nie silnie miejscami szpakowate włosy, nikt by mu nawet i tej liczby nie dawał. Zajmował skromne mieszkanko na ustronnej ulicy na drugiem piętrze, a jak na poetę i uczonego przystało, gabinet jego był zasłany książkami. Usadowił mnie na kanapie, sam usiadł naprzeciwko, i zaczął wypytywać o kraj, i o to co w domu słychać.
— Właśnie — opowiadał mi — otrzymałem zaproszenie na Zjazd krakowski, z okazyi jubileuszu Kochanowskiego. Jechać nie mogę, bom skołatany i chory, ale oto list, który wysyłam w odpowiedzi na zaproszenie.
Tu mi zaczął czytać list, skreślony na szerokim arkuszu, a adresowany, zdaje mi się do Majera, — list, który od początku do końca, kwalifikował się do druku. Po pierwszych słowach podzięki, Lenartowicz kreślił w nim tak świetnemi słowy stanowisko w narodzie i znaczenie dla literatury polskiej Kochanowskiego, że śledziłem uważnie za jego wyrazami, jakby za tokiem wykładu profesora z katedry.
Po odczytaniu swojego listu, Lenartowicz zwrócił uwagę na poprawność i czystość języka polskiego.
— Macie w Warszawie, — mówił, — młodego literata, który przepięknie pisze po polsku. Jest nim Chlebowski.
Tu zaczął chwalić styl wytworny i klasyczny tego pisarza.
Rozmowa przeciągnęła się z dobre pół godziny. Nie chcąc dłużej poecie zajmować czasu, ile że godzina była poranna, w której zwykłe Lenartowicz pracował, — powstałem z miejsca.
— Do zobaczenia, do zobaczenia, — a nie zapominajcie tam o mnie.
Ot i cała kolonia polska we Florencyi, gdym w niej bawił lat temu szereg. Cała? — nie, było tam bowiem wtedy jeszcze kilku Polaków, którzy do stałych mieszkańców tego miasta się zaliczali. Ale że Polacy ci, nie nosili znanych i zasłużonych nazwisk, że nic dla pożytku swojego ogółu nie robili, wyrzucając owszem bezpotrzebnie grosz na obczyznie, którego w kraju swoi nie mają do zbytku, przeto w przytoczonych powyżej, zamknąć można całą ówczesną kolonię naszą, gdyż wymienione tylko wyżej osoby, krajowi swemu, pod pięknem niebem południa, służyć rylcem i piórem, ani na chwilę nie przestają. Dzięki więc temu, każdy przyjezdny do Florencyi, z nimi tylko znajomość robi, a choć chodząc po Muzeach i ulicach, słyszy czasami dźwięki ojczystej mowy, nie zwraca twarzy w stronę zkąd te dźwięki dochodzą, bo instynktownie czuje, że ludzie którzy je wydają, z nazwisk tylko do narodowości naszej należą, a przemawiając zwykle u siebie po francuzku, tu po polsku dla tego tylko mówią, aby ich myśli osłoną tajemnicy dla Włochów były pokryte...
Kassyno zwiedzałem sam, Colliny z Wołyńskim, a Fiesole z tym ostatnim i Rygierami. Trzy te miejsca należą do piękniejszych ozdob Florencyi.
Obszerny ogród, przerznięty wstęgą rzeki, ogród pełen zieleni i kwiecia, ozdobiony popiersiem indyjskiego księcia, który podróżując po Europie, tu umarł, i tu zwyczajem swego kraju, na stosie został spalonym, ogród, gdzie co wieczór, niby w naszych Łazienkach, zgromadza się śmietanka florenckiego towarzystwa, — to Kassyno.
Szereg pagórków okalających miasto, po wierzchołkach których ciągnie się pyszna szossa, zkąd widok nieporównany na Florencyę i na Arno, podmywającą Florencyi stopy, pagórków, u stóp których wznosi się starożytna świątynia i pomnik Michała Anioła, wykonany zbiorowemi siłami rzeźbiarzy, — to Colliny.
Niewielkie miasto, położone na niewysokiej górze, do którego wić się trzeba drożyną stromą i wązką, obsiane dokoła villami bogatych florentczyków, szukających w nich co lato schronienia przed straszną spiekotą, miasto pełne historycznych wspomnień, bogate w zabytki po rzymianach i burzycielach cywilizacyi rzymskiej, — to Fiesole.
Być we Florencyi i miejscowości tych nie widzieć, jest to gościć w Krakowie i nie pokłonić się grobom królów. To też każdy przyjezdny do stolicy Toskanii, po zwiedzeniu jej osobliwości, chętnie przepędza w nich słodkie godziny wczasu, zwłaszcza też, gdy znajdzie się tu, wśród takich skwarów, wśród jakich ja się znalazłem.
Rygierowie opowiadali mi, że skwary te w Maju były istotnie wyjątkowe o tej porze we Włoszech. Czy tak, nie wiem, to wiem tylko, że oddziaływały one na mnie nader nieprzyjemnie. To też nietylko chęć szukania wrażeń wypędzała mnie co popołudniu za miasto, i nietylko dla przypatrzenia się z bliska strojom elegantek florenckich, wyjeżdżałem do Fiesole, Kassyna i na Colliny.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Osobliwości Florencyi! Kto ich nie zna, kto o nich nie czytał? Kto nie słyszał o wielkich zbiorach Uffici i Pitti, gdzie jaśnieją jak gwiazdy pierwszej mocy, Madonna Rafaela i Wenus Medycejska, i o Logii Lanzi, gdzie imponują Perseusz z głową Meduzy i inne arcytwory Benwenuta Cellini.
Kto o tem nie wie?
Od czasu „Corinne ou l’Italie“ pani Staël, do naszych „Kartek z podróży“ Kraszewskiego, w językach obcych i polskim, na sposobów tysiące, opisywano artystyczne skarby Włoch, lwią naturalnie część, poświęcając w tych opisach Florencyi.
Więc cóż ja tu dodam nowego?
Czyż czytelnik niema już dosyć tych wykrzykników i zachwytów, jakie wydzierają się z pod pióra wszystkich opisujących Włochy, na wspomnienie skarbów artystycznych, jakim równych w żadnym zakątku świata nie znajdzie? Czy nie nużą go już opowiadania na rożne sposoby, jednej i tej samej rzeczy, składając usta jego do ziewania, jak słuchaczy wesołych dykteryjek Pana Jowialskiego, Fredry?
Tak dumałem paląc w gabinecie moim cygaro, po wyjściu z kaplicy Medyceuszów i kościoła Santa Croce, gdzie na pomniku, wielki w pomyśle (bo nie w wykonaniu) rzeźbiarz, kazał czcić, złotemi głoski, największego poetę Włoch. Tak dumałem, gdym brał do ręki pióro, by idąc za głosem mojego powołania, nakazującym mi spisywać doznawane wrażenia, zamierzał wprowadzić czytelnika do wnętrza tych galeryi i Muzeów Florenckich, które przed chwilą przebiegałem z płomiennem okiem. Tak dumałem, odrzuciłem pióro w kąt pokoju, a myśl moja zatrzymywała mnie uparcie, na dwóch gwiazdach najjaśniejszych tego miasta: Dantem i Michale Aniele.
Dante i Michel Angelo!
Czyż na dźwięk tych dwóch wielkich nazwisk, nie zadrży na całem ciele Włoch każdy, jak Polak na dźwięk nazwisk Kopernika i Mickiewicza? Czy po wsze czasy, po wsze wieki, nie stanowiły one i stanowić nie będą prawnego tytułu do dumy synów Italskiej ziemi?
Istotnie, można przy nich stawiać nazwy Rafaela, i Leonarda da Vinci, można z Grecyi przywołać cień Homera, z Anglii Szekspirowe widmo, — pewno, że nie zblakną one przy żadnem z nich, pewno że przyćmić się żadnemu nie dadzą.
Dante i Michel Angelo, — to „Boska Komedya“ i „Sąd Ostateczny“ w Watykanie, to szczyt patryotyzmu, niezłamanego przeciwnością żadną i Medyceuszowa kaplica, to stworzenie narodowego języka i odrodzenie ojczystej sztuki. Kolosy te, stoją jak dwa mityczne punkta obok siebie i wzajemnie się dopełniają, patrzą z wyżyn na dzisiejsze pokolenie pigmejów, i o wielkich chwilach życia na tej ziemi Tytanów, marzyć mu każą.
Dante i Michel Angelo, to nadzieja dla ludzi dawnej opoki, że będzie kiedyś lepiej, to wiara dla ludzi epoki dzisiejszej, że Włochom już nigdy źle nie będzie, to pewnik wreszcie dla ludzi wszystkich epok, że kraj, który się szczyci takiemi dziećmi, „wyobrażeniem geograficznem“ nazywać się nie może.
Kiedym patrzył na szlachetną postać twórcy „Divina Comedia“ w kościele Santa Croce, kiedym stał zdumiony i olśniony przed grobowcami książąt Toskanii, uczuwałem dla tych wielkich geniuszów Włoch, coś z tego rodzaju czci, jaką starożytny uczuwał w obliczu bogów. I pytałem sam siebie wtedy, czemu tę dziwną cześć przypisać, i opędzałem się przed tą czcią pogańską, — chęć moja była jednak za słaba, zamiar rozbijał się o silniejszą przeszkodę, i mimowoli chyliłem kornie głowę, przed geniuszem tych dwóch nieśmiertelnych mężów, widząc we wspomnieniu ich i ich dziełach, promień bóstwa, oświecający nam posępną drogę, na tej samotnej naszej „łez dolinie“. I pomyślałem sobie wtedy, jak smutną byłaby pielgrzymka nasza na tej ziemi, jak tęskną odwieczna wędrówka ku nieskończoności, gdyby Bóg nie zsyłał tu w odstępach wieków, promieni światła wiekuistego i jak on sam nieskończonego, które oświecając nam nasz życiowy pochód, przed oczy wciąż stawiają prawdę i piękno, a w tej prawdzie i w tem pięknie doszukiwać się każą wiary i miłości, dwóch najpotężniejszych filarów, na których się cała ludzkość wspiera!..
Znakomity autor „Wieczorów Florenckich“, dzieła, które jest i długo będzie prawdziwą ozdobą literatury naszej, przeprowadzić usiłuje paralelę, pomiędzy Dantem i Michałem Aniołem.

Z nad brzegów Tybru.
I przeprowadza ją bardzo zręcznie.

Myślę właśnie o tem, i przed oczyma duszy mojej, staje mi nazwisko trzecie, które z tamtemi dwoma stanowi trójcę, mogącą zwać się geniuszem Italii.
Istotnie, gdy Dante jest twórcą języka i poezyi, Michał Anioł odrodzicielem sztuki, Machiavelli uosabia tę politykę, przewrotną wprawdzie i niemoralną, dzięki której przecież, Włochy pomimo klęsk na polu bitwy, posiadły Wenecję i Rzym.
Dzięki im dwóm, na długo przed swojem zmartwychpowstaniem, Włochy imponowały całemu światu naukami i sztuką, dzięki trzeciemu, odgrywają dziś na nim wybitną, polityczną rolę.
Uczeni i artyści, po wsze czasy korzystali z dwóch pierwszych, uczeni rozwijając dalej język, którego Dante jest ojcem, artyści pielęgnując ideał sztuki, którą Anioł otrząsł z naleciałości obcych, — politycy kształcili się i kształcą na zasadach ostatniego, które głośno co prawda potępiane są przez wszystkich, ale po cichu, przez wszystkich stosowane.
To też Włosi wiedzą o tem dobrze, trzy te nazwiska otaczają czcią niezwykłą, w nich widzą prawdziwą iskrę narodowego swego ducha, który tląc się w chwili gdy Włochy nic nie znaczyły, — dziś, gdy są silne i zjednoczone, przyświeca jaskrawo wszystkim rasom i ludom, mówiąc im wyraźnie i dobitnie, że nie upadł ostatecznie ten naród, który żywo pielęgnuje ideał nauki i sztuki, chroniąc od zagłady i zniszczenia, największe narodów skarby: język i starą ojców wiarę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kaplica książąt, gdzie Michał Anioł w ołtarzach poumieszczał pomniki Medyceuszów, to jedyna kaplica w całym świecie, — pomnik Dantego przy ścianie prawej Santa Croce, to jedyny w całym świecie pomnik. Jak tamta jest Mauzoleum, od podstawy do szczytu utworzonem trudem i geniuszem jednego człowieka, i lepiej mówi widzowi o jego wszechstronności, niż „Sąd Ostateczny“ w Watykanie, lub „Mojżesz“ u Ś-go Piotra w Więzach, tak ten ostatni, acz słaby mojem zdaniem w wykonaniu, pomysłem przechodzi wszystkie pomniki, jakie ku uczczeniu wielkich ludzi, gdziekolwiek postawiono.
Na sarkofagu wzniosłym i obszernym, siedzi twórca „Komedyi Boskiej“. Siedzi i marzy, — o przeszłej niewoli Włoch, o walkach i namiętnościach stronniczych, o dzisiejszej ich wielkości. U stóp jego postać niewieścia ukazuje na napis na pomniku, a napis ten brzmi nie mniej nie więcej tylko: „uczcijcie największego poetę“. Powtarzam, pomnik ten w pomyśle, niema równego sobie nigdzie, i nigdzie talent artysty rzeźbiarza nie uczcił godniej, niż tu, we Florencyi, geniusza filozofa-poety. Jakże ubolewać trzeba nad tem, że pomniki, jakich się nareszcie nasz Mickiewicz doczekał, w pomyśle tak bardzo temu tam Dantejskiemu ustępują.




III.
Rzym. — Pierwsze wrażenie. — Ś-ty Piotr i Papiestwa potęga. — Na gruzach świątyni pogańskiej. — Il re galantuomo w Panteonie. — Ogólny charakter wiecznego miasta. — Strzembosz, Schemboke. — Rzym nowy u progów starego. — Wieczorem na Corso i Monte Pincio. Święty Paweł.

Rzym!... Któż nie zadrży na dźwięk tego wyrazu, komu nie rozpłomieni się wzrok, gdy się znajdzie na ulicach tego grodu! Kiedy się bowiem wspomni i na myśl swą przywiedzie, czego to miasto świadkiem było, jakie zasługi położyło dla cywilizacyi, kiedy się przed oczyma duszy postawi, i bohaterskie czyny jego mężów, i ciche cnoty domowe jego niewiast, które „w domu siedząc i wełnę przędząc“, po wsze wieki i czasy, niedościgłym wzorem, są i będą dla kobiet wszystkich epok i narodów, — kiedy się o tem wspomni, kiedy się to oczyma ducha ujrzy, dreszcz jakiś święty przebiegnie całe ciało, a z piersi wyrwie się okrzyk zachwytu i zdumienia, że się tu, na tem pamiętnem miejscu, we własnej osobie znajduje, że się na to własnemi rzeczywistemi oczami patrzy, że się dotyka rękami swemi tych ścian i tych omszałych murów, których się dotykali wielcy owi, na których ludzkość spoglądać przywykła cała, jako na pionierów cywilizacyi człowieczej. A cóż dopiero, gdy się wspomni, te roje męczenników świętej wiary, którzy paleni tu na stosach i lwom na pożarcie oddawani, nie ulękli się przecież prześladowców, nie skłonili przed pogaństwa potęgą głowy, którzy jak krety zaryci w ziemię póty toczyli zmurszały gmach barbarzyństwa, aż go rozsypali w kawałki, cóż, gdy się przeniesie na skrzydłach myśli w owe uroczyste chwile, które zlane potokami krwi człowieczej, są przecież czcigodnym rodzicem dzisiejszych czasów, z ich rozterkami i wewnętrznemi walki!...
O, wtedy jakaś niewysłowiona radość opanowuje człowieka, że przybył tu, ponad te Tybru wody, że oddycha tem rzymskiej Kampanii powietrzem, a radość tę ten tylko pojmie i zrozumie, kto sam kiedyś znalazł się w tych pamiętnych murach, z majestatem i wspaniałością których, chyba tylko jedne Jerozolimy mury porównane być mogą. I błogo mu się jakoś na duszy robi, i w sercu rozlewa się jakiś czar dziwny, a proces duchowy jaki się dokonywa w jego wnętrzu, wszakże to proces udoskonalenia.
Wczesnym rankiem dnia.. mniejsza już o to którego, kolej żelazna wyrzuciła mnie na bruk Rzymu. Wyrzuciła, — pociąg bowiem nie zatrzymywał się w wiecznem mieście, ale biegł dalej do Neapolu, na południe. Tłumy tragarzy opadły mnie, gdym wyszedł z dworca, każdy zalecał usługi swoje, każdy za walizę mą chwytał. I trzeba było prawdziwej śmiałości, aby obronić się od tej zgrai, żądnej i głodnej zarobku, i dojść swobodnie do dorożki stojącej na przyległym placyku.
— Hotel Minerwa! — krzyknąłem, rad żem się otrząsnął przed napastnikami, a za chwilę, powóz unoszony rączymi końmi, potoczył się z turkotem po bruku.
Był ranek wilgotny i chłodny. Deszcz który nawiedził mnie, już, gdym zwiedzał przed samym wyjazdem kościół Santa Croce we Florencyi, znaczył swe ślady i na ulicach wiecznego grodu, mniejszymi i większymi kałużami; słońce nie mogąc przegryźć chmur zalegających widnokręgu powierzchnię, nieśmiało tylko i zrzadka darzyło uśmiechami swemi ziemię. Wtulony więc w głąb pudła powozowego, patrzyłem dokoła ciekawym wzrokiem, czepiając zdumione źrenice, to na fontannach, to na murach, które niby szkła w kalejdoskopie dziecięcym, mijały mnie zastępując się wciąż innemi.
Przyjezdny, wysiadający w Rzymie na dworcu, korespondującym z florenckim, i jadący do hotelu Minerwa, nie doznaje żadnego wrażenia. Wygląd miasta jest tu zupełnie nowoczesny. Stare mury, o których naczytało się tyle, ukazują się tylko wdali, wspaniałe pałace arystokracyi rzymskiej chowają się gdzieś w głębi, a ty jedziesz ulicami zwykłemi, wśród domów najzwyklejszych w świecie, i tylko tu i owdzie ukazujące się wodotryski mówią ci, że nie jesteś na przedmieściu Warszawy, Wiednia albo Berlina. Kto więc chce doznać wrażenia, grodu jedynego w swoim rodzaju na całej ziemskiej kuli, niechaj zasłoni ręką oczy, i odejmie ją wtedy dopiero, kiedy się znajdzie na niewielkim placyku, w środku którego znajduje się staroświecki obelisk, w jednym boku kościół „Santa Maria sopra Minerva“, w drugim hotel mianem bogini mądrości ochrzczony, a w głębi wspaniały i starożytny Panteon, z jego skarby i historycznemi wspomnieniami. Niechaj odejmie, — a ujrzy wtedy, że znajduje się w niezwykłem miejscu, że spoglądają na niego jak ze szczytów piramid, dziesiątki wieków, że jak na szczytach piramid, ukazują mu się cienie, setek do grobu niegdyś złożonych pokoleń.
Tu dopiero poznaje on, że się znajduje w Rzymie, że oddycha rzymskiem powietrzem, a choć powietrze to będzie jeszcze powietrzem Cezarów, przecież przyniesie mu ono podmuch czasu rozkwitu sztuk pięknych, czasów Rafaela, Tiziana i protektora nauki i sztuki, Leona X-go.
Czem Wawel z grobami królów w Krakowie, meczet Sofii w staroświeckim Stambule, grobowiec Mahometa w Mekce, tem w Rzymie i dla rzymian, jest kościół Ś-go Piotra. Mówię dla rzymian, znaczenie bowiem jego w chrześcijańskim świecie i dla chrześcian, z niczem, zaiste porównać się nie da. Bo pomijam jego obszar i wspaniałość, zamykam oczy na bogactwa wiekami nagromadzone w jego wnętrzu, i skarby sztuki, jakim równych żadna świątynia na obu półkolach nie posiada, — symboliczna kościoła tego doniosłość, jest tak potężna, że potęgi podobnej darmoby zaiste gdzieindziej szukać. „Piotrze ty jesteś epoka, na tej epoce, zbuduję ja kościół mój,“ — powiedział do pierwszego apostoła Chrystus, i te słowa każdy widzi, kto próg tej katedry przestępuje. Co więcej, kiedy minąwszy zamek Anioła, wejdzie się na podwórze świątyni, której skrzydła niby macierzyńskie ramiona, w miłosny uścisk zaraz każdego przyjmują, kiedy się rzuci okiem na wspaniały obelisk, na szczycie którego umieszczony krzyż, jasno mówi, że krzyż wszystko zwyciężył, i wyobrazi sobie tłum stotysięczny, odbierający tu rok rocznie, z rąk przewodnika wiary naszej błogosławieństwo, uczuwa się nieopisany zachwyt, dla tej potęgi nie z tego świata, która fizycznej siły pozbawiona, nie wsparta żadną bronią, władzą jedynie moralną pokonywa wszystkich swoich wrogów.
I nic się wtedy nie robi sobie z „kulturkampfu“, nic z gromów jakie przeciwko kościołowi ciskał potężny kanclerz z Warcina, nic z praw majowych, jakie dla zwalczenia wpływu kościoła wymyślał, bo się czuje, że to są wszystko daremne sprawy, że złość ludzka darmo się miota bezsilna, nie obali bowiem tego, co szeregiem wieków ugruntowane, szeregi wieków istnieć będzie, patrząc spokojnem okiem, jak walić się będą w proch dzisiejsze potęgi, tak jak tyle potęg wczorajszych, w obliczu jego zdruzgotanych już zostało.
Zdruzgotanych... Istotnie, kiedy się stanie tu na tym placu, twarzą zwróconym w stronę kościoła, kiedy się spojrzy na gmach Watykanu, wyłaniający się w olbrzymich kształtach, niby Tytan wśród otoczenia Pigmejów, na myśl przychodzą wtedy chętnie historyczne wspomnienia, pasmo wieków przesuwa się przed oczyma.
Widzi się cóż?
Ubogi rybak, na głos Odkupiciela Świata, osiada nad Tybru brzegami, i tu idąc za głosem Boskiego rozkazodawcy, zakłada państwo mające objąć w uściski swoje świat cały. Niema broni, niema armii na skinienie jego posłusznych, nie mają ich i następcy jego pierwsi, mimo to wszystko korzy się przed ich wolą, u stóp leży w skrusze i prochu. I świat stary, świat uzbrojony w miljony mieczów, podnosi się jak jeden mąż z posad swoich, czując wroga, który mu grunt z pod nóg usuwa i w pierś jego wszystkie groty swoje kieruje, mimo to rozlawszy krwi potoki, pada zemdlony na ziemię, a z gruzów jego, niby feniks z popiołów, podnosi się pierwiastek nowy, gnieciony i prześladowany dotąd, przecież nieosłabiony krwi upustem, i mający objąć wkrótce w posiadanie swoje wszystko.
Pod skrzydły opiekuńczemi nowych porządków, rozwija się i do równowagi układa wszystko. Na trupie zmurszałego i zgangrenowanego Rzymu, na narodowych podstawach oparte, powstają nowe, niemożliwe przy dawnym, pogańskim ustroju państwa. Chrześcijanizm wszystko ożywia, i we wszystko wlewa uzdrawiające soki, a choć chwile pierwszej jego władzy, to chwile ciemności i chaosu, chaos ten jest jednak prostem następstwem gwałtownej przeciw dawniejszym porządkom reakcyi, i w wnętrzu swojem nosi zarodek przyszłej światłości, jak w łonie chmur, czarną oponą zalegających podczas burzy niebo, mieszczą się zarodki ogników, odświeżających i odradzających atmosferę.
Państwa te rosną, rozwijają się i padają, Watykan trwa w ustroju, jaki mu dał założyciel jego święty, zmieniają się jak obrazy w panoramie formy rządów, papiestwo jedno nie przeobrażone wciął stoi nie doznając w istocie swojej zmian żadnych.
Blumtshli powiedział, że żywot państwowego organizmu, z żywotem ludzkim porównany być może, że tak jak człowiek rodzi się by się rozwinąć i wzmocnić, wzmacnia i rozwija się on, by umrzeć. Niechaj tu przyjdą, tu, na progi tego przybytku, jego ideje, które tylu zwolenników mają, niechaj spojrzą oko w oko tej władzy, która to z niczego poczęta, dziś politycznie do nicości sprowadzona, ogołocona z armii i broni, odarta z ziemi i w murach Watykanu zamknięta, nietylko nie zmniejszyła się i nie zamarła, jak tyle politycznych władz na tym świecie, ale owszem, rozrosła się i spotężniała, rosnąc i potężniejąc nieledwie z dniem każdym.
I powiem, że Watykan mniej był potężnym w chwili gdy rozkazywał terytoryom, mniej majestatycznie wyglądał, gdy cesarzom klękać u stóp swych kazał (Grzegorz VII), niż dziś, gdy z terytoryów jest ogołocony, niż wczoraj, gdy prosty minister z Berlina, urągał mu i nad nim się natrząsał.
Znikło bowiem to, co było ziemskiego, a co jako ziemskie jest biedne, drobne i przechodnie, pozostała Boska istota, co jest bogatą, olbrzymią i wieczną.
Znikło ciało, pozostał duch, który się oprze lat tysiącom, znikła forma, została treść święta i niezmienna.
I dobrze że tak jest, bo wszyscy wydziedziczeni i biedni, patrząc dziś na tę, ztąd biorącą swój początek siłę bez siły, na tę tu zaklętą władzę bez władzy, potężnieją na duchu swoim, w mglistą przyszłość pogodniej spoglądają, krzepiąc i potęgując w sobie to, co jest nieśmiertelne i wiekuiste, jak nieśmiertelnym i wiekuistym jest Ten, który skinieniem Wszechmocnej woli swojej, światy do życia woła, albo w grób je strąca.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Więc dopiero przyjezdny z florenckiego dworca, na placyku hotelu Minerwy, czuje że się znajduje w wiecznem mieście. Tak jest, czuje. Czuje co więcej, słaby refleks starożytnej Romy, na gruzach której, rozsiadł się Rzym nowy, rojny dziś tłumem zwiedzających ten gród cudzoziemców. Tu oto dźwiga się piękny kościół, ale co mu za podstawę służy? Oto świątynia pogańskiej bogini, która mądrość uosobiła w sobie. Mądrość!... Biedna, z rozdartem po ukrzyżowaniu Syna, sercem Marja, zwyciężyła bogatą, uśmiechniętą od zbytku szczęścia, Minerwę, i tam gdzie jej palono wczoraj ofiary, dziś przyjmuje korne modły i wiernych swoich pokłony. A tam wdali, po za tą wązką uliczką, która wpływa do tego wielkiego placu, niby potok do szerokiego jeziora, jakiż to gmach roztacza wspaniale swoje wdzięki? To Panteon, zrazu za pogan świątynia, potem, za papiestwa kościół, a dziś Mauzoleum sławnych ludzi, grób Wiktora Emanuela.
„Il re galantuomo“ w Panteonie! Czyż mógł marzyć, że się tu kiedy znajdzie, syn zgnębionego na Nawarry błoniach wojownika, później królik maleńkiego Piemontu? Czyż śnił o tem w śnie najweselszym swoim wtedy nawet, gdy we Florencyi rozkazywał, nawet wtedy, gdy mu cezar Francyi, na wiązanie Wenecję u stóp składał? Czyż śnił? Czyż nie wiedział, że Napoleonowska Francja całą siłą swojego wpływu bronić będzie Rzym od najścia, czyż nie słyszał, jak wszechpotężny minister wyrzekł głośno, że Włochy „nigdy“ grodu tego nie zajmą? A jednak przyszła zawierucha straszna, żelazne pułki odziane w pruskie pikielhauby, pociągnęły z „Wacht am Rhein“ na ustach, na Zachód, potęga na glinianych osadzona nogach, runęła pod uderzeniem taranu, zaświtał groźny dzień Sedanu. Synowiec i spadkobierca wielkiego i krwiożerczego cezara, poszedł w mury rozkosznego Kasselu, aby już nigdy brzegów Francyi nie widzieć, i bez wypowiedzenia wojny, bez walki, prawie że bez wystrzału, włoscy żołnierze znaleźli się na ulicach wiecznego miasta, a on sam w Kwirynału podwojach.
„Jesteśmy tu i pozostaniemy“, miał powiedzieć, gdy Pius IX zamknął się szczelnie w Watykanie, i rzeczywiście pozostał, i spoczywa snem nieprzespanym w gmachu, gdzie niegdyś bogom palono na ofiarę kadzidła.
Dziwny jest pietyzm, jakim Włosi otaczają grób swojego monarchy. „Il re galantuomo“ leży po prawej stronie świątyni, za balustradą, przy której spoczywa księga do zapisywania nazwisk odwiedzających. Trumny nie dojrzy gołe oko, zarzucona wieńcemi i szarfami, spoczywa w tajemniczem zagłębieniu. I ktoby nie wiedział że to grób króla, nie dostrzegłby tego nigdy, chyba po twarzach tych, którzy tu co chwila napływają.
— Znakomity człowiek, pamięć jego nie zaginie nigdy — rzekł pewien Włoch, spoglądając w stronę gdzie sarkofag spoczywał.
Istotnie znakomity, pomyślałem, zapisując moje nazwisko, do przeznaczonej na ten cel księgi, on pierwszy urzeczywistnił plan, o jakim marzyły tysiące, on zamienił w ciało słowo, będące w sercach wszystkich, on dokonał kolosalnego dzieła, na samą myśl o trudnościach którego, z rozpaczą opadały ręce najodważniejszym.
Niech więc śpi tu, pod tą kolumną wawrzynu, niech wypoczywa po trudach życia całego, niech uczy grobowcem swoim czcią otoczonym, odwagi bojaźliwych, wytrwałości łatwo oddających się rozpaczy i zniechęcaniu.
Niech śpi... pamięć jego nie zaginie, póki stać będą te gmachy niebotyczne, póki lazurowe fale Adryatyckiego morza, z szumem pieścić brzegów Włoch nie przestaną. Niech śpi.
Przyznać trzeba, że Rzym od chwili gdy został stolicą potężnego mocarstwa, zyskał wiele na zewnętrznym swoim wyglądzie i powierzchownej wspaniałości. Wprawdzie wspaniałość ta, w niczem wspaniałości, dajmy na to Turynu nie przypomina: ulice jak były pozostały wązkie, domy jak były nizkie i niekształtne, zostały. Mimo to przecież, tam gdzie to jest możliwe, jak grzyby po deszczu, wyrastają pyszne dzielnice, strojąc się w gmachy, mogące być ozdobą Paryża. Młode królestwo, wyświdrowawszy się na pierwszorzędne mocarstwo, chce gwałtem zaimponować światu, nietylko obfitością swego wojska, nietylko pięknością marynarki, stroi więc na przeróżne sposoby, tę Romę starodawną, której zdobycie, po wiekach całych pożądliwości, poczytuje za ostatnie słowo narodowej swej dumy.
Więc Via Nazionale zabudowywa się wzdłuż pałacami, więc pod majestatyczny pomnik Wiktora Emanuela, burzy się mnóstwo zmurszałych domostw, więc Corso czyści się i polewa dniem razy parę, niby Ringi cesarskiego Austryi grodu, lub bulwary francuzkiej respubliki.
I za lat kilka, gdy dzielnice nowe się wykończą, gdy szereg domów, niby linia karnego wojska, stanie tam, gdzie dziś są jeszcze puste place, Rzym będzie najoryginalniejszem miastem na świecie, bo na niewielkiej przestrzeni, zgromadzi wszystkie architektoniczne style, od świątyni Westy pogańskiej, po mansardowy styl domów ulic Paryża.
Dziś już ta oryginalność widnieje wyraźnie, tylko że jeszcze nie pokończono mnóstwa domów, mających być ozdobą siedmiopagórkowego grodu, nie poprowadzono wszystkich linii ulic projektowanych na nowym planie, ale gdy nowe domy staną, gdy na nowych ulicach zakwitnie życie, gdy tramwaje wzdłuż i wszerz przerzną miasto, Rzym wtedy z żadnem miastem na świecie, porównać się nie da, nietylko pod względem historycznych wspomnień i tego podmuchu starego powietrza, jakie nie wieje w żadnym innym punkcie globu, ale i pod względem zewnętrznej swojej powierzchowności, dziwacznej i eleganckiej, biednej i bogatej, staroświeckiej, i ostatnie słowo nowoczesnej architektury streszczającej.
Niedaleko ulicy Nazionale, na placu dziś jeszcze dość opustoszałym, ale który niezawodnie już jutro zabudowanym zostanie pysznemi pałacami, wznosi się villa. Villa ta, na zewnątrz ozdobiona kolorami i w poetycznej drzemiąca ustroni, zielenią i kwieciem niby żywym wiankiem, okolona, musi być villą artysty. Tak jest. Postawił ją znakomity mistrz pędzla, urządziwszy tu sobie wygodną i jasną pracownię. Nazwisko artysty: Siemiradzki. Twórca „Tańca wśród mieczów“ i „Tyberyusza na Capri“, dwóch najświetniejszych, mojem zdaniem płócien, jakiemi wzbogacił sztukę polską, tu w tej uroczej ustroni, na pagórku z którego roztacza się widok na Rzym, pracował, nie spuszczając ani na chwilę z uwagi swego ojczystego kraju, i choć odtwarzał na płótnie sceny z życia starożytnej Romy, choć stawiał przed oczy widzowi epizod palenia męczenników, lub potworny handel kobietą, wszędzie był malarzem polskim, wszędzie mówił, że jego ojczyzną, nie ta jasna, rozkoszna i uśmiechnięta, ale ta inna, chmurna i biedna.
„Światło świeci w ciemnościach, i ciemności go nie pochłoną“, oto godło tego malarza, który dziełami swemi mówił, że jest wielkim malarzem, i który też ofiarnością swoją na rzecz kraju, prawdziwie zawstydzał najmożniejszych, mówiąc wszystkim wyraźnie i dobitnie, że są warunki i położenia, w których ofiarność jest obowiązkiem.
— Pan w domu? — zapytałem, przestępując próg jego villi.
— Pan w Warszawie, dokąd się udał przed kilkoma dniami.
Wręczyłem służącej „Ogniem i mieczem“ Sienkiewicza, którą to powieść artyście przezemnie przesyłał jego brat adwokat, i odszedłem z prawdziwym żalem, żem nie uścisnął tej zacnej dłoni, co znaczy swoją miłość do kraju taką ofiarnością i takiemi dziełami.
Takich villi jak villa Siemiradzkiego, w nowej części Rzymu wznosi się kilkanaście. Jedne już są wykończone i zamieszkałe, inne podprowadzone pod dach, a wszystkie składają się na całość, nad wyraz i nad opis powabną, ba, powiem więcej, wspaniałą. Villi takich przybywać będzie coraz więcej, coraz więcej bowiem cudzoziemców osiada w Rzymie, w niedalekiej więc już przyszłości, stolica świata, w pewnych przynajmniej porach roku, stanie się stolicą mody i gustu, odbierając Paryżowi jego dotychczasowy charakter magnesu, ściągającego na chwilowy do siebie pobyt obcych.
Kto chce podziwiać nowoczesne gmachy Rzymu, a niechce lub też nie może znaleźć się nad brzegami Tybru, temu polecić możemy całem sercem fotografie Schemboka. Kto jest Schemboke? Jest to szlachcic polski z Radomskiego, który pracując uczciwie hańby imieniowi polskiemu nie przynosi. Niktby z przekręconego jego włoskiego nazwiska nie poznał prawdziwego polskiego, zwie się on bowiem Strzębosz, a pochodzi z rodziny, od wieków na kawałku roli w Polsce osiadłej i dobrze znanej. Mimo że od bardzo dawnego czasu zamieszkały w Rzymie, nie zapomniał języka polskiego, niepotrzebnie tylko przekręcił nazwisko, coprawda trudne do wymówienia przez Włochów. Pan Strzębosz ma najlepszy zakład fotograficzny w Rzymie, a jego artystyczne wystawy, zawsze wynagradzane są medalami.
Przypomina mi się właśnie, że kiedym przed laty bawił, jadąc w głąb Norwegii, w Chrystanii, na pryncypalnej ulicy miasta: „Carl Johans Gade“, również spotkałem pierwszorzędną fotograficzną firmę polską. Równie więc wtedy przyjemnie mi się zrobiło, gdym ujrzał, że rozpierzchnięci po świecie moi rodacy, nie wszędzie wyciągają niegodnie ręce, świat napełniając rozgłosem swoich swarów, ale w pocie czoła trudzą się, pokonywają szalone trudności, i przeciwnościami niezrażeni, zdobywają nieraz sobie wybitne wśród obcych stanowisko, a narodowi do którego należą, poszanowanie, wolne od przymieszki niemęzkiego współczucia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Tak więc u progów Starego Rzymu rozciąga się wspaniale Rzym Nowy, zlewa się z nim i jedną całość tworzy. Miejscami Rzym ten odosabnia się od dawnego, tak, że chodząc po jego ulicach, ani domyślasz się, że tuż, tuż wznoszą się gmachy, które przetrwały dwadzieścia wieków, miejscami masz po prawej stronie budynek z przed lat setki, a obok Forum Trajana, lub też łaźnie Karakalli. Jest jednak po za Via Nazionale, pewna arterya ruchu, gdzie nie czujesz że jesteś w odwiecznem mieście, gdzie ci się zdaje, że chodzisz po Wiedniu lub Warszawie. Arteryą tą są: Corso i Monte Pincio.

Ulica długa i prosta, wązka jak nasza Wierzbowa a ruchliwa jak Krakowskie-Przedmieście, gdzie wieczorem jest istne piekło, gdy się zaroi tłumem przechodniów, a rankiem cisza sakramentalna i poważna, ulica po której, środkiem jedzie, noga za nogą, kareta z wytwomemi strojnisiami, zaprzężona w rumaki warte tysiące lirów, trącając o nędzny wózek ciągniony przez chudego osła, gdzie przechodnie mięszają się z końmi i w jedną dziwaczną z końmi zlewają się gruppę, gdzie otyłe sklepowe wystawy połowę ciasnych chodników zajmują, gdzie przekupki śpiewają głośno zalecając swój towar, a przewoźnicy klną na czem świat stoi, odpędzając cisnące się pod nogi koniom tłumy, istny kalejdoskop, gdzie barw tysiące i tysiące widoków, — to Corso.
Łazienki nasze lub Pola Elizejskie w Paryżu, wykwintny Prater lub Thiergarten w Berlinie, miejsce spaceru szukających wczasu Rzymian i cudzoziemców, zielony salon, w którym popołudniu słyszysz pomięszane języki całego świata, zkąd rozciąga się przepyszny na Rzym widok, gdzie patrząc na Watykan i Colosseum, masz jak na dłoni cały szereg wieków, z ich zbrodniami, cnotami i krwią przelaną, gdzie znużony nieznośną spiekotą, uciekasz codzień by poszukać ochłody i wypoczynku, — to Monte Pincio.
Dwa te miejsca, Corso i Monte Pincio, zlewają się w jedną całość z sobą; jedno jest rzeką toczącą bystro burzliwe fale, drugie jeziorem, przyjmującem w swoje łono wody rzeki, a u wrót jednego i drugiego stojące dwie piękne świątynie, są niby wyspy, gdzie żeglujący po tych wodach, znajdują zawsze pokrzepienie i posiłek.
Jechałem tak po pysznych alejach Monte Pincio, przyglądając się pięknemu zegarowi, który woda wprawiała w ruch, gdy nagle oko moje uderza znana mi dobrze z lat bardzo dawnych, twarz księdza. Wyskakuję z pojazdu, i widzę przed sobą człowieka, którego życie spłynęło zaiste nie po różach, a który będąc kiedyś nauczycielem moim, zyskał tem samem tytuł do mojego szacunku.

W ubraniu rzymskiem.
Ksiądz Grabowski.

Ks. Grabowski, to istny człowiek idei. W zaraniu lat swoich poświęcał się wychowaniu młodzieży, wszczepiając w jej nieskażone jeszcze dusze, prawdy wiary i zasady moralności, później, gdy powrócił za miłość Polski z wygnania, znalazł się w wiecznem mieście, poświęciwszy się odosobnieniu i dobrym uczynkom. Cierpienie i rezygnacya wyryły się na jego twarzy, i wyżłobiły na niej swoje ślady. On, niegdyś tak wesoły i wielomówny, stał się, kiedym go spotkał poważnym i milczącym, oko jego przysłoniło się mgłą zadumy, na czole ukazała się zmarszczka, symbol żywy cierpienia, a w kątach ust żywy goryczy symbol. Mimo to, z czoła nie znikła ta pogoda, która przyświecała mu kiedyś, i nam uczniom, tak miłym go robiła, mimo to, serce jego nie zgorzkniało dla tego świata, który go przecież piołunem karmił. Tylko że ten świat przestał go już tyle zajmować co dawniej, tylko że zobojętniał dla jego znikomych rzeczy, zatopiony w rozmyślaniu i modlitwie, cały się wpatrzył w ten świat tajemniczy i nieznany, gdzie niema walk, gdzie wieczny pokój panuje, a w którym spotkamy się przecież kiedyś wszyscy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Dziwaczna myśl, — mówił pewien, oparty o różnobarwny parasol, Anglik spoglądając na wspaniałą świątynię. — Tu, w tem miejscu w takiem oddaleniu od środka miasta, — dziwaczna myśl.
Istotnie, pomyślałem, — dziwaczna. Staliśmy obaj przed kościołem Ś-go Pawła.
Co podało myśl Papieżowi, który tę świątynię zaprojektował, wydawać miliony lirów, na stawienie tak wspaniałej świątyni, w takiem odosobnieniu i w tej od Rzymu odległości?
Co podało? Powiadają, że w tem właśnie miejscu, Ś-ty Paweł poniósł śmierć męczeńską, że tu duch jego uleciał na Chrystusowe łono, by połączyć się z duchami innych męczenników wiary, i że to właśnie skłoniło Głowę Kościoła, iż pamięć tego Świętego zapragnął tu uczcić pomnikiem. I uczcił ją prawdziwie po po monarszemu. Kościół Ś-tego Pawła, na to zgodzą się zemną wszyscy, w nowym Rzymie należy do najwspanialszych budowli, i majestatycznością swoją wewnątrz, bodaj czy katedry Ś-go Piotra nie przechodzi.
Szkoda tylko powtarzam, szkoda, że jest on tak od Rzymu odległy, i że w żaden sposób, włączyć go nie można do świetnego łańcucha nowych budowli, które z czasem wieczne miasto zamienią, w jeden z najpiękniejszych grodów Europy.




ROZDZIAŁ IV.
Roma. — Forum i Colosseum. — Moje myśli w Cyrku. — Co zostało z dumy? — Forum Romanum i Forum Trajana. — To i owo o starym Rzymie. — Termy Dyoklecjana i świątynia Westy. — Ślady pracowitości Rzymian. — Katakumby. — „Światło było w ciemnościach i ciemności go nie pochłonęły”.
(List do przyjaciela).

...O Romę pytasz? Rzym nowy ze wspaniałemi budowlami jest zupełnie dla Ciebie obojętny, nic cię nie obchodzi i Corso i Monte Pincio, nic pyszna Via Nazzionale, ty tylko na ruiny lubisz patrzeć, z omszałemi od starości murami gadać, — źle ci i niewygodnie na salonowej posadzce, pewny jesteś jeno wśród puszczyków legionu; — dobrze więc, zadowolę twoją ciekawość, i z lotu ptaka przedstawię ci ten Rzym stary, który zamknę w dwóch przeciwległych jego słońcach: Forum i Katakumbach. Z lotu, powiadam ptaka, — tak jest, na szczegółowy bowiem opis, choćby mnie może i stać było, nie będę się silił w liście do ciebie. Czyliż bo, w formie mdłej akwarelli, może historyczny malarz przedstawić grozę batalii, tej co Grunwald naprzykład siły, lub Wagram?
A więc Forum. — Ważniejszych ma stara Roma dwa: Forum Romanum i Trajana, ale mniejszych, znalazł byś tu pono więcej. Dwa te Fora uzupełniają się wzajemnie, i szczegółowo badane, dają pono dokładniejsze pojęcie o publicznem życiu dawnych Rzymian, niż najdrobiazgowsze opisy Liwiusza lub Tacyta.
Z lotu ptaka jakże się oba przedstawiają?
Wyobraź sobie dwa dość rozlegle pola, w dość foremny prostokąt, ciągnące się poniżej dzisiejszych ulic, pola, na których całkowitych budynków nie masz, bo jeśli tu one stały, to je rdza czasu zgryzła bezlitośnym zębem, zato zasiane rzędem kolumn, większych, mniejszych, węższych i szerszych, kolumn, w połowie tylko zachowanych od zagłady, a piętrzących się niby las masztów, na wzniesieniu i w zagłębianiach, w gruppach i luźnie, bezładnie i harmonijnie. To jest Forum. Takie Rzymskie, takie i Trajana. Różnica w tem, że pierwsze jest rozleglejsze od drugiego, i że na drugiem, wznosi się wspaniały obelisk, uwieńczony posągiem tego cezara. I tu i tam głazów i cegieł porozrzucanych mnóstwo, i tu i tam ziemia poorana w kierunkach różnych, i tu wreszcie i tam, od rana nieledwie do zmroku, pracują motyka i oskard, to bowiem Forum, jakie dziś widzisz w starej Romie, jest tylko częścią tego olbrzymiego Forum, na którem w dniach uroczystości narodowych, zgromadzali się przedniejsi obywatele.
Dziwnie przejmującym jest widok, kiedy się patrzy na ludzi, pracujących nad odkopywaniem głazów na Forum. — Biali od pyłu osiadającego na ich ubraniu, pochyleni ku ziemi, z ostrożnością, by nic nie uszkodzić z tego co ona zachowała w swojem łonie, gdy zmrok zapadnie i księżyc ukaże ziemi swoje oblicze, są oni podobni do duchów, przesuwających się powoli, po tym stuleci cmentarzu. Niema dnia prawie, aby nie odszukano w tej skarbnicy podziemnej nowych ciekawych rzeczy, i nie dorzucono coś nauce, która nie darmo zwie się nauką przyszłości, bo powołaną jest słusznie, do zmienienia w przyszłości poglądów ludzkich, na całą historyczną przeszłość.
Gdy ludzie ci skończą porozpoczynane tu prace, gdy duchy te znikną z tych miejsc zaczarowanych, pojęcia nasze o wewnętrznem życiu starych Rzymian, zmienią się do niepoznania, na zamglone pyłem wieków czasy, padnie promień jaśniejszego światła, a uprzedzenia i mylne dziejowe sądy, rozprysną się jak skała Tatrzańska, pod uderzeniem młota górników. Dlatego to, roboty dokonywające się obecnie na Forum rzymskiem, interesują cały świat cywilizowany, dlatego archeolodzy z obu półkól, z zajęciem, z gabinetów swoich uczonych, spozierają w stronę wartkich wód mętnego Tybru. Tu bo ma zaświtać prawdziwe światło, które rozjaśni dzisiejsze ciemności, tu ukazać się gwiazda, mająca być przewodniczką przyszłych pokoleń. Niechaj więc co rychlej zaświta...
Niechaj zaświta i w Colosseum, gdzie także się roboty prowadzą, raz szybciej, gdy są fundusze na poszukiwania, to znowu flegmatyczniej, gdy skarbona municypalna się wypróżni. Niechaj zaświta; zanim to jednak nastąpi, dzisiejsze Colosseum, daje już daleko dokładniejsze pojęcie o swoim całokształcie, niż odgrzebane ruiny Forum, o tym placu, zgromadzającym w dniach pokoju i wojny, wszystkich Rzymian.
Widziałeś Colosseum na pięknym obrazie, który w roku zeszłym oglądaliśmy obaj, w domu dobrych naszych znajomych. Mówiono nam, że obraz doskonały i że daje wyborne wyobrażenie o rzeczy. Nie wierz temu. Aby o Colosseum mieć pojęcie, trzeba być tu, wśród tych spieczonych murów, stąpać po tych omszałych zrębach, dotykać ręką tych wilgotnych i zimnych galeryi, żaden pendzel nie zastąpi w tem natury.
A opis? I opis nie. Jakże bo oddać tę grozę, jaką uczuwamy tu, na tem miejscu, jak te uczucia, które cisną się tu do duszy? Groza to wielka, choć mury te dziś nie są groźne, uczucia silne, choć dziś zmysłów nic tu nie drażni, choć dla wywoływania ich, trzeba dopiero na myśl wspomnienia przeszłości przywołać. Chodzę po Colosseum i widzę co?
Na galeryach, zachowanych tu tak wybornie od zagłady, siedzą dziesiątki tysięcy widzów, na tej arenie snują się setki uzbrojonych ludzi. W tej oto loży siedzi możnowładny cezar. W tem oto miejscu, staje muskularny gladyator. Cezar, — siła i gladyator, — siła, ale tamta rozkazuje, ta słucha. Słucha ślepo, bydlęco, aż do zaparcia własnego tchu w piersiach. Cezar skinął, gladyator podniósł rękę do góry, a usta jego wyszeptały poddańcze słowa: „pozdrawia cię ten, który wkrótce ma umrzeć!“. I umiera. Tłum klaska, Cezar się śmieje, hakami trupa wyciągają do nory, i... za chwilę cicho..
I znowu patrzę.
Widzę co?
Na środek zroszonej już krwią areny, wtaczają klatkę. W klatce coś ogonem tłucze, ognistemi oczami strzela. To coś, dziecię spalonej pustyni, bestya krwi chciwa. Tygrys. Zgłodniały (gdyż od dni kilku nic nie dostał,) chodzi niespokojnie wśród swojego żelaznego więzienia, węsząc dla siebie pożywienie. Ale oto tłum się z miejsc swych podnosi, z piersi tysięcy wydobywa się wściekły ryk. Tygrys zwraca się w stronę, gdzie oczy wszystkich patrzą, z wyciem ludzi łączy się bestyi wycie.
Na środku areny ukazuje się młoda kobieta.
Schwytano ją koło grobu Metelli, gdy oparłszy dwa drewienka w krzyż złożone o ściany grobu, na kolanach odmawiała jakieś modlitwy. Chrześcianka, a że edykta cesarskie na śmierć skazują bluźniących bogom chrześcian, więc da życie. Nie strwożona widokiem dzikiego zwierza, podnosi oczy do góry, ręce na piersi składa, a za chwilę potem... tłum klaszcze, cezar się śmieje, słudzy cyrkowi zasypują piaskiem kałużę krwi.
Czyż jaki pendzel, czyż jakie na świecie pióro, odda dokładnie to, co się tu, chodząc wśród tych murów, uczuwa. A jednak to się widzi, to się czuje. Widzi się w tym umierającym gladjatorze, rozkład starożytnego świata, w tej pożeranej dziewczynie, tryumf wiary, która dawną skruszyła. Widzi się więcej: ogrom złości ludzkiej, głębie przesądu, natężenia nadludzkiej siły, wszystko to prysło jak tabliczka lodu pod promieniem ożywczego słońca, wszystko rozpadło się w strzępki, wszystko strawiło się ogniem własnym. A co z tego wszystkiego dziś pozostało?

„Patrz, w okół ciebie na rzymskiej równinie,
„Co zostało z dumy?
„W pośród pustyni mętny Tyber płynie,
„W koło zwalisk rumy.
„I tu chadzali w purpurze i złocie,
„Niesprawiedliwości,
„A dziś ich świątyń marmury śpią w błocie
„Nad prochem ich kości.
„I tu mawiali: wytracim narody,
„Roma jedna będzie,
„Patrz, w okół ciebie jak pasą się trzody,
„I bluszcz pełza wszędzie.

Więc kiedy wśród tych pustek i ruin, na myśli ten wiersz poety filozofa staje, staje na myśli i jego konkluzya. A jest ona wysoce pocieszająca dla nas i dla wszystkich, którzy jak ten sam poeta posiada:

„Mordu ojczyzn, nie głoszą życia swego celem“.

Oto ona:

„Wyczytaj z gruzów tej Kampanii Rzymu,
„Że Polska nie zginie
„Moc bez miłości podobna do dymu
„Nie my ona minie.
„Jak z tych katakumb co leżą pod spodem
„Krzyż wzbił się zwycięzko
„Zwycięzkim z grobu wyjdziemy pochodem
„Nieśmiertelni klęską.
„Niechaj mi świadczy ten Forum ludowy
„W pusty zmienion parów;
„Niech mi te świadczą pościnane głowy
„Korynckich filarów;
„Niechaj mi świadczą te Bogów posągi
„Pryśnięte w kawały,
„Te wieże, termy, łuki, wodociągi
„Przedziczałe w skały —
„Niech mi te świadczą grobowce bez końca
„Ze wzgórza na wzgórze;
„Niech mi kręg świadczy italskiego słońca,
„Nad niemi w lazurze;

„Niech wszystko świadczy, tu zdala czy zbliska:
„W górze czy nizinie:
„Światło niebieskie i ludzkie zwaliska,
„Że Polska nie ginie!
„Że jest duch mściciel, co z Bożej zarady
„Tkwi z dziejów głębinie;
„Że giną fałsze, wiarołomstwa, zdrady,
„Lecz Polska nie ginie!
„Że ujarzmiciel, chodź dziki i śmiały,
„Przeznaczon ruinie;
„Że giną rzymskie tryumfy i chwały,
„Lecz Polska nie ginie!
„Że grom zwycięzki wbija w ziemię katy
„O sądu godzinie;
„Że giną grzeszne i wieki i światy
„Lecz Polska nie ginie.“

A teraz sens moralny z tego wszystkiego:
Ze świątyni rozkoszy pogańskiego świata, tyle tylko. To zaiste niewiele, jak na ten świat, ale dość jako nauka dla świata chrześcijańskiego, dość dla tych, którzy tu władzę mają, i dla tych, którzy tej władzy są pozbawieni.
Nauka jasna, prosta a jak prawdziwa. Tylko że niestety, nie każdy korzyść z niej chce odnieść.
Co zostało z dumy?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wogóle to, co ci o wrażeniu jakie Colosseum sprawia, piszę, dałoby się zastosować do wszystkich prawie budowli starej Romy. Czyż bo one wszystkie, nie były areną, bądź wielkich zbrodni, bądź cnót wielkich, które się w strugach krwi wylanych zbrodniczą ręką kąpały? Czyż bo nie spoczywa na nich wszystkich ten pył zamglonej starożytności, która była rodzicem krwawym dzisiejszych czasów, czyż nie spoglądają one wszystkie okiem, które widziało zarodki cywilizacyi dzisiejszej? Zaiste tak jest, zgodzi się na to ze mną każdy, i przechadzka z tego względu wśród rumowisk przepadłego miasta, podobną jest do wędrówki tułacza, po przez całe pokoleń szeregi.
Oto naprzykład ten wielki gmach. Wspaniały jak cyrk, obszerny jak cezara mieszkanie. To Dyoklecyana Termy. Co to? Niech odpowie ci na to pytanie Bulwer.
Rzymianie z powodu upałów, kąpali się często, zazwyczaj w porze przedobiadowej, naprzód w zimnej, potem w ciepłej wodzie. Wszystkie niemal domy w mieście i na wsi, zaopatrzone były w łazienki. Agryppa pierwszy zaprowadził kąpiele publiczne, w których za darmo, albo za miernem wynagrodzeniem, można było wykąpać się w zimnej wodzie, albo w ciepłej, lub w łaźni parowej. Oprócz tego, w takich zakładach kąpielowych, znajdowało się mnóstwo przybranych mieszkań, ogrodów i placów.
Gdzieniegdzie obok łaźni, stawiano sale do ćwiczeń gimnastycznych, urządzano stawy do pływania, ogrody, sale do gry w piłkę, pokoje do rozbierania się, i nacierania wonnościami i balsamami. Zwyczajnie kazano się w kąpieli szczotkować; szczotki do tego użytku służące, robione były z drutu, i miały osobne skrzynki do schowania. Olejki i wonności przechowywano w odpowiednich naczyniach. Dozór nad sukniami mieli niewolnicy.
Kąpiele publiczne pierwotnie urządzone były przeważnie dla ubogich bo każdy zamożniejszy miał urządzoną łaźnię w domu swoim. Zczasem wszelako, coraz więcej osób wszelkiego stanu zaczęło je odwiedzać, bo tam znajdowały one sposobność, do miłego przepędzenia czasu i rozrywki.
Tyle Bulwer. — Czyż ze słów powyższych nie widzisz, jakie znaczenie miały w starym Rzymie publiczne łaźnie, owe Termy, których ruiny piętrzą się dziś nad Tybrem w różnych stronach? Były one kąpielą i więcej niż kąpielą, bo tu Rzymianin przyjmował odwiedziny gości, tu się zabawiał gimnastycznemi ćwiczeniami, tu zasilał swój umysł, czytaniem Homera, lub Wirgilego. W trzech więc miejscach: na Forum, w Cyrku i tu, spływał w pokoju żywot jego cały, dnie tylko wojny gromadziły go w obozie, a dnie uroczystości, w świątyni. Gdy Forum odsłonięte w całości zostanie, w Colosseum poszukiwania ziemne ukończą, a rozległe ruiny Term otrząśnięte zostaną zupełnie z pyłu wieków, — przyszły i prawdziwy już na szczęście dziejopis wewnętrznego żywota Rzymian, będzie miał zadanie tak ułatwione, jak dajmy na to, przyszły historyk polski, po wydrukowaniu wszystkich rękopisów i pamiętników, zalegających do dziś dnia poddasza szlacheckich dworków i piwnice klasztorów.
Dziś już, po obejrzeniu tego co na Forum w Colosseum i w Termach pozostało, można mieć wyobrażenie o tem życiu, i drogą dedukcyjnej metody, przed oczy przedstawić sobie ten świat wspaniały i zepsuty, który choć potężny i wielki, padł pod ciosami nieokrzesanych narodów, gdyż stał na glinianych nogach, na gruncie przesiąkłym krwią.
Termy Dyoklecjana zachowane są wcale dobrze.
Mury miejscami dźwigają się tak wysoko, a może i wyżej niż w Colosseum, posadzka miejscami zachowana tak dobrze jak nigdzie. Ułożona z kamyczków drobnych, świadczy ona wymownie o tem, że Rzymianin nietylko dbał o wygody i przyjemności cielesne, ale że oko jego lubiło, co więcej, rozkoszować się doborem barw i harmonją kształtów. — Ale to są rzeczy dawno znane, upodobanie to Rzymian przebija we wszystkiem, co stworzyła ich cywilizacja, zarówno w drobnych figurkach ozdabiających biurka lub kominy, jak w kolosalnych statuach, potężnych swoją nagością i mową wdzięków i muskułów.
Kiedym zwiedzał Termy Dyoklecyana, prócz mnie i mojej żony, w olbrzymim tym budynku, niebyło nikogo więcej. Cudzoziemcy nie mogąc znieść nadzwyczaj gorącej pory, a którzy tu roją się zwykle w chłodnych miesiącach, powynosili się już do kąpielowych miejsc na północ: błąkaliśmy się więc tylko oboje po tych miejscach uciechy i wczasu świata, który skonał, nie pozostawiwszy w sercach żalu po sobie. Wobec ogromu budowli, majestatyczności ruin, wyglądaliśmy jak para Pigmejów nie z tej ziemi, która z dozwolenia jakiegoś pogańskiego bóstwa, w chwili snu miejsc tych stałych mieszkańców, Tytanów, stąpała bezkarnie, wglądając w szczegóły budowli olbrzymów, lękliwa, by się nie przebudziły Tytany, i nie spytały o nieproszonych odwiedzin tych powód. Ale Tytany spały sobie snem nieprzespanym, razem z tym światem, który zaludniały przed wiekami, a świat nowy, mógł się naszemi oczyma, dowoli przyglądać ich grobowcowi, pomnikowi ich burzliwego życia, świadkowi ich rozmiękczających ciało przyjemności.
Na Forum, powiedziałem ci wyżej, starzy Rzymianie załatwiali publiczne sprawy, bawili się w Cyrku i wypoczywali w Termach, i dodałem, w tych trzech miejscach, streszczało się całkowite ich życie w pokoju. Czy tu tylko? Oto widzę obok jakiś budynek, na szczycie którego dźwiga się niewielki krzyż, oto rozciąga się tam podziemna murowana pieczara, i wije droga usypana drobnym szabrem.
Świątynia ta: Westa, pieczara: Cloaca Maxima, a droga: Via Appia. Pierwsza, owoc ich religijnego ducha, dwie drugie, prac i zabiegów ich owoc.
Popatrzmy na pierwszą i dwie drugie.
Dwojakim kształtem budowali starzy Rzymianie swoje świątynie: w stylu greckim, w formie podłużnego czworoboku, i owalne, coś dajmy na to, w rodzaju kościoła Ś-tej Magdaleny w Paryżu. Ale jeżeli rzymskie świątynie różniły się zewnętrznym wyglądem, podobne za to do siebie były wszystkie wewnątrz. W środku każdej znajdowała się tak zwana Cela, w której zazwyczaj był wizerunek bóstwa, nadto, zdobne malowidłami miejsce do składania ofiar, i miejsce najprzedniejsze, do którego sami tylko kapłani wstęp mieli. Przed Celą i po za nią, były place otoczone kolumnami, składy „narzędzi świętych“ i mieszkania dozorców.
Świątynia Westy odznacza się owalnym kształtem.
Maleńka, służyła snać tylko za kapliczkę, gdyż niewielka jej Cela, niewielu pobożnych pomieścić mogła. Jest ciekawą z tego względu, że dochowała się w tej formie, jaką wycisnęła na niej starożytność. Inne świątynie pogańskie, Rzym chrześcijański przerobić kazał i pozamieniał na katolickie kościoły, świątynia Westy pozostała tem czem była, bo ołtarz umieszczony wewnątrz i krzyż postawiony na jej szczycie, niewiele ujęły z jej pierwotnego charakteru. Kto zatem chce o pogańskim chramie mieć dokładne pojęcie, niech Weście przyjrzy się uważnie.
A teraz owoc prac inżynierskich Rzymian.
Kładę nacisk na wyraz inżynierskich, o pracach ich bowiem naukowych każdy wie, a pono najwięcej my prawnicy, których Cywilny Kodeks, opiera się na zasadach przez nich wytworzonych.
Jak powiedziałem, zaliczają się do nich: Cloaca Maxima i Via Appia. — Pierwsza, służyła do odprowadzania ścieków po za miasto, druga, do komunikowania się z prowincyą. Monumentalne te dwa dzieła godne są zaiste widzenia. Jak wiele z tego co rzymianie stworzyli, przetrwały one wieki, lecz nie dość tego że przetrwały. Dziś oddają te same nam posługi, co ongi dawno pokoleniom zmarłym. Mimowoli, gdy patrzysz na nie, myśl ci przychodzi do głowy, ażali po kilkunastu stuleciach, to, czem się szczyci cywilizacya dzisiejsza, będzie jeszcze służyło tym co po nas tu przybędą; ale widząc z jakim pośpiechem u nas się wszystko tworzy, zwątpienie opanowywa twój umysł. Tak jest, opanowywa, i nic w tem zaiste dziwnego; co wieki bowiem się tworzyło, mogło też słusznie przetrwać wieki, lecz co chwila do życia powołuje, motylem życiem żyć już musi. Jest to pewnik, ale niechaj to nam humoru nie psuje, wszak wiesz, że zasadą dzisiejszych czasów, jest „billig aber schlecht“ i „aprés nous le déluge“.
Ot i cały Rzym stary, owa Roma której tak byłeś ciekawy. Forum i Cyrk, Termy i Westa, Cloaca i Via Appia. To wszystko. Może kto inny dodałby do tego jeszcze z kilka publicznych gmachów, ja na tem poprzestaję. Sądzę, że kto to widział, widział wszystko, chyba że patrzył na to oczami dziecka, i że nie rozumiał tego na co patrzył. Poprzestań więc i ty na tem, i ciągnij z tego taką naukę, jaką za stosowną uznajesz, ja moją już wyciągnąłem.
Wychodź więc teraz ze mną z tego świata ruin, bo ci już żadnych innych nie ukażę, gdyż oto tu pod mojemi nogami, rozciąga się świat ci nieznany, świat kreci, który świat tamten do ruin doprowadził.
Zstąpmy do świata tego.
Kiedy cezarowie, z pobudek zapewne więcej politycznych niż religijnych, wzięli się do prześladowania Nazarejczyków, zmuszeni ci ostatni zostali kryć się pod ziemią, dla ocalenia życia i tych zasad, które w razie ich wytępienia, mogły być wystawione na szwank. Więc zaczęli opuszczać niegościnne mury Rzymu, ale przeczuwając snać dobrze, że ztąd właściwie, niby ze słonecznej tarczy, mają się rozejść po świecie promienie nowej wiary, nie wynieśli się gdzieś daleko, lecz wkopali się w grunt, i siecią podziemnych kanałów, niby obręczą, otoczyli pogański gród. Obręcz była bezbronna, jak ich wiara, której cześć oddawali, przecież spełniła posłannictwo obręczy żelaznej, zmiażdżyła ściany, dokoła których się rozciągała.
Katakumby ciągną się więc w różnych kierunkach dawnej Romy, ale jedne do drugich są podobne. Ztąd widzieć jedne, znaczy tyle, co zobaczyć wszystkie; wszędzie bowiem ta sama konstrukcya, wszędzie te same wspomnienia na ścianach, niby korale na obrazach świętych porozwieszane. — Ja zstępuję do katakumb Ś-go Sebastyana, z wnętrza kościołka wznoszącego się przy Via Appia, pod wezwaniem tego świętego.
Jak wyglądają Katakumby? Z długą woskową świeczką, za zakonnikiem postępującym naprzód, wchodzisz do głębokiej piwnicy, pod posadzką świątyni, i nagle wilgoć i ciemność, przyjmują cię w swoje objęcia. Widzisz świat, z celami do mieszkania, ulicami do chodzenia, grobami do chowania zmarłych. Tu napis, świadczy że w tej norze mieszkał ten z bojowników świętej wiary, tu kości porozrzucane w nieładzie, wymownie mówią, że to jest cmentarz męczenników, a jeszcze dalej galerya, gdzie chadzali pierwsi chrześcianie do kaplicy, tam oto wydrążonej w czarnoziemiu.
Wszędzie napisy, krzyże, znaki, wszędzie atmosfera ciężka, jak głaz tłocząca ci pierś.
Wierzyć nie chcesz, że tu ludzie długie lata przemieszkiwać mogli, że tu utworzyli najstraszniejszy w dziejach spisek, ofiarą którego stał się cały owoczesny świat, dreszcz cię przechodzi na myśl, że mogli tu oni wszyscy być zduszeni, podziw, że bezbronni i słabi, zamienili w proch pogański Rzym.
Jak gdyby wiedząc o tem, że każdy tak a nie inaczej myśleć tu musi, zakonnik postępujący przed tobą, żadnych ci objaśnień nie udziela.
Kroczy w milczeniu, jak cień.
I ty za nim po cichu dążysz, jak gdybyś bał się zakłócić tę uroczystą ciszę, jaka tu panuje od wieków, jakiej już nie zakłóci nigdy pewno, żadna na świecie burza.
Ale atmosfera ciężka nie przestaje cię dławić, patrzysz na wszystko i podziwiasz wszystko, lecz ci tęskno do powietrza, ciepła i światła.
Zdaje ci się, żeś żywcem już pochowany w grobie, że tu oto w tym wilgotnym dole, miejsce twego ostatniego spoczynku.
Drżysz już nie o tych, którzy tu przed wiekami byli, ale o siebie samego, myślisz nad tem, coby się z tobą stało, gdyby jaki przypadek nieprzewidziany, zawalił przed twemi oczami wyjście, i podziwiasz znów tego zakonnika, który tego wszystkiego się nie boi, nie myśli o tem wszystkiem.
Jak gdyby dla zachęcania cię do wydostania się z tej nory, przez rozpękniętą tam oto w górze ziemię, wkrada się do tego grobu okruszyna światła, wyciągasz dłonie ku temu promykowi, otwierasz usta dla zaczerpnięcia świeżego powietrza, przyspieszasz kroku, bo ci się świeca dopalać już zaczyna, potykasz się o jakiś przedmiot, grzęźniesz w jakimś mule, nie zważając już na to wszystko, idziesz wciąż z gorączkowym pośpiechem naprzód, i... świeca gaśnie, oczy oślepia ci blask, ciepło cię ogarnia dokoła, jesteś w kościele.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Przed ołtarzem Ś-go Sebastyana, nogi same uginają ci się w pokorze, głowa sama na pierś opada.

A usta?
Usta wymawiają te oto słowa, które powtórz i ty za nami.. „i światło świeciło w ciemnościach, a ciemności go nie pochłonęły“.
Te słowa, to Roma stara. A teraz bywaj mi zdrów!

Twój...



V
Do Neapolu i w Neapolu. — Widzieć i umrzeć. — Wrażenie ogólne. — Amfiteatr najpiękniejszy w świecie. — Akwaryum i Muzeum Narodowe. — Posilippo i Grota Lazurowa. — Na Capri i Sorrento.

Niecałe ośm godzin drogi oddziela Rzym od Neapolu; każdy więc kto się raz znajdzie w wiecznem mieście a ma czas i w kieszeni pieniądze, ten nie może oprzeć się gorącej pokusie, zobaczenia lazurowej zatoki, i tego czarodziejskiego grodu, rozsiadłego amfiteatralnie nad jej brzegiem, który wedle wyrażenia utartego, widzieć warto, aby potem spokojnie już umrzeć.
Wyjeżdżasz więc z Rzymu popołudniowym pociągiem, jedziesz krajem z razu polistym, później górskim, widzisz wszędzie zieloności mnóstwo; tu piętrzy się winograd ku górze, tam w dali smutny cyprys rozwija, gorszysz się głośnemi rozmowami twoich sąsiadów południowców, kłócących się o to, czy Francya ma prawo tamować rozwój włoskiego wpływu w Afryce, i nie pozwalających ci spokojnie śnić o tem, co widziałeś w Rzymie, co w Neapolu zobaczysz, dziwisz się wreszcie, czemu, tak bliskie miejscami od kolejowych szyn morze, nie ukazuje się w dali twemu oku, i nakoniec po godzinie 10-tej wieczorem, osiągasz kres podróży twojej: — Neapol.
Jak widzimy ze słów powyższych, droga z Rzymu do Neapolu, niczem szczególnem się nieodznacza; — kraj biedny, przeludniony, nie ukazuje nic ciekawego, gdyby więc nie chęć zobaczenia wspaniałych wybrzeży Neapolitańskiej zatoki, i ognistej góry, wyrzucającej pod obłoki słupy ognia i dymu, nikt z przybywających tu z północy, nie jechałby tam na dalekie południe, wiedząc zwłaszcza, że go oczekują upały straszne, które na nieprzywykłego do afrykańskiej spiekoty, wpływ daleko dotkliwszy wywierają, niż podbiegunowe śniegi i mrozy.
Więc nęci Neapol każdego. Tak jest nęci. Cóż w tem dziwnego, chociażby dla tych tylko, którzy czytali wezwanie poety do tego miasta:

„Znasz li ten kraj
„Gdzie cytryna dojrzewa,
„Pomarańcz blask
„Majowe złoci drzewa?
„Gdzie wieńcem bluszcz
„Ruiny dawne stroi,
„Gdzie buja laur
„I cyprys cicho stoi?
„Znasz li ten kraj?“,

Każdy się zapytuje w ten sposób siebie, kiedy się znajdzie w wiecznem mieście i odpowiadając na to pytanie: „nie“, rzuca się do wagonu, nie zważa na skwar i nudę, pędzi bez tchu po kolejowym torze, i uspakaja się wtedy dopiero, kiedy gwar olbrzymiego miasta doleci jego uszów, kiedy powiew czarującej zatoki, przyniesie mu tak pożądany chłód.

Jestem więc i ja w Neapolu. Obszedłem już pyszną choć brudną Chiaję, przypatrzyłem się piekielnemu ruchowi na Santa Lucia, spacerowałem po Villa Nazionale, przejechałem ulice Toledo i Wiktora Emanuela, przyjrzałem się teatrowi San Carlo, zwiedziłem królewski pałac, jakież więc to wszystko wrażenie pozostawiło po sobie we mnie? Sądzę, że takie, jakie pozostawiłoby w każdym, kto nie od wczoraj wędrował po grodach Europy, a które dałoby się streścić mniej więcej, w następujących lakonicznych słowach:
Ranek, — skwar, zaduch. Przekupnie wrzeszczą bez miłosierdzia, windując owoce i jarzyny, sznurami na trzecie piętra. Wszędzie brudne i odrapane mury, wszędzie olbrzymi ruch pieszy.
Południe, — skwar coraz nieznośniejszy, coraz przykrzejszy zaduch. Na ulicach ruch się wzmaga. Dorożki i tramwaje przebiegają w różnych kierunkach miasto. Słońce pali strasznie a drzewa, nigdzie tak pożądanego, zwłaszcza tu, chłodu nie dają. Gdzie okiem rzucisz kupy śmieci, napełniają nieczystemi wyziewami powietrze.
Wieczór, — wreszcie zaczyna się robić chłodniej. Ruch na ulicach nie ustaje. Drogą na Posilippo suną pyszne powozy, zaprzężone wspaniale. Od morza świeży podmuch wiatru, przynosi tak wyczekiwany od samego rana chłód. Oddychasz pełną piersią.
To Neapol. Jaskółcze gniazda uwieszone po bokach wysokiej góry, środkiem ich kręte i brudne ulice, ciągnące się w zygzakowatych liniach, a u spodu morze niebieskie, bez fali, spokojne. To Neapol.
Tak się przedstawia widziany z lądu, ale gdy w barce kołyszącej się niby kolebka dziecka, puścisz się o wschodzie księżyca na wodę, gdy ujechawszy staj kilka, nagle się zwrócisz i wzrok poślesz przed siebie, oczom twoim ukaże się wtedy widok, jakiemu równy, nie wiem czy gdzie w Europie się roztacza, chyba może po nad brzegami czarownego Bosforu, u wrót grodu, który w łonie swoim zaklął, wszystkie Wschodu i Zachodu piękności.
Bo proszę patrzeć. Morze nademną i morze podemną, i dwa, jak o Świteziu mówi poeta, widzę księżyce. Morze górne zlewa się z dolnem, tworząc z niem kulę bezbrzeżną, majestatyczną, lazurową. Po prawej stronie kuli, ognisty płomyk strzela od czasu do czasu pod obłoki. To Wezuwiusz. Na lewo piętrzy się góra porosła pinjami i palmami. To Posilippo, a na froncie, amfiteatr oświecony miljonem świateł, rojny setkami tysięcy ludzi. To Neapol.
Wszyscy podróżnicy jednozgodnie zgadzają się na to, że Neapol, niemile woniejący gdy mu z wewnątrz się przygląda, z zewnątrz, od strony zatoki obserwowany, daje krajobraz wspaniały w całem znaczeniu tego słowa. I ja się z niemi zgadzam. Ani jeden dom w Neapolu, ani jeden z nielicznych zresztą kościołów, nie uderza niezwykłością swojej architektury, wszystko tu proste i bez gustu, wszystko po nad granice pospolitości nie wystrzela. Patrząc na to, zapominasz nieledwie chwilami, że się znajdujesz we Włoszech, i to w największym kraju tego grodzie, we Włoszech, gdzie przecież najmniejsze mieściny, świadczą o dobrym smaku, i to zarówno ubiorem zdobiącym ich mieszkańców, jak i liniami budowli, przyozdabiających ich ulice i place. W Neapolu nic nie pociąga, nic nie przykuwa do siebie, wszystko natomiast składa się na to, że ci nieprzyjemnie i duszno w tem skalistem mrowisku, że wydostać się z niego chciałbyś jaknajprędzej.
Może to i dobrze jest, myślę sobie że Neapol tak biednie wygląda, wobec bogactw natury rozsianych po za murami jego do koła, może gdyby wewnątrz niego wszystko inaczej się przedstawiało, zewnątrz mniej byłby on niż dziś zwiedzany. I stałby się skutkiem tego grzech nie do odpuszczenia, grzech śmiertelny, bo zewnątrz dopiero swoich murów, Neapol usprawiedliwia w zupełności orzeczenie włoskiego przysłowia: „zobaczyć i umrzeć“. To też Neapol zewnątrz, roi się przez trzy kwartały roku tłumem przyjezdnych, to też zewnątrz tego miasta, słychać wtedy języki wszystkich krajów Europy, zewnątrz widać typy stron wszystkich. Zarówno Baje jak Sorento, Pompeja jak Portici, Capri jak Posilippo, przepełnione są wtedy choremi i zdrowemi, którzy opuszczają strony północy, biorą rozbrat z otoczeniem ojczystem, by tu na południu, pod tem wspaniałem niebem, przepędzić choć kilka miesięcy w życiu, odzyskać stargane w domu zdrowie, lub na łonie czarodziejki natury, w pośród woni upajającej róż, zapomnieć o cierniach i bólach domowych.
Trzeba przyjść i zobaczyć, jakie tu wspaniałe gniazda, brudni i niechlujni Neapolitańczycy, usłali dla przyjezdnych, jak otoczyli je dokoła zielenią i woniejącem kwieciem, jak udogodnili do nich przystęp. Patrząc na tę kokieteryę pod tym względem, ludu najleniwszego i najniedbalszego w Europie, widzisz jasno, jak silnym dla człowieka bodźcem do czynu, jest chęć zysków i polepszenia swego losu. To też śmiech cię nieraz pusty przejmuje, gdy jedziesz rzędem tych uroczych nad brzegiem zatoki villi, gdy widzisz garsonów umytych i wystrojonych, zapraszających cię wdzięcznie do ich wnętrza, przypominasz sobie, jak wszystko wygląda w Neapolu, gdzie ten sam lud jest u siebie w domu, nic obcym niema do sprzedania, i niczego od obcych spodziewać się nie może,
Bądź jak bądź, wszędzie ville są tu dokoła miasta urocze. Na Posilippo mniej ich niż w Bajach, mniej niż na Capri, na Capri mniej niż w Sorento. Ale są wszędzie. Drobne, wdzięczne gustowne, szwajcarskie i więcej niż szwajcarskie, bo dokoła ich niema gór śnieżnych i lodników, ale lasy pomarańcz i cytryn. A tu i owdzie samotny cyprys stoi, tu palma na wolnem powietrzu rośnie, tu rozłożysta korona pinii się roztacza, a tam karłowaty kaktus, niby ów dąb Mickiewiczowski, „włożywszy pięć wieków na swój kark garbaty“ przegląda się w lustrze zatoki, która opłukuje jego stoletnie korzenie. A nad tem wszystkiem? Niebo jasne, przejrzyste, lazurowe, wolne od tych chmur pierzastych, kłębiastych i warstwowych, które wiszą po nad naszemi głowami w kraju, zaciemniają nam tak często słońce, niemniej przecież drogie są naszemu sercu, bo pod ich cieniem wzrastało i rozwijało się to wszystko, co nam jest najmilszego na tej ziemi...
Ale tak mnie porwały wspaniałości natury, hojnie porozsiewane wzdłuż Neapolitańskiej zatoki, żem przepomniał dla nich, o dwóch instytucyach Neapolu, które przecież godne są widzenia: o Akwaryum i Muzeum Narodowem. Poszedłem w tem, śladem zwiedzających te miejsca, którzy znalazłszy się raz w mieście, i zniechęceni jego zewnętrznym wyglądem, wymykają się co rychlej na świeże powietrze, a nasyciwszy się dopiero widokami i upoiwszy wonią kwiatów, powracają by powetować stratę, i rzucić okiem na to, co rzeczywiście na uwagę tu zasługuje.
Akwaryum Neapolitańskie, mniejsze jest daleko i mniej wspaniałe od Berlińskiego, które nie od dziś imponuje i słusznie całej Europie, przecież w rzędzie akwaryów innych krajów, zajmuje wybitne miejsce. Położone w samym środku alei spacerowych, w Villa Nazionale, o parę setek zaledwie kroków od morza, mieści we wnętrzu swojem takie ryby, jakich darmo byś szukał w miastach, posuniętych bardziej od Neapolu w głąb kraju. Tu więc masz przed oczami takie okazy, do życia których niezbędną jest ciągle świeża morska woda, tu w miniaturze widzisz dno oceanu, tak ciekawe, a dotąd przecież tak tajemnicze.
Kiedym zwiedzał akwaryum, odbywało się właśnie karmienie ryb i potworów morskich. Karmiono je robaczkami i rakami. W chwili gdy dobroczynna ręka wrzucała do olbrzymich słojów żywy pokarm, trzeba było widzieć, jaki ruch rozpoczynał się między rybami. Jedne gwałtownie, inne powolniej, niby ukradkiem podpływały wtedy ku powierzchni, i uchwyciwszy silnie swoją ofiarę, kryły się w głębiach, by pożreć słabsze od siebie stworzenie. Każda z ryb rozwijała w tem odrębną metodę, każda innych chwytała się środków, by cel pożądany osiągnąć. A cel ten był dla wszystkich jeden, nakarmić się ciałem obcem, odżywić drugich życiem.
Zupełnie jak w świecie pomiędzy ludźmi, pomyślałem, gdy mnie przebiegał elektryczny prąd, wydzielany przez elektryczną rybę. Jedni krętą, inni prostą drogą zmierzają ku jednakim celom, ku zapewnieniu sobie pomyślności i szczęścia, podczas krótkiej wędrówki, jaka sądzoną tu każdemu z nas jest na tym padole płaczu. Tak, jak gdyby wędrówka ta trwała wieki...
Ale jeżeli Neapolitańskie Akwaryum, nie należy do najpierwszych w Europie, Muzeum Narodowe, pewno do najpierwszych należy. Wprawdzie zbiór płócien nie bogaty tu i nie wytworny, ale w dziale rzeźb, wspaniałych antyków mnóstwo, a sławny byk Farnezyjski, toć to arcydzieło nad arcydziełami. A dodajmy do tego jeszcze zbiór papyrusów, jakiemu równego nigdzie niema, i wykopaliska Pompejańskie jedyne w całym świecie. Patrząc na to, co się zwłaszcza w tym ostatnim dziale znajduje, rzekłbyś, że jesteś na wystawie w czasach starożytnych, taki tu zasób wszystkiego, od bransolet, ozdabiających rękę elegantek, do figurek kraszących kominki pokojowe. A dopiero gdy się zobaczy pieczywo z Herkulanum, które siedmnaście wieków przeleżało pod nasypem z popiołu, mięso w garnku, jakie przygotowywał dla siebie jakiś smakosz, nie przewidując że go nikt nigdy na świecie przez żołądek swój nie przepuści, wino w amforach, zboże w workach, jaja roztłuczone jak do omletu, a wszystko w twardy kamień zamienione, wszystko nie do użycia już nigdy! Zaiste, oczy wypatrzeć można, patrząc na to, co się w tem Muzeum znajduje, a ktoby naraz chciał ten cały nagromadzony pokarm spożyć, dostałby ręczę tak wielkiej niestrawności, że jej nie zdołałyby już uleczyć żadne leki na świecie. To też każdy kto chce się zabezpieczyć od tego niewesołego losu, niechaj sobie Neapolitańskie Muzeum rozłoży na kilka dań, a przyzna pewnie ze mną, że każde z nich, da mu posilne pożywienie na długie lata życia...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Piękny był poranek dnia tego, w którym nasyciwszy się już Neapolem i pysznym na całą zatokę widokiem z góry Posilippo, postanowiłem zwiedzić grotę Lazurową, Capri i Sorento. Wprawdzie słońce przypiekało mocno, ale wiatr chłodzący wiał od strony morza. Nie namyślając się więc długo, wsiadłem na statek stojący w przystani, a za chwilę byłem na pełnem morzu.
Wyspa Capri oddalona jest od Neapolu o pięć kwadransów drogi morskiej, Sorento o półtorej godziny, niezadługo więc po odpłynięciu, ujrzeliśmy brzegi pierwszej i czarowne skały drugiego, wpierw jednak mieliśmy oglądać sławną Lazurową grotę.
Statek wiozący mnie, był statkiem spacerowym, a że to była Niedziela, więc zebrało się na jego pokładzie przeważnie mieszczańskie włoskie towarzystwo. Śmiechu więc, krzyku i gwaru było tam co niemiara, jak zwyczajnie w pośród włoskiego otoczenia, i w klasie ludzi, która niezwykła się nikim i niczem na świecie krępować.
Jechaliśmy zrazu powoli bardzo, potem szybciej, kołowaliśmy u wybrzeży zatoki, wreszcie statek zatrzymał się na środku morza. Naprzeciwko nas dźwigała się poważnie skała, u spodu jej widniał niewielki otwór, około nas krążyło mnóstwo łódek. To Lazurowa Grota.
Schodzimy po wiszących schodkach do łódki, i wpływamy do groty. Wpływamy w pochylonej postawie, otwór bowiem w skale jest tak mały, iż siedząc prosto w łódce, możnaby się guza na czole nabawić. Za nami wpływają inne łódki, i wszyscy wkrótce toniemy w morzu błękitu i lazuru.
Grota Lazurowa jest jednym z ciekawszych wybryków natury. Wyżłobiona potężną ręką przyrody, nie przestaje dotąd, i długo jeszcze pewnie nie przestanie, budzić podziwu, przyrodników i turystów. Dzięki właściwościom optycznym, jakich nie posiada żadna inna grota na całym świecie, wszystko co się w niej znajduje, naraz zostaje zafarbowanem na niebiesko. Niebieskim więc jestem ja, moja żona, niebieskim jakiś młody brunecik, który z nami zajmuje miejsce w łódce, niebieskiemi inne łódki i inni ludzie, niebieską skała, powietrze, woda... Jakieś zaczarowane w tem miejscu bóstwo, zionęło na świat lazurowym oddechem, i wszystko nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki, przemienione zostało w lazur. Ale w lazurze rozlanym w tej grocie dokoła, nie możemy długo zostawać. Grota niewielka, więc tylko sześć łódek do niej naraz wpływa, a na statku czeka tyle osób! Więc ustępujemy miejsca innym.
Podczas gdy inni kolejno wpływają i wypływają z groty, my tymczasem oparci o balustradę na pokładzie okrętu, zabawiamy się widokiem zręcznych nurków. Istotnie zręczni oni i śmiali nad wyraz. Za wrzuconą do wody pięciocentymową sztuką monety, wskakują głową na dół do morza, i bądź rękoma, bądź też co daleko trudniejsza rzecz, ustami, chwytają pieniądz, zanim zdoła dobiegnąć dna zatoki.
Lecz oto statek rusza z miejsca. Chwała Bogu, bo na spiekocie strasznej stoimy tu już od dwóch godzin, mieli nas więc czas znudzić już śmiertelnie i ci nurkowie, i ten włoch śpiewający przy towarzyszeniu skrzypiec: „l’Addio bella Napoli“. Rusza statek, ale ruch jego trwa niedługo. Tu obok groty, roztacza się przystań Capri, tu więc przystajemy nanowo.
Wysiadamy. W przystani istne piekło. Do miasta Capri piechotą iść nie podobna, więc cisną się do nas przewoźnicy z różnych stron. Ten zachwali konia, którego za uzdę prowadzi, ten osła, ten wreszcie muła, a każdy klnie, z pod oka na drugiego spogląda, szturga nas i popycha bez miłosierdzia. Nareszcie dostajemy parę osłów, i na tych biblijnych rumakach, popędzani przez biegnącą za nami z krzykiem kobietę, tryumfalnie wjeżdżamy do stolicy wyspy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na jednym ze wspaniałych swoich płócien, znakomity twórca „Świeczników Chrześcijaństwa“, Siemiradzki przedstawił Tyberusza na wyspie Capri. Obraz ten żywo stoi mi w pamięci. Zgrzybiały rzymski tyran i rozpustnik, przedstawiony jest przez artystę w chwili, gdy ująwszy się za boki, w gronie kobiet, plugawiących czcigodnie kobiety miano, wyprawia pląsy, ponad brzegami szafirowej zatoki. A obok niego, jeden z równie podłych jako on sługusów, strąca w przepaść ofiarę jego samowoli, i krew czerwona, ciepła jeszcze i nie skrzepnięta, tryska strugą pod nogi tańczących.
— Patrz pan, — opowiadała mi prosta kobieta, ta oto skała, nosi miano Tyberyuszowej skały. Z woli tego cezara, z wysokiego jej wierzchołka, spychano do wody tych, którzy nie chcieli stosować się do jego rozkazów.
Italio, piękna Italio, — pomyślałem — słysząc te słowa, — boski twój powiew ciemnych prostaczków w oświeconych ludzi zamienia, każde twe miejsce to żywa księga, z której się wszyscy zapoznają z twoją przeszłością wielką, każdy szmer twego czarodziejskiego morza, to źródło tej harmonii uroczej, która odzywa się w skargach, twojego nieszczęśliwego i głodnego ludu... Bądź pozdrowiona, o piękna Italio!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Sorento!
Gdzie okiem rzucę, pustki. Na pysznej górze, pod pysznem niebem, mnóstwo porozrzucanych pysznych villi. Wszystkie ogołocone z ludzi. Po nad dachami temi powiał wiatr morowej zarazy, w okienka te zajrzał upiór o trupiej twarzy. Zaraza, upiór, to słońce. To co ożywia wszystkich gdzieindziej, tu darzy śmiercią. Przyjezdni pouciekali hen daleko na północ, miejscowi pochowali się w cieniu drzew, i pusto, biednie i smutno teraz na tym wspaniałym przylądku, gdzie tak niedawno jeszcze, było tyle gwaru i wesela.
Ale choć ponuro tu i grobowo, przecież poezyi tu rozlanej dokoła mnóstwo. Wszystko nią żyje, wszystko nią oddycha; i te pomarańczowe lasy tam w dali na drodze do Castelamare, i te palmy, które tu się na hotelowych podwórkach kołyszą, i to powietrze, które pieści listki rozkwitającej róży, i te fale, w których się ta róża przegląda. Myślisz o tem, jak tu uroczo musi być wtedy, gdy te poetyczne lecz nieme strony, ożywią bicia poetycznych serc, gdy jedne i drugie przebiegnie prąd elektryczny, gdy, zadrżą jedne i drugie, pod wpływem wzajemnego zetknięcia. Myślisz o tem, i staje ci znowu przed oczami pędzel mistrza, który tyle uroku potrafił wlać w prostą sielankę, ponad przestworami tych wód. Myślisz i o czem innem jeszcze, o swoim kraju, gdzie teraz tak wilgotno i zimno, o swojej matce, którą zamknąłeś w łonie ziemi, o tem co stanie się z tobą i z temi co kochasz, jutro, o tem co stanie się z nami za lat dziesiątki. Głowa ci na pierś opada, przed wzrokiem roztacza się morze lazuru, potem jakaś szara, ciężka mgła, — niewidzisz nic, i tylko krew wulkanicznie napływająca ci od czasu do czasu do głowy, mówi wyraźnie, że jesteś jeszcze z tego świata.
To Sorento.




ROZDZIAŁ VI.
Do Pompei i w Pompei. — Na Wezuwiuszu. — Zakończenie.

„Nad ziemią roztacza się powłoka mgły, która kryje przed naszemi oczami wyspę Capri. Matka moja prosi mnie i zaklina, abym ratował co rychlej życie moje.
„Mówi mi ona, że w moim wieku przyjdzie mi to z łatwością, podczas gdy sama, stara i otyła, o ratunku dla siebie myśleć nie może; dodaje wreszcie, że umrze szczęśliwa, jeśli nie będzie przyczyną mojej śmierci. Na te słowa odpowiadam jej z mojej strony, że tylko z nią o ratunku myśleć mogę; biorę ją zatem za rękę, i zmuszam do towarzyszenia mi. Z trudnością postępuje ona za mną, wyrzucając sobie co chwila, że powstrzymuje osobą swoją moje kroki.
„Tymczasem popiół, acz w małej ilości, zaczynał już padać na nasze głowy. Odwracam się, i widzę za nami gęsty obłok, ścigający nas z pośpiechem i rozlewający się dokoła. Zejdźmy z głównej drogi, — odzywam się, widząc to, do mojej matki — inaczej zostaniemy zdeptani przez uciekający tłum.
„Zaledwie usunęliśmy się na stronę, aliści mgła powiększyła się w tak wielkim stopniu, że mi się zdało, iż się znajduję wśród czarnej nocy bez księżyca, lub wśród pokoju, w którym pogaszono wszystkie świece. Zewsząd rozlegają się: płacz kobiet, dzieci i krzyki mężczyzn. Tu słychać jak ktoś woła ojca, tam syna, tam wreszcie żony, i tylko po głosie ludzie rozpoznają się w tem zamięszaniu.
„Znajdowali się pomiędzy nimi nawet tacy, którzy w obawie śmierci, prosili bogów o śmierć samą.
„Wielu wzywało pomocy bóstwa, wielu wątpiło, czy bóstwa jakie istnieją, będąc pewni, że straszna ta noc, jest ostatnią dla całego świata, nocą.
„Ja sam pocieszałem się tem, że umrę wkrótce, mówiąc do siebie: „świat się kończy“.
„W tym powszechnym popłochu, ludzie zapominali o namiętnościach swoich, i zwracali niespokojny swój wzrok, ku ciemnej zasłonie nieba, która zdawała się być śmiertelnym całunem, rozpostartym na trupie świata“.
Temi słowy, sławny historyk rzymski Pliniusz młodszy, opisuje cezarowi Tytusowi grozę wypadku, którego sam był, ocalonym wśród powszechnej klęski, świadkiem. Było to w 79 roku po narodzeniu Chrystusa Pana, w 16 lat po wielkiem trzęsieniu ziemi, które Pompeję zamieniło w gruzy. Miasto nawiedzone trzęsieniem, zaczęło odbudowywać się powoli, i oto wybuch Wezuwjusza pogrzebał je pod popiołem i lawą. A pogrzebał tak doszczętnie, że potomni zapomnieli nawet o tem, gdzie pierwotnie wznosiły się Pompeja i Herkulanum, i dopiero w roku 1592, przy prowadzeniu rur wodociągowych w Torre dell’ Annunziata, wpadli na myśl, że pod ziemią rozpościerają się w dawnym kształcie, te dwa miasta pierwotne.
Ale zasługa rozpoczęcia poważniejszych prac, około odgrzebania tych miast, przypada dopiero na czasy Karola III-go. Rozumny ten monarcha nabywszy na wyłączną swoją własność całe terytorjum, na którem stała dawna Pompeja, rozpoczął w roku 1748 poważne poszukiwania, które dały początek, tak płodnym później w następstwa odkryciem.


∗             ∗

Pojechałem do Pompei powozem. Wyjeżdża się z Neapolu około godziny 9 rano, jedzie się zrazu ulicami miasta, później przedmieściem, ciągnącem się nad brzegiem zatoki, wreszcie małemi mieścinami Torre del Greco i Portici, które wijąc się sznurem ponad wodą, są jakby dalszym ciągiem Neapolu, od którego Pompeja oddalona jest o dwie godziny drogi kołowej.
Na wielkim placyku, obok zabudowań drobnych i biednych, wznosi się pokaźniejszy dom. Napis na nim, „Hotel Diomeda“.
Zamierzchłej starożytności ten mąż, który od tylu wieków spoczywa w grobie, daje dziś nazwę budynkowi, z którego każdy pragnący zobaczyć ruiny przejść do nich musi niedługim korytarzem.
Przechodzisz więc korytarz, schody, małą aleję, i jesteś u celu. U stóp twoich Pompeja, a na jej progu maleńkie muzeum.
Aczkolwiek dużo muzeów publicznych miałem sposobność oglądać w życiu mojem, przyznać muszę, że żadne z nich nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, jak małe muzeum Pompejańskie. Powiadam małe, wielkie bowiem „Muzeo Nazionale“ w Neapolu, zabrało z tych miejsc wszystko, co poznajdowano w odkopanych grobach: tu więc tylko pozostało to, czego zabrać nie chciano lub nie było można. Ale to właśnie stanowi taką grozę, wywołuje takie niezwykłe wrażenie.
Bo pomijam rzeczy widziane już gdzieindziej, a tu skrzętnie pozamykane, w szafach, jak figurki, świeczniki, naramienniki bronzowe, dzbanki, wazy i ołtarze domowe, — na środku sali w oszklonych pudłach, znajdują się już nie szkielety ludzkie, ale ludzie sami, z szczerniałą nieco skórą, i skamieniałemi mięśniami, ludzie, którzy przeleżawszy pod popiołem i lawą kilkanaście wieków, wyszli teraz na światło dzienne, aby wykrzywionemi od cierpień, twarzami swemi, mówić o okropności chwili, której byli widzami i ofiarami.
I nie tylko ludzie o tem mówią; tu widzę konia skurczonego pod wrażeniem cierpienia, dalej pies zaskoczony katastrofą, leży z wyciągniętym na ziemi pyskiem, jeszcze dalej kot i królik, a wszystko tak jak w 79 roku, jak w momencie owego dnia strasznego, o którym Pliniusz młodszy, tak przerażającemi słowy opowiada.
Otóż widok tych ludzkich i zwierzęcych trupów, tu, w tem muzeum porozkładanych, trupów tak dosadnie przemawiających swoją okropną nagością, jak żaden obraz, opis żaden, wstrząsa całem jestestwem moralnem widza, i ślad ognisty, niby wyżłobiony potokiem gorącej lawy, ryje w jego duszy, na wieki.
Muzeum stoi u bram odkopanego miasta. Ledwie próg takowego przestąpisz, jesteś już na fatalnem miejscu. Przed tobą ciągnie się wązka uliczka, a tu i owdzie porozrzucane domy bez dachów, mówią ci, że się znajdujesz w grodzie umarłych.


∗             ∗

Prawie wszystkie domy, jakie do obecnej chwili odkopano w Pompei, są postawione wedle jednego architektonicznego planu. Wchodzi się więc zazwyczaj w każdym, naprzód do vestibulum albo prothyrum, potem do atrium, dokoła którego znajdują się maleńkie pokoiki sypialne (cubicula), z dwiema pokrytemi salami (alae) i wprost z salą przyjęcia (tablinum). Obok tego tablinum, znajdują się dwa wązkie korytarze (fauces,) które prowadzą na zewnątrz domu. Dalej zazwyczaj znajdujemy perystil, z innemi salami dokoła, z pomiędzy których wyróżnia się jedna obszerniejsza, nosząca miano, exedra. Nie rzadko nadto, spotykamy przy tych domach, niewielki ogródek (viridarium).
Naturalnie, że w całej Pompei, nie znaleziono ani jednego domu, któryby był w dobrym, w całości zachowanym stanie, niemniej przecież, z tych szczątków, jakie wydarto ziemi i obrócono na użytek cywilizowanego świata, widać, że starożytni w tem mieście w taki sposób budowali swoje mieszkania. Jak widzimy z tego co pozostało, niektóre z tych mieszkań ozdobione były pysznemi freskami, które tu i owdzie, wcale nieźle przechowały się na ścianach. Podziwiać trzeba było prawdziwie materjały, z jakich starożytni wyrabiali, farby, prawie wszystkie bowiem malowidła wyglądają tu tak świeżo, jak gdyby wczoraj dopiero oddalił się od nich malarz.
Z domów, jakie w odgrzebanej dotąd Pompei (gdyż prace około odkopania reszty miasta prowadzą się bez przerwy) znaleziono, bezzawodnie jednym z najciekawszych, jest dom Diomeda. Jest on dwupiętrowy, a wszędzie porozrzucane marmury świadczą, że ten który go zamieszkiwał, do zamożniejszych obywateli miasta był zaliczony. Niestety, nie używał on spokojnie do śmierci swoich bogactw, ośmnaście szkieletów ludzkich znalezionych w tem miejscu, świadczą, że śmierć bogate żniwo znalazła tu, w pośród tych wspaniałych marmurów.
Musiały być snać te mury bardzo drogie ich właścicielowi, kiedy do ostatka pozostawał w nich z swoją rodziną, nie bacząc na to, że Wezuwiusz śmierć i zniszczenie siał dokoła, i że ratować się trzeba było wraz z innymi, przed pochodem jego ognistej lawy.
W innem znowu miejscu (dom Nr. 6) widać mieszkanie Egipcyanina. Niewątpliwie zajmował go jakiś kapłan z nad brzegów Nilu, znajdują się w nim bowiem malowidła, wyobrażające polowanie na krokodyle i sąd Salomona.
Tu to fantazja Bulwera pomieściła owego strasznego Arbacesa, prześladowcę pięknej Iony i wiernego jej Glaucusa, zanim sprawiedliwość poetyczna pisarza tego, kazała mu śmierć ponieść, w pamiętnym dniu wybuchu. Komu nie obca jest ta zajmująca powieść, ten dziś jeszcze, po 18 wiekach, z prawdziwą obawą spogląda na te ściany, które ożywiał kiedyś duch, okropnego człowieka.
Jeżeli jednak pompejańskie domy, jako podobne jedne do drugich, nie przedstawiają zbyt żywego dla ludzi nauki interesu, gmachy i miejsca użyteczności publicznej, nie przestają i długo jeszcze nie przestaną, zwracać na siebie uwagi archeologów całego świata.
Oglądamy więc tu z zajęciem świątynie: Jowisza, Herkulesa, Wenery albo raczej Apollina, Teatr Wielki, Amfiteatr, Łaźnie publiczne, Forum. Wszystko to mniej lub więcej uszkodzone, wszystko porysowane i zawalone kupami gruzów, ale wszystko świadczące jednocześnie, o dawnej wspaniałości i bogactwie miasta, które wspólnie z Herkulanum i Stabią, rozsiadło się w najczarowniejszem bezsprzecznie miejscu całych Włoch.
Wrażenie jakie dzisiejsza Pompeja robi, da się przyrównać do wrażenia, jakiego się doznaje na cmentarzu, lub pogorzelisku olbrzymiem.
Stąpa się po trupach i wśród trupów.
Dokoła ogołocone z dachów mury, podobne są do szkieletów, porozkopywana tu i owdzie ziemia, do dołów oczekujących na nieboszczyków, a strażnicy pilnujący budowli, do grabarzy, chwilowo nie mających nic do roboty.
Smutno tu więc jak na cmentarzu, i gdyby nie interes i korzyść, jaką się w stąpaniu po tych miejscach okropnych widzi, nikt zaiste nie poddawałby się przymusowi, oddychania atmosferą Pompei, która nosi w swem łonie pleśń i jad trupi, rozkładający ludzką krew.

∗             ∗

Od ofiary do kata krok jeden.
Stoi on tu nieopodal Pompei, stoi, i niczem dziś nie mówi o tem, jak wielkiej klęski przed 18 wiekami był sprawcą.
Niczem, gdyż te wymioty ogniem i lawą, jakie się teraz w nim perjodycznie powtarzają, to tak jakby zabawki dziecinne w zestawieniu z bitwą, podczas której krew ludzka gęsto płynie. Owszem nawet, jego dzisiejszy, zewnętrzny wygląd, taki przyjemny i wesoły, iż dziwić się zaiste można, że on kiedyś mógł się okazać nieludzkim i strasznym.
A jednak tak niestety było!
Ale dziś kat umył sobie w krwi zbroczone ręce, zrzucił suknię czerwoną i odpasał miecz, a rozjaśniwszy zachmurzone czoło, uśmiechem wesela i spokoju przyoblekł twarz, pokrzywioną od zwierzęcej chuci.
Rzeczywiście tak jest. Kiedy się jedzie z Pompei na Wezuwiusz, środkiem drogi wijącej się wdzięcznie wśród domów i ogrodów, kiedy się widzi na każdym kroku zabudowania, gospodarskie i twarze tryskające życiem, wierzyć się doprawdy nie chce, że tą właśnie a nie inną drogą, płynęła przed 18 wiekami, ognista ku miastu lawa, która zalała je doszczętnie, tak, że dziesiątki wieków całe, śladów po niem nie pozostało; wierzyć się też niechce, że ludzie są tak, nie powiem już śmieli, ale zuchwali, iż na tem samem miejscu, u stóp tego samego wulkanu, zabudowują się jak dawniej, niepomni zupełnie na to, że jeden jego silniejszy wybuch, jeden jego gwałtowniejszy kaprys, w nicość obróci zabiegi ich tyloletnie, grzebiąc ich samych pod gruzami budowli, które niebacznie i lekkomyślnie powznosili, ku własnemu pożytkowi i wygodzie.
A jednak ogrodami i klombami pełnemi kwiecia, dosięga się dziś podstawy góry, i dopiero u stóp jej wsiada się na konia, który podróżnego wolno podprowadza do miejsca, gdzie się świat zieloności kończy, a zaczynają żużle z lawy, porozsypywane dokoła w niezmiernej obfitości.
Żużlami więc już temi i piaskiem z lawy, dochodzi się do samego krateru, droga jednak jaka środkiem prowadzi, do przyjemniejszych w żaden możliwy sposób zaliczoną być nie może. Wprawdzie z drugiej strony Wezuwiusza, dla dogodności turystów, poprowadzono drogę żelazną, nie wszyscy jednak dla wysokiej ceny biletów za jazdę, korzystać z drogi tej tak jakby chcieli, mogą, a zresztą i ona urywa się u progów Obserwatorjum, które oddalone jest od krateru o jakie kilkadziesiąt staj. Suchą więc nogą osiągnąć musisz szczyt, a widok jaki roztoczy się wtedy przed oczyma, musi być koniecznie nagrodą za przebyty trud.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jesteśmy więc u samego krateru.
Dokoła nas latają ogniste kamienie, dym gęsty przepełnia wszędzie powietrze, niebo od wyziewów siarkowych przybiera jakiś szaroczerwony kolor.
U stóp wre, gotuje się, kipi. Rzekłbyś że kuźnia całego piekła, kuje tu dla ludzkości jakieś obroże, by ją prowadzić ku wrotom swoim, na pasku zwierzęcych instynktów i namiętności.
Nie do wytrzymania gorąco! Pali z góry, pali na dole, pali po bokach. Co chwila oglądać się musisz, by kamień nie ugodził cię w czoło, co chwila zmieniasz pozycję, by lawa nie dosięgła twych nóg.
Przewodnik przystępuje do ciebie i prosi, byś mu dał sztukę monety.
Dajesz ją, a za chwilę oddaje ci takową, oblepioną skamieniałą lawą.
Oglądasz się, widzisz u stóp swoich Pompeję i Neapol.
Śmieją się one i roją tłumem ludzi.
Tak śmiała się, myślisz sobie, Pompeja, nim skamieniała, zanim się dostała w śmiertelne lawy uściski, tak skamieniałby niezawodnie Neapol, gdyby Bóg nie roztaczał nad nim swojej opieki...
Przewodnik przybliża się znowu do ciebie i mówi, że niedawno pewna rodzina angielska śmierć tu znalazła, posunąwszy się za blisko ku kraterowi.
Nie przeraża cię to opowiadanie, pragniesz sam, na własne oczy, zobaczyć ogniste wnętrze...
Pragnienie to, nie przyobleka się w czyn...
Przewodnik usuwa cię gwałtownie od otworu, twierdzi, że on odpowiada za twoje życie, i chcąc nie chcąc, znajdujesz się na dole.
Bóg jest wielki, powtarzasz zdumiony, odwracając raz jeszcze ku górze oczy, niech będzie Imię jego błogosławione!..

∗             ∗
Pociąg pędzi niewstrzymanym pędem.

Mijam Przyrów, nie opuszczając wcale, mimo dłuższego przystanku, wagonu, mijam Bogumin, przez Niemców na Oderberg przeinaczony.
Zalatuje mnie jakiś przyjemny powiew.
To prąd swojskiego powietrza.
Wychylam głowę z wagonu, przedemną roztacza się zielona dal.
To Śląsk, wczoraj jeszcze zmartwiały w uściskach germanizmu, zasypany, jak dawna Pompeja, ognistemi kamieniami wulkanu, dziś ożywiony kiełkującem wśród niego życiem, jak Pompeja, z grobu zmartwychpowstały.
A tam dalej po za odradzającym się, do narodowego życia Śląskiem? Kraj trumien i cmentarzy, zdruzgotanych serc, starganych bezlitośnie nadziei, kraj łez i niedoli, i bohaterskich wysiłków, by nie upaść pod krzyżem przeciwności.
I on był wielkim, jak ta słoneczna niegdyś Italia, i on jak ona służył wiernie sprawie wolności i cywilizacyi, niósł pochodnie światła przed sobą, nim mu je zdmuchnął wiatr srogich przeciwności.
Jak ona.
Teraz w nim mroczno, duszno, ciężko, jak w niej, gdy ją potargano na sztuki, gdy na urągowisko „wyrażeniem geograficznem“ ją przezwano, gdy najszlachetniejszych jej synów, więziono w kazamatach pałacu Dożów Wenecyi, i wilgotnych murach Szpilbergu, by obcym bogom bili uniżenie pokłony...
Ona dziś wolna, zjednoczona i silna, w rzędzie narodów świata zajęła przynależne jej miejsce, kroczy niepowstrzymana przez nikogo, naprzód, z wiarą w tryumf sprawiedliwości na ziemi!...
A on?..
Bóg Jest wielki, szepczę cicho wpatrując się w mgliste rozwieszone przedemną niebo, niech będzie Imię jego błogosławione.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.