Z podglebia/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Z podglebia
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

W najpiękniejszy dzień końca maja Klemens jechał do Miedzborza.
Przepustka wyproszona paroma setkami rubli znakomicie torowała drogę, lecz nie zabezpieczała od niewygód wojennego „porządku", to też krótka, zwykłemi czasy, podróż trwała, zaprawdę, bez końca. Pociąg stawał na stacjach i między niemi. Odpoczywał pod lasem. Sapał, niewiadomo dlaczego zatrzymany, w lesie. Namyślał się i gapił, całkiem biegu zwolniwszy, w szczerem polu.
W nakazaną sobie wszystką wolą cierpliwość Klemensa raz wraz sposobem i znakiem różnym uderzała choroba. Zapalała uszy i policzki. Podrapywała co chwilę w gardle. Wysuszyła język na drewno szorstkie, obco i nieznośnie plączące się w ustach. Przemykała się pod ubraniem chłodnym dreszczem. Wpatrywała się w oczy dopóty, póki łzy piekące jej nie odpowiedziały.
Na przededniu, dopiero dnia drugiego, wasąg żydowski dotrząsł zmiętego docna na chorem ciele i omartwiałej duszy Klemensa do Miedzborza. Był tak zmęczony, że nie postrzegał nic, co się oczom rozpacznie wpraszało, nie rozeznawał się zupełnie w życiu dookolnem zgwałconem i zniekształconem, mimo że ślady owego gwałtu wrażały się w oczy na każdem miejscu stąpnięcia i spojrzenia przed siebie. Szukał wciąż wzrokiem błędnym szyneli żołnierskich. Żywą pamięć koloru tych szyneli, widzianych bez przerwy podczas drogi, obnosił teraz w spojrzeniu osłabionem, nierozumnem i szukał niem w otaczającej go przestrzeni. Nigdzie jednak nie znalazł onego koloru. Dziwił się i trwożył dlaczego go nie widzi?
— Niema wojska ? — zapytał prowadzącego pod rękę rządcę głosem, prawie że zalęknionym.
— Gdzie, proszę pana?
— No tu, w Miedzborzu!
— Chwalić Boga, już od dwóch dni niema. Wynieśli się!
— Dlaczego?
— Ha, chyba dlatego, że będą musieli oddać Austrjakom. Zrezygnowali.
— To znaczy, że jesteśmy odcięci od Warszawy.
— Bo ja wiem? Pan dziedzic przecież z Warszawy — to przypuszczam, że jeszcze zupełnie odcięci nie...
— Ale za parę dni będziemy!
— Przypuszczam, że może nawet wcześniej.
— O wysłaniu depeszy do Warszawy niema zapewne mowy?
— Skądby tam mogła być o tem mowa! — zdziwił się rządca.
— Więc nie widzi pan sposobu porozumienia się z Warszawą?
— Może pachciarz pojedzie. Jeździł tam niedawno dla pana z Czarnych Grobli. Jeżeliby się zgodził... Trzeba posłać po niego!
— Możeby jak najprędzej... Ważny list od którego zależy... — strzępami nadrywał bezmiar jednej myśli, jednego pragnienia:
— O liście nawet marzyć nie można. Nie wolno wozić żadnych listów, jakieś najwyżej ustne zlecenie dać można.
— Więc, proszę, niech go pan natychmiast do mnie przyśle. Dobrze, dam mu ustne zlecenie — godził się Klemens, omijając błoto wiosenne wpoprzek przecinające wąską ścieżkę.
Rządca wprowadził Grudowskiego do ciemnej i wilgotnej sieni w ośmioraku.
— Będzie pan dziedzic musiał ze dwa, trzy dni tutaj przemieszkać, zanim się tego, jak go tu nazywają, gołębnika nie wyporządzi. Izba niska, ale czysta, niedawno bielona. Teraz to niby moja kancelarja.
— Wszystko jedno! Chciałbym się zaraz położyć. Jestem bardzo zmęczony. Niech pan nie zapomni po tego pachciarza...
— Nie zapomnę, nie, nie! Niewiele mam wogóle teraz do pamiętania. Nie chcę dziś pierwszego dnia pana dziedzica nowinami ciężkiemi trapić, będzie chyba czas! Zaraz wniosą łóżko i wszystko potrzebne. Napalić też chyba się przyda! Moja Jadzia zajmie się tem wszystkiem.
Duża, kwadratowa izba naprawdę wyglądała schludnie. Podłoga była świeżo wyszorowana, a ściany przebiałe, bez skaz. Przez małe szybki dwóch okien, szczególnie zaś przez jedno zupełnie ku wschodowi zwrócone, płynęło do wnętrza światło wyjawiającego się na horyzoncie słońca, światło różowo-złote, przejrzyste, łagodne. Pod jednem z okien stało niskie, szerokie, mahoniowe biurko ze dworu tutaj przeniesione. Pod ścianą: szezlong czarną tu i owdzie już przetartą ceratą kryty, a obok dwa fotele: jeden gdański, ze stołowego, drugi z salonu — czarny, czerwonym pluszem, w miejscach siedzenia i oparcia obciągnięty. Pod jedną ze ścian stał szereg słoików z próbkami nasion i wyki, łubinu, grochu, koniczyny oraz zboża wszelakiego. W stosach, również na podłodze leżały stare księgi rachunkowe. Klemens przewlókł wzrok obojętny po tych rupieciach, treść lat życia określonego zespołu ludzi i zwierząt kryjących, i zacichł w sobie jeszcze bardziej. Przysunął ciężki fotel gdański, ciemny, wysokoporęczny, rzeźbiony do okna i zapadł w jego łaskawość wygodną. Za rozwalonym kopcem po kartoflach sterczały samotne koły, niegdyś spojenia płotów wiejskich. W oddali jednego stajania za dwurzędem wysokich grabów rówieśników, dookoła ogród obiegających, wznosiły się, niby ręce ze skóry odarte, dwa kominy — resztka dworu miedzborskiego. Mgła wspomnień oplotła się smugą błękitną w krąg ruin domu rodzinnego i drzew starego sadu. Spojrzenie zmętniało i odeszło zbiedzone w pamięć.
Do izby wnoszono łóżko, pościel, umywalkę. Krzątano się cicho w milczeniu, niby bojąc się zbudzić śpiące gdzieś nieopodal chore, bliskie śmierci, dziecko. Nastka, pokojowa ze dworu, przyniosła pod komendą córki rządcy, panny Jadwigi, śniadanie dla Klemensa. Obie i służąca i młoda panna Jadwiga były jakby z zewnątrz wydarzeniami ostatniego czasu zamknięte. Każda z nich więziła w sobie nieskończoność słów, łez, wykrzyków, skarg, dźwięków przerażenia i rozpaczy.
Obie milczały. Obie wymieniły z Klemensem zdania zwykłej uprzejmości, porozumiały się spojrzeniami, gdy już były zbyteczne i wyszły, prawie uciekły, w drzwiach tłocząc się z pośpiechu i onieśmielenia.
Klemens właśnie zaczął się rozbierać, gdy w szparze zlekka odemkniętych drzwi ukazała się broda i nos Żyda — pachciarza.
— No wejdźcie! — przyzwolił dziedzic. — Jakże to wam na imię ? — zapytał wsuwającą się, jakby gwałtem do izby wpychaną, postać — zapomniałem zupełnie.
— Jankiel, za przeproszeniem jasnego pani... jasnego pana! Stary Jankiel...
— Nie taki znów stary. Jankiel podobno jeździ do Warszawy? — odrazu przystąpił Klemens do sprawy, wyłącznie go obchodzącej.
— Jaśnie panie dziedzicu, Jankiel może pojechać dla jaśnie pana dziedzica, ale Jankiel nie jeździ.
— Właśnie o to mi chodzi, żeby Jankiel pojechał i to jak najprędzej. Kiedyżby to się dało zrobić?
— Wcześni chyba, jak na południe, nie poradzi... Ranobym... może na ósmą, może godzinę wcześni, może godzinę późni był już na miejscu.
— O to mniejsza, najważniejsze, żeby dojechać.
— Jankiel dojedzie! — przekonywająco zapewnił pachciarz.
— No i żeby powrócił, na tem mi też bardzo zależy.
— Komu więcy, jaśnie panie dziedzicu? Tu moje wszystko: żona, czworo dzieci, tu ja sam, bo ten Jankiel, co pojedzie, to on nie Jankiel, a ryzykant.
— Więc dobrze, niech Jankiel jedzie! Tysiąc rubli dostanie za drogę — teraz pięćset i jak wróci pięćset... Dobrze?
— Jaśnie panie dziedzicu! — Żyd zgiął się wpół. Zdumienie radosne uderzyło mu do głowy. Wielkość obiecanej sumy zaparła oddech w piersiach — jabym i bez tego dla jaśnie pana... bez tych... pan dziedzic nieboszczyk... tyli pieniądz! — jąkał się od nagłego szczęścia.
— Powiedział mi pan rządca, że listu nie da się przewieźć...
— Co un tam, co un pan rzondca wi? Czy to un wozi? Jankiel przewiezie. Stary pachciarz miedzbórskiby nie przewiózł? Niech jaśnie pan dziedzic tylko napisze.
— Więc można?
— Jankiel wiezie, Jankiel mówi, że można, to kto wi lepi od Jankla...
— Zaraz w takim razie list napiszę.
— O który trza przyjść?
— Niedługo! Może tak koło dziewiątej!
Klemens usiadł przy biurku. Zmęczenie mąciło myśli. Od czasu do czasu dreszcz wstrząsał ciałem. Pisanie listu nie szło. Najtrudniejsze były pierwsze zdania. Kilka razy powtórzyło się, że po napisaniu jednego zaledwie słowa Klemens darł papier i rzucał strzępy na podłogę. Po szeregu próżnych prób i wysiłków sklecił się jaki taki ogólny wyraz myśli, luzem krążących po głowie. Wypisał go w słowach prostych, lecz w zdaniach umyślnie dwuznacznych, niejasnych. Cieszył się z niedopowiedzeń, które różnie można było tłumaczyć. Zakleił kopertę rad niezmiernie, że udało mu się wymknąć krępującemu go zewszechstron uczuciu, że się nie zdradził. Czekając na przyjście Jankla, ważył czyn swój; oglądał go po tysiąckroć; przewidywał jego następstwa. Dwojakość, jednako dopuszczalne: tak i nie skutków tego czynu, miotała nim od nadziei do rozpaczy niewysłowionej. Myśl poniechania zamiaru wysłania pisma nie zabłysła w głowie ani na sekundę.
O umówionym czasie Jankiel zabrał list i obiecane za trud pieniądze.
Klemens wtedy dopiero położył się do łóżka.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Na tle jasnego nieba gromadami pędziły chmury. Spieszyły się sprawą jakąś naglone w bezładzie i stłoczeniu na wschód. Klemens, leżąc nawznak w łóżku, gonił je wzrokiem przyćmionym, całym mgłą wspomnień zasnutym. Odprowadzał je oczyma od pionowej linji ramy okiennej w głąb, aż za potargane, bezlistne jeszcze, szczyty grabów i dwa rozpacznie sterczące kominy spalonego dworu. Bez końca pędziły chmury. Bez końca, bez odpocznienia ciągnęły za sobą patrzenie. Wracał więc wzrok coraz to po inne, nowe, wykłębiane z za ściany ośmioraka w przestrzeń widzenia. Wracał, by i te przez przestrzeń sześciu maleńkich szybek przeprowadzić i pożegnać, niby gońce jakie, albo myśli wybrane wywieźć z ciżby codziennych zwykłości.
Wyczarowywały owe biegnące obłoki i chmury wiosenne wspomnienia z pamięci na wieki zdawało się już popiołami zasnute. Łączyły łańcuchem nieprzerwanym przeszłość i przyszłość — pamięć i wyobraźnię. Stapiały w zaćmieniu rozkosznem wolę wszystką i obecność.
Dawno!
O takiej mniej więcej porze roku, może jesienią... Tak jesienią! Wiatry zimne, dojmujące syczały po żółtych liściach przeziębłych brzóz... Topole dygotały w febrze... Tak jesienią!... Pachciarz Jankiel wracał z miasteczka... Stara, siwa, piegowata kobyła ściągała ostrożnie ze wzgórza hałasujący na całą okolicę wasążek... Orczyk obijał się o sztywne nogi szkapy... Wydzwaniał łańcuch kantara... W tajemnicy wielkiej wyszedł na spotkanie... Serce zwarjowane waliło z obawy przed rodzicami i z tej niepewności, czy aby wiezie, czy mu sprzedali? Ale oto jest, wiezie!... Jankielby czego nie dostał! Cztery paczki. Strasznie ważne sprawunki w gruby szary owinięte papier. Ćwiartka prochu. Dwa funty śrutu: jeden na ptaki, drugi na zające i kapiszony karbowane. Koniecznie karbowane! Nazajutrz rozkosz niewysłowiona. W stercie, w wiadomem jemu tylko miejscu jednolufka, kapiszonówka, starannie w szmaty owinięta. Nabijanie: Proch mocno, śrut lekko, tak „czuć, czuć“, jak uczył gajowy. A potem włóczęga. Wypatrywanie. Strzał celny! Płacz zająca, jak zawodzenie dziecka... Szczęście, szczęście na ziemi największe!
Jankiel! Pośrednik najdroższy.
Dawno. O takiej mniej więcej porze, może nieco później... już liście pokryły czarne, nabrzmiałe sokiem gałązki, już na krzakach bzu przytakiwały sercu wielkie kiście białego i takiego, jak jej suknia, lila kwiecia. Ostatnie dnie maja. Jankiel, brudny, serwatką cuchnący pachciarz wiózł pierwsze najczystsze wyznanie serca. Za trzy ruble gnał nieśmiertelną białą piegowatą kobyłę dwanaście wiorst, do figury pod lasem zawierszyńskim. Wracał po zachodzie. Rodzice o tej porze już nie wychodzili z domu. Klemens wymykał się chyłkiem przez kuchnię i biegł naprzełaj przez ogród warzywny na spotkanie. Drogi, przemiły zapach serwatki! W podłużnej kopercie na wielkiej kartce listowego papieru dwa, najwyżej trzy słowa i imię z zakrętasem. Przyzwolenie! Jankiel opowiada wszystko, wszystko pokolei: Już czekała, jak nadjechał. Kobyłę pocałowała w sam pysk. Pocałowała? Tak w sam pysk. Mówiła: „mój Jankiel“. Kazała powiedzieć, że: „aż do la mort“! Kazała mu się nauczyć tego: „do la mort“. Jankiel nie wie, co to znaczy. Powtarza wiernie.
Wraca do dworu. Serce wali oszalałe. Szczęście, szczęście na ziemi największe.
Jankiel! Pośrednik najdroższy. Pachciarz, serwatką cuchnący. Jankiel! Jakże to mógł zapomnieć jego imienia!
Towarzyszyły myśli chmurom. Jak one kryły błękit radosny, zawlekały mgłą, im podobnie, szafirową nadziei przejrzystość. Tłoczyły się, ciągnęły jedna drugą, rozwiewały się, coraz to kształt swój zmieniając — wszystkie zaś płynęły, płynęły w stronę jedną niezmiennie, jednako. Odrywał je od łona mózgu bezmiar nieogarnięty; pochłaniała głębia niezgruntowana wiecznej odległości; przepaść czasu czekania na szczęście traciła je w sobie, niby morze ziarnka gradowe. Płynęły, jak chmury, szlakiem jednym wciąż i wciąż w tym samym kierunku.
Przed wieczorem tak, jak i tych paru dni poprzednich pobytu Klemensa w Miedzborzu, przyszła do chorego dziedzica z pytaniem: co będzie jadł na kolację ? — panna Jadwiga. Jej powierzono opiekę nad nim. Myślała też o chorym bez przerwy dzień cały, a i nawet późno w noc. Czekała na chwilę widzenia, wytłumaczonego potrzebą jakąś, z sercem niespokojnem i płomieniami na twarzy. Mieszkała z rodzicami naprzeciwko Klemensa, drzwi w drzwi. Dzieliła mieszkania ich tylko sień ciemna, do połowy rupieciami zawalona. Na te stare graty padało co noc echo kaszlu Grudowskiego i budziło ją. Wtedy serce zamierało w słuchaniu pilnem i boleśnie kuliło się omartwione.
— Ah, to pani! — wykrzyknął Klemens, siadając na łóżku i wpatrując się w przybyłą.
— Boże, może pan spał, a ja tak...
— Właśnie bardzo dobrze, że tak, nie inaczej.
— Spał pan?
— Nie wiem! Doprawdy, że nie wiem! Zdaje mi się, że tak, bo nie mogę sobie przypomnieć, zdaje mi się, że nie, bo...
— To ja pana bardzo przepraszam.
— Za przyjemność? Niech pani siada! — wskazał jej szezlong.
— Ja właśnie przyszłam...
— Wiem! Spytać się, co będę jadł na kolację?
— Tak!
— Ho, ho ! To coś zupełnie nowego!
— Pan żartuje! Ja naprawdę...
— Ależ wiem, wiem! Coby tu zjeść? Nie mam pojęcia. Trudno, musi pani usiąść, będę się dziś długo namyślał. No, coby tu? Pani jeszcze nie siedzi?
— Już siedzę.
— No nareszcie, pierwszy raz spotyka mnie ten zaszczyt! A włosy pani wycierają kurz z podłogi, o!
— Eh, bo takie! — podniosła koniec grubego warkocza, sięgającego podłogi i rzuciła go za siebie.
— Kiedyż to pani zdążyły uróść takie włosy?
— Nie wiem! — wzruszyła ramionami. — Matka też ma takie!
— Takie piękne?
— Nie, takie długie!
— Pani tu już dawno w Miedzborzu?
— Jakto? Od urodzenia.
— Ii, to niedawno!
— Ośmnaście lat! Ja pana tu już widziałam. Raz nawet jechałam za panem linijką.
— A dokądże to pani jeździła linijką?
— Do nauczycielki na lekcje.
— Że też ja nic nie pamiętam! — Klemens westchnął — Nic nie wiem!
— Może lampę zapalić?
— Proszę! Niech opiekunka zapali! — dodał.
— To co trzeba zrobić na kolację? bo ja już muszę, już powinnam...
— Na pewno jakieś ważne sprawy panią wzywają?
— Ee, nie, tylko... tylko tak.
— Jeśli nie i tak, to może pani jeszcze chwilę.
— A któż zrobi kolację?
— Więc to dlatego mam taki apetyt, dlatego mnie tak wszystko smakuje, że to pani! Rozumiem!
— Głównie to Nastka, a ja jej tylko pomagam. Zresztą pan i tak prawie nie je. Wczoraj cały rosół został...
— To ja! Czy można? — wpadł do izby Klemensa niski głos rządcy.
— Proszę!
— Zaraz, zaraz! Poczekajcie! Zapytam się! A stać że do starego czorta! Co ja się tu będę z wami przepychał, czy co? Jak dziedzic pozwoli, to was wpuszczę! - złościł się i tłumaczył jakimś jęczącym w sieni ludziom pan rządca.
— Co się stało? — zapytał Klemens tyłem wchodzącego do izby i wciąż jeszcze oganiającego się od niewidzialnych, napastujących go ludzi, ojca panny Jadwigi.
— A bo tu przyszli i chcą, żeby ich tu zaraz wszystkich wpuścić. A ta mała też tu potrzebnie panu głowę mąci?
— Ładnie mała! Same włosy mają ze dwa metry. Czegóż chcą ci ludzie?
— Bo ja wiem! Gwałtem chcą z samym panem dziedzicem. Oni tam zawsze mają jakieś interesy.
— Niech wejdą! Przepraszam panią! — Klemens spojrzał na pannę Jadwigę czerwoną po białka w oczach.
— Po jednemu! Po jednemu, mówię! Stać, bo wszystkich przepędzę! Chodź ty pierwszy, łomago jedna! No właźże!
Obok, jakby wciągającej się do izby postaci „łomagi“ przemknęła panna Jadwiga i zginęła w sieni.
— Jaśnie panie, jaśnie panie dziedzicu wielmożny — zaczął jęczeć przybyły. — Bóg widzi, jaśnie panie dziedzicu...
— Gadajże, paskudo przeklęta, czego chcesz! — popędził rządca.
— Dwanaście lat stróżem nocnym tum był, nic nie zginęło, syna do wojny.
— Więc czegóż chcecie? — zapytał Klemens.
— Jaśnie panie dziedzicu, mieszkać z dzieciakami nima gdzie. Jedno się rozchorowało, najstarszego, posyłkę do wojny wzieni...
— Przecież ci pan dziedzic, łomago pieruńska, swojej izby nie odstąpi! — przygadał rządca.
— Kara boska — jakby nie słysząc słów oficjała, ciągnął „łomaga“ — żeby się choć jaśnie pan dziedzic zmiłowali, żeby przykazali dać starą lodówkę, zawszeby dach był nad głową... Po próżnicy stoi... W polu czystem, jak te nieprzymierzając dziki jakie, a przecie ludzie boże.
— Cóż, niech im pan da tę lodówkę! — zwrócił się Klemens do rządcy.
— Niech Bóg przenajświętszy jasnemu panu dziedzicowi.
— Nie zagadzisz to paskudo jedna?
— Czemże, Matko Chrystusowa, czemże zagadzę? Tym dychaniem chyba?
— A bierz i nie jękaj tu panu dziedzicowi i idź już, gramoło szpetna, idź!
Chłop zgięty wpół, trzymając ręce na piersiach, wyciągnął się z izby tak, jak niedawno był się do niej wciągnął. Wyraźnie korpus ściągał nogi, bezwolnie rozwłóczące się w różne strony.
— No, który tam jeszcze? Cicho! Nie razem! Ile was tu jeszcze? Piąciu, piąciu! Szkoda, że was więcej niema! O cóż to? O, toście się spóźnili, lodówki już nima, Gadochowi dziedzic kazał oddać. Toż mówię, że lodówki niema. Jutro się pomyśli. A ty czego?
— Ja do jaśnie wielmożnego samego pana dziedzica.
— Właź, a nogi, chorobo, wytrzyj, jak liziesz!
— Ja z panem dziedzicem wielmożnym sam osobliwie chce się rozmówić — mamrotało wielkie kwadratowe chłopisko, już pod pięćdziesiątkę, wchodząc do pokoju.
— Słucham! — uprzejmie zgodził się Klemens.
— Pieter, ogrodowego pomocnik! — przedstawił się przybyły — Pan dziedzic już ta na pewno nie pamięta, młody był bardzo.
— Nie, coś sobie przypominam! Pamiętam! — dodał po chwili.
— Chciałem przypomnieć i prosić jaśnie pana dziedzica o jakie wynagrodzenie za... Jak pan dziedzic był zeszłego lata, nie śmiałem prosić, a i bidy taki nie było, jak tera.
— Cóż to ci się należy za wynagrodzenie? Za jaką pracę, o której ja nie wiem, drągalu? Co? — wtrącił się rządca.
— Nie wi pan rzondca jaka praca, to nie wi i jakie wynagrodzenie. Zresztą, po prawdzie mówięcy, to pana rzondcego ta moja robota nie obchodziła, bo nie była ani w ogrodzie ani w polu.
— Może w niebie, drągalu jeden, co?
— Nie, we dworze, w pokojach! — odparł chłop spokojnie. — Całą noc zmitrężyłem. To już będzie parę lat temu, nie śmiałem łońskiego roku, jak był pan dziedzic...
— Więc mówcie, coście zrobili i co wam się należy! — nudziła Klemensa ta rozmowa.
— Powiedziałem, że nie prosiłbym, ale straszliwie już przyżarło. Należy mi się tyle, ile łaska pana dziedzica wielmożnego ochwiaruje...
— Ale za co, pało zatracona, za co? — zniecierpliwił się rządca. — Za co, drągalu?
— A to za to, żem sam pana nieboszczyka z Narzewa, wuja jaśnie pana dziedzica, świeć Panie nad jego duszą, po skonaniu na caluśkiem cielem obmył, paznogcie wystrzygem i na boski sąd galanto przysposobiłem. Za to. O!
— Niech pan mu da, ile zechce, czy też ile w takich razach...
— Najlepibym chciał ten po panie dziedzicu nieboszczyku z Narzewa kozusek. O! — podpowiedział wielki Pieter swoją wolę.
— Dać i niech idzie! — rzucił Klemens — Czy tam jeszcze kto czeka? Może pan będzie łaskaw zobaczyć, jestem już bardzo zmęczony, wolałbym jutro, jeśli jeszcze ktoś...
— Są tam jeszcze — objaśniał rządca, przymykając drzwi — ta Żydówka Janklowa najgorsza, beczy i beczy.
— Janklowa?
— Tak!
— Proszę, niech ją pan wpuści, tamci może jutro przyjdą, mogą nawet z rana. Pan może też już pójdzie odpocząć? Ja tu sobie już dam radę. Tak! Niech pan idzie.
Dobranoc! Kolację może trochę później... Dobranoc!
Z Janklową Klemens chciał sam zostać. Prawie że ucieszył się, gdy weszła wraz z dwojgiem małych brudasów do jego pokoju. Zaleciał go zapach serwatki. Znowu związały się łańcuchem dwa odległe punkty pamięci i wyobraźni. Zbliżyły się na bliskie oko w oko zajrzenie.
— Ajajjaj, oj, ajajaj, oj! — zaczęła skamłać żona pachciarza — wielmożny panie dziedzicu, wielmożny panie dziedzicu, co ja mam zrobić, co ja mam?
— Uspokójcie się, proszę, i powiedzcie, o co chodzi! Płacz przecież nic nie pomoże, tem bardziej, że nie wiem, co się stało.
— Ćwarty dzień, ćwarty dzień Jankla nima, nie wróci, nie wróci!
— Dlaczegóż to ma nie wrócić?
— Za kuźniom miszkamy, wedle skrętu, jak się od stancji jedzie...
— Wiem!
— Czekalim wczora... Patrul ostrijsk przyjechał w nocy... W okna zaglądał, psiepatrywał, w kuźni był, psiepytywał kowala ajaj ajajjaj!
— Więc cóż z tego?
— Psijdom do Miedzborza, zabierom, a Jankiel tam, panie dziedzicu, panie dziedzicu! Jankiel tam u naszych, u ruskich ostanie: Patrolni powiedzieli... — urwała.
— Co powiedzieli? — zapytał Klemens, widząc, że Janklowa bojaźliwie ogląda się za siebie.
— Powiedzieli — zaczęła szeptem — że już na tych dniach tu psijdą, że porzondek uni zrobią, zapytywali się o mojego...
— O Jankla?
— Nu, nu o Jankla! Ojajjaj, ajaj! — zaczęła jęczeć i kiwać się na nowo.
Pojękiwanie i skamłanie Żydówki miasto drażnić Klemensa poddawało mu spokój zupełny. Zdawało mu się, że ktoś wypłakuje jego troskę, że, czyniąc ją nazewnątrz wyraźną, dla wszystkich widoczną, odejmuje sercu męczący ból i zakłopotanie ciągłe. Obecność Janklowej i jej dzieci, pociągających nosami i wpatrujących się wielkiemi czamemi gałami w Klemensa rozdrabniała jedność ciężaru, zgniatającego jego myśli; dzięki jej odzyskał, niejako, wewnętrzną swobodę ruchów.
— Mnie też bardzo zależy na tem, żeby Jankiel wrócił, inaczejbym go nie posyłał — zaczął tłumaczyć.
— Ja przecie wim... Ja wim, un mówił, że za tyle piniondze... Un, Jankiel un się boi, ale un się niczego nie boi, jak un potsiebuje się nie bać... A jak un potsiebował dla wielmożnego pana dzedzica, to un już się nic nie bał. Ale, jak un nie wróci, to... — nowa porcja zawodzenia zaległa w pokoju.
— To trudno! — jakby sobie odpowiadał Klemens. — Ani ci, ani tamci nie wymordują przecież wszystkich. Prędzej czy później dowiemy się o sobie... A czy Janklowa sądzi, że mąż powinien już wrócić? — zapytał znagła.
— Jak un miał tylko listy oddać, to już wczoraj un tu powinien być nazad... ja nie wim, jaśnie pan dżedzic lepi przecie wi.
— Właściwie tak, tylko list!
— Nu, jak list to i odpowiedź? — sondowała Żydówka.
— Odpowiedź może będzie, może nie — nie wiem! Poczekajmy jeszcze cierpliwie do jutra.
— Co można jenszego robić? Zamartwić się? Całkiem oczy wipłakać? Trza czekać! Ale jak? Jak?
— Jak? — powtórzył, jak echo Klemens. — Cóż, jeszcze jedną noc, jutro trzeba będzie coś radzić, coś pomyśleć... Niech Janklowa teraz idzie do domu a przed południem tu wstąpi... Coś się przecież na to poradzi... Jankiel chyba też chce wrócić i stara się o to.
— Un by nie chciał wrócić?! Un, ojciec dzieciom? Taki ociec? Taki monż?
— Więc właśnie trzeba poczekać! Dobrej nocy!
W drzwiach na wychodzącą żonę pachciarza wpadła Nastka.
— Wicie to? Wasz pachciarz wrócił dopiruśko! Nie wicie?
— Czy Jankiel wrócił? — rzucił Klemens z łóżka pytanie.
— Tak, jaśnie panie, widzieli go, jak jechał... Kowalka mówiła...
— A czy?... — nie skończył pytania.
Jak tuman kurzu w słońcu wiatrem w sterczące powrósło skręcony i po szosie gnany zawirowały myśli pod czaszką Klemensa. Wszystkie, rozmaite: dawne o treści wspomnień, te podrzucone przed chwilą przez wielkiego Pietra, Janklową, pannę Jadwigę i najobecniejsze z błyskawicznych zatrwożeń, przeczuć zrodzone splotły się wraz z sobą i roztańczyły się.
Jankiel wrócił. Pachciarz z czarną, siwiejącą już brodą, pachciarz serwatką cuchnący wrócił.
Najdroższy goniec, pośrednik najlepszy, — Jankiel wrócił!
— Kolacja! Dziękuję opiekunce bardzo! Nie wiem, czy będę jadł? Czy zdążę ? Nie wiem, ile mam czasu? Może chwilę, może godzinę, może... może całą noc? Śmieje się pani? Nigdzie nie wychodzę nie, nie! Leżę! Czekam! I naprawdę nie wiem, czy zdążę. Wie pani, że Jankiel wrócił z Warszawy?
— Wiem... już wiem! — odpowiedziała panna Jadwiga głosem cichym i bardzo smutnym.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Po wyjeździe Klemensa z Warszawy życie Heleny ogarnęła zzewsząd pustka trwożąca. Już nazajutrz wcisnęła się ona do wnętrza istoty rozłąki z Sewerynem i wydrążyła je. W próżnię padały myśli, tęsknota przepadała w bezczasie. Drzwi, łączące dwa pokoje, stały szerokim otworem. Widać było poprzez próg, doniedawna jeszcze granicę zakazaną, poręcz łóżka Klemensa, szafę niedomkniętą, krzesło w pośpiechu potrącone, zostawione w pozie niemego zdziwienia. I cichość było widać nietykalną, zimną i odpychającą, choć wzrok raz wraz ściągającą ku sobie.
Świadomość posiadania wielkiej sumy pieniędzy, zgnębiała Helenę doreszty. Żadna dotychczasowa trudność codzienna nie wyjawiała się życiu. Wszystka potrzeba dnia, dawniej widziana przez nią jako trud lub upokorzenie konieczne do przetrwania czasu rozłąki, odpadła. Nie stało żadnego oparcia, żadnej z tych drobnych przeszkód, które zaścielają i skracają drogę tęsknoty. Zczasem wielu najsamotniejszych myśli Helena zalękła się, czy owe ośm tysięcy rubli dane jej przez Klemensa za nic, najzupełniej darmo, nie są z jego strony jakimś podstępem, który miał uoczywistnić jej zapomnienie o Sewerynie? Zaczęła badać siebie, wdzierać się wyobraźnią w stan obecny swych zmysłów i serca. Z przymkniętemi oczyma, wpośród nocy podawała, wyobrażeniem Seweryna dokładnem rozgrzane ciało niezapomnianej pieszczocie jego rąk, ust i spojrzeń. Przeżywała rozkoszną wspólność bytowania z nim zupełnie wyraźnie, niemal fizycznie. Wierzyła w miłość swoją. Utrwalała ją w wierze jeszcze bardziej nagła rozpacz zbudzonego ciała, wtedy, gdy wyobraźnia nie miała już mocy, a zła prawda rzucała się na nią z obelżywem urąganiem, budząc tęsknotę zgoła nie do wytrzymania. — A jednak? — torturowało ją zwątpienie i ciągle nastręczające się pytanie: — Dlaczego w pustce spozierającej na nią z każdego zakąta dwóch pokojów chciała, tak, chciałaby zobaczyć wielkie rozszerzone źrenice oczu Klemensa, słyszeć głośny jego oddech, głos jego, nawet kaszel, budzący ją w nocy? Dlaczego pragnie istnienia tego człowieka obok jej życia ? Wszak nie dlatego, że go wtajemniczyła we wszystką treść istności swojej! I nie dlatego, przecież, że dojrzała w nim to samo, co stokroć razy widziała u innych mężczyzn, wyciągających po nią swoje gorące ręce, myśli i pragnienia! Nie mogąc dociec przyczyny, trapiła się coraz nieznośniej. Chwilami tylko, gdy posiadane pieniądze wskazywały jej na możność swoją, następnie na pewność, dzięki tej właśnie możności, widzenia Seweryna, uspakajała się zupełnie i śniła najczarowniejsze sny kresu tęsknoty wszelakiej. Po marzeniach wracało zwątpienie i rozpoczynało się szamotanie na nowo, walka z podmawiającym się z zewsząd, lecz nieuchwytnym napastnikiem. Wrogiem jednak najokrutniejszym był czas. Odpowiednio do treści pragnień i wzlotów stawał się raz próżnią głuchą i przepastną, raz ścianą, złomem olbrzymim granitowym, wyrastającym przed stopami i oczyma.
Bacząc ciągle na owe pięć lat, wypisane ręką Seweryna do niej w ostatnim liście, jako czas rozłąki, niczyją wolą i mocą nie dający się skrócić, nie mogła sobie teraz poradzić z czasem jednego dnia. Właśnie trzeciego rana od wyjazdu Klemensa, gdy siedząc w łóżku, myślała nad celem rozpoczętego dnia i nad jego znaczeniem w ogromie czasu czterech pozostałych lat rozległo się głośne stukanie do drzwi. Weszła Marcelowa.
— Jakiś żyd chodzi po czałem piętrze i niby to pani szuka — oznajmiła posługaczka.
— Żyd?
— Ano mówię, że żyd...
— Ja od pana dziedzica z Miedzbórza! — rozległ się nosowy głos z głębi, z za pleców Marcelowej.
— Proszę wpuścić! — dostrzegła w sobie radość dziecka, witającego długo nieobecną matkę.
— List dla wielmożny pani od pana dziedzica przywiozem. Mam zaciekać? Może lepi tu potem zachodzić, to terabym posed za sprawonkiem, a kele połednia wrócił?
— Dobrze, niech pan idzie.
Po wyjściu pachciarza Helena czytała:
„Łaskawa Pani,
Już pierwszego dnia po przyjeździe na wieś korzystam z ostatniej, jak sądzę, sposobności porozumienia się z Nią. Według wszelkiego prawdopodobieństwa jutro, może najpóźniej za dni parę zostaniemy od siebie odcięci linją walczących wojsk.
Myślę o tem, proszę mi to wybaczyć, czy zobaczymy się jeszcze, czy znowu jakieś szczególnie dla mnie łaskawe losu zrządzenie pozwoli mi Panią oglądać? Chociaż nic, lecz nadewszystko stan mojego zdrowia, nie przemawia za tem — nadziei nie tracę. Nienapróżno przecież traf życiowy zaprowadził mnie do pokoju, sąsiadującego z pokojem Pani. Nienapróżno... Wierzę w to: nienapróżno!
Lękam się prosić, by po zważeniu wszystkiego najdokładniej, po prostem namyśleniu się nad tem: warto czy nie warto, raczyła Pani przyjechać tutaj, gdzie nic ciekawego niema. Wieś, raczej to wszystko, co splata się z codziennością ludzi i stanowi dzieło ich rąk, jest okaleczone i do połowy zniszczone; poza tem niczem nie dająca się powstrzymać i przestraszyć wiosna zbliża się w całej swojej urodzie i blasku.
Nie pozwalając sobie na zadowolenie wielkiej chęci zupełnego „wygadania się“, o darowanie wszystkich win i trochę dobrej pamięci prosi sługa Pani najwierniejszy
Klemens Grudowski“.

Z przeczytanego pośpiesznie listu zostały w pamięci Heleny zdania, ściślej znaczenia ich, jakby wzajem sobie zaprzeczające. Owe przeczenie sobie wmawiał treści zwrotów nie sam właściwy sens ich, lecz stan Heleny, niezgoda wewnętrzna i rozbieżność myślowa. Wolałaby stokróć razy, żeby Klemens prośbę swoją powiedział wyraźnie, żeby nie omawiał ją zwątpieniem o jej przyjeździe.
— Jeśli wierzy, to czemuż lęka się? — myślała, dopowiadając do własnej chęci wyjazdu i zalęknienia, z powodu tej chęci, jego niepewność, chęć i tę narzucającą się jej jego wiarę w to, jak pisał, „nienapróżno“.
Wstała z łóżka i, nie zdając sobie sprawy dlaczego, poszła do pokoju Klemensa. Potrzebowała czyjejś namowy, jakby zezwolenia. Rozejrzała się dookoła siebie, poczem zaczęła się przyglądać bacznie meblom Gradowskiego. Męczyła ją ich niemowność, jakby niechęć pogardliwa. Wróciła do siebie. Gdy na skutek rozumowego zawahania się postanowiła nie jechać, kędyś, jakby poza granicami wszelkiej ważności, odezwała się myśl jedna, mówiąca o dziurach w pończochach i brakach w bieliźnie. Bezwiednie spojrzała na zegarek. Była godzina jedenasta.
— Co on nazywa, „kele połednia“? — pomyślała, przypominając sobie słowa pachciarza. Zaczęła się ubierać, wnet jednak przerwała, by odczytać powtórnie list Klemensa. Czytała powoli, zastanawiając się teraz nad każdem oddzielnem zdaniem. Przeraziła się. List Grudowskiego przekonał ją najwyraźniej, że chęć jej wyjazdu na wieś jest znacznie większa od chęci Klemensa widzenia jej, chęci wyrażonej zwrotem tylko uprzejmym, prośbą mdłą i zwykłą. Oskarżyła siebie najbezwzględniej, zwalała na barki winy nie do przebaczenia, jednocześnie najlogiczniejszym wywodem tłumaczyła i usprawiedliwiała nie samą chęć tylko, lecz fakt wyjazdu, fakt niejako dokonany.
Na kilka minut przed południem, jak był zapowiedział, przyszedł Jankiel.
— Czi już wielmożna pani co przigotowała dla mojego jasnego pana dziedzica? — zapytał pośrednik Klemensa.
— A czy pan Grudowski mówił co panu o moim wyjeździe na wieś?
— Niby do Miedzbórza?
— Tak.
— Pan dziedzic może myślał, ale mnie nie mówił. Kazał tylko oddać wielmożny pani list i czekać.
— Nic więcej?
— Nie! Zresztą co un pan dziedzic miał mnie powiedzieć, kiedy list wypisał do wielmożny pani? W liście chyba wszystko stoi?
— A kiedy pan wraca?
— Nu ja nie wiem! Jabym zara wracał, jeśli niema dla mnie interesu i jeśli wielmożna pani da mi jakom odpowiedź.
— Odpowiedzi żadnej... Proszę powiedzieć panu Grudowskiemu, że może przyjadę.
— Wielmożna pani pozwoli sobie zauważyć, że tu nima żadny może. Albo zara, albo wcale. Przecie je wojna tera, wielmożna pani nie wi? Najlepi, jak jechać, to jechać dzisiaj. Jutro niewiadomo co się tamuj stać może? A jeszcze trza przecie przepuskie. Trza po niom zara....
— To może pójdziemy odrazu po tę przepustkę. Czy aby dadzą?
— Za co nimają dać? Pisarze mają nie na to ręce, żeby ino wciąż pisać. Darmo nie zrobią, wiadomo, urzędniki! Wielmożny pan miedzborski chyba bardzo chce, żeby wielmożna pani przyjechała — na zasadzie jakowegoś wspomnienia dodał Jankiel.
— Z czegóż to pan wnosi, że pan Grudowski chce, żebym przyjechała? — zapytała Helena.
— Z czego? Ja jego znam od maleńkości, ja wim! Un mi dał tyle pieniondze za tę drogę.
— To pan tu umyślnie do mnie?
— Nu, a do kogo, jak nie do wielmożny pani? Jabym tyż chciał, żeby pani dobrodzika pojechała... Zawsze we dwóch we drodze raźni jest... Nu co mam robić? — zapytał, widząc zamyślenie Heleny.
— Chodźmy po przepustkę!
Helena otworzyła szufladę i wyjęła z niej wszystkie pieniądze otrzymane od Klemensa. Zrazu nie wiedziała czy zabrać ze sobą całą sumę, czy też część tylko małą, potrzebną na kupno bielizny i podziękę za otrzymanie przepustki? Dotykała złożonych banknotów po raz pierwszy od owej nocy — ręce jej drżały. Dotychczas żyła tylko świadomością posiadania pieniędzy. W ciągu tych kilku dni odmawiała sobie wszystkiego, aby jeszcze godzinę, jeszcze dzień nie otwierać szuflady i nie widzieć tych, w jej mniemaniu dowodów winy w stosunku do Witana. Pojęcie grzechu względem kochanka i miłości opierała na poczuciu i chęci ułatwienia sobie życia. Gdyby ten zwitek szeleszczących papierów był zapłatą za najohydniejsze uprzyjemnianie czasu jakiemuś wstrętnemu rozpustnikowi nie doznałaby żadnych zgoła wyrzutów sumienia. Pieniądze otrzymane za nic dręczyły ją ponad wszelkie opowiedzenie.
— Niech wielmożna pani nie ostawia tak piniendzy w domu gołkiem, mało to złodziei!
— Kiedy nie wiem... nie mam gdzie włożyć... Może pan schowa? — ucieszyła ją ta myśl.
— Ja sie boje... Jeszcze się co stanie...
— Ależ głupstwo, niech pan weźmie i schowa w jaką bądź kieszeń. Oo! No proszę, wszystko jedno... no choćby tu!
— Może... Ja ich chyba w kamizelkie... Tylko ja się boje!...
— Ah! Mówię: niech pan bierze, to proszę brać!
Po południu tego samego dnia Helena jechała ze starym pachciarzem do Miedzborza. Usłużny Jankiel kupił jej, własnym pomysłem kierowany, kilka ostatnich dzienników. Czas drogi nieskończenie długi i bezbarwny zmusił ją do przeczytania dwóch pism, jak to mówią: „od deski do deski“. Od czasu zaniechania występów w teatrach prowincjonalnych, gdzie Kosińska grała wszystko, począwszy od ról amantek i kończąc na rolach t. zw. salonowych i matek, prasa nie interesowała jej zupełnie. Chciwie niegdyś czytane przez nią sprawozdania teatralne, pięknie wypacane przez sławy dziennikarskie miast powiatowych, przestały dla niej istnieć, zarówno jak cała prasa, z chwilą przyjazdu do Warszawy i zabłądzenia do chóru wielkiej operetki. Po przeczytaniu pism Helena doznała wrażenia zbliżenia się wspólnie z Sewerynem do jakiegoś punktu stycznego, zarazem stanowiącego granicę ich rozdzielenia. Pierwszy raz zaczęła się wmyślać w istotę wojny. Komunikaty oficjalne z różnych frontów niewiele wyjaśniały jej zaciekawieniu i niewiedzy, natomiast korespondencje wojenne zmniejszyły bezmiar, leżącej między nią i Witanem przestrzeni, która została nagle ściśle określona.
Na jednej ze stacji pociąg, którym jechała, zatrzymał się równolegle z szeregiem wagonów z rannymi żołnierzami. Z okna swego przedziału widziała zupełnie dokładnie wnętrze wagonu pierwszej klasy, gdzie na ławkach leżeli, jakby hen daleko od życia odeszli ludzie. Wzrok Heleny zanurzył się wraz z sercem w ponury obraz. Ranni leżeli bez ruchu, jakby umarli. Łączyła ich cichość dostojna i niezmącona. Ze śnieżnych spowić bandażów, obejmujących niby turbany głowy leżących, wyjawiały się poszczególne części twarzy, wszystkie jakiegoś szczególnego koloru, wszystkie nad wyraz piękne, niewidziane nigdy w takim szlachetnym uroku kształtu i urodzie wyrazu: oczy, nos, usta.
Z za pleców Heleny wzrokiem lękliwym i ciekawym zarazem błąkał wśród rannych Jankiel.
— To wszystko najciężko ranieni!— zauważył zcicha.
— Gdzie ich wiozą? — spytała, nie odwracając głowy.
— Do szpitala. Codzień takie gromady odstawiajom do miasta. Nu tym to dobrze, gorzy tym, co jeszcze nie pomyte, nie opatrzione leżą w polu. Ila to było takich niezebranych kele nas w zagajniku.
— Cóż się z nimi stało?
— A nu jednich zdążyli zabrać i wywieźć, insze pomarli, naród musiał zakopywać. Wugólnie to proste, ale som i pańskie.
— Ci, co tu leżą w tym wagonie, to napewno pańskie... — powiedziała swój domysł słowami pachciarza.
— Wielmożna pani myśli dlatego, że uni tak delikatnie się wydajom, to nic. Chłop prosty tak w bandaże sporzondzony tyż tak się wyda.
— Oni na pewno czegoś potrzebują?
— Czegój uni mogą potrzebować? Uni chcom żyć!
— Może pan im zaniesie pieniędzy?
— Co tyż wielmożna pani mówi, tam nikogój nie puscom!
Pociąg ruszył. Powieki opadły na oczy Heleny. Pamięć podała świeże widzenie myślom i sercu. Nogi zachwiały się. Wgarnęła się w kąt przedziału i wsłuchała się w rozdygotane wnętrze swego istnienia. Powoli odprowadzała ją wyobraźnia drogami najstraszniejszych zatrwożeń w drugi świat, daleki nieznany świat obecnego życia Seweryna Witana.
Przeżyta chwila na stacji całkiem stumaniła zmysły Heleny. Pamięć spętała ruch życia, skrępowała wolę, oddając wszystką swobodę w panowanie wyobraźni. Posłuszna przewodnikowi resztę drogi przebyła, nie wiedząc prawie, dokąd jedzie i gdzie jest. Wyjątki z korespondencji wojennych, niedawno czytanych, zmieszały się wraz z widokiem rannych i stworzyły całość, jak obraz jedynego życiowego zapatrzenia. Nie było mocy żadnej, któraby ją mogła w treść czasu wczorajszego nawrócić. Trwała w śnieniu okrutnie męczącem, pełnem trwóg. Chciała jednak nadewszystko śnić tak cierpiętliwie i udręcznie.
W takim stanie dojechała wieczorem, dnia drugiego podróży, do Miedzborza. Mrok przejrzysty wiosennej nocy na wsi wczulił w zamyślenie jej tajemniczą istotę swoją. Postacie drzew fantastyczne, szumy i szmery istnień niewidzialnych a ponad wszystkiem cichość szczególna odrywały ją od wspomnień bardziej odległych, faktycznie zaś zupełnie świeżych, bo związanych z wydarzeniami ostatnich tygodni. Z dna odczuć i rozumień powstawała błękitna mgła, w której wszelki dotychczasowy kształt życia tracił ciężar swój i formę swoją, a barwa ważność swojej siły.

Zdziwił się Klemens, gdy zobaczył Helenę w niskiej izbie ośmioraku. Zdziwił się do tego stopnia, że nie mógł w zadziwieniu wcale odnaleźć radości z powodu widzenia jej, taka się stała w sobie do nie poznania odmienna, taka nieprzystępna dla myśli i uczuć obcych. Tego samego przecież wieczoru zatroskała się o niego, jak matka. Pytała o wszystko: czy ma apetyt, czy dobrze sypia, czy kaszle? Odpowiadał na pytania z jakowemś pokornem onieśmieleniem. Ból podchodził do niego jak zapach zdaleka powoli, powoli.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.