Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z zewnątrz wydarzeniami ostatniego czasu zamknięte. Każda z nich więziła w sobie nieskończoność słów, łez, wykrzyków, skarg, dźwięków przerażenia i rozpaczy.
Obie milczały. Obie wymieniły z Klemensem zdania zwykłej uprzejmości, porozumiały się spojrzeniami, gdy już były zbyteczne i wyszły, prawie uciekły, w drzwiach tłocząc się z pośpiechu i onieśmielenia.
Klemens właśnie zaczął się rozbierać, gdy w szparze zlekka odemkniętych drzwi ukazała się broda i nos Żyda — pachciarza.
— No wejdźcie! — przyzwolił dziedzic. — Jakże to wam na imię ? — zapytał wsuwającą się, jakby gwałtem do izby wpychaną, postać — zapomniałem zupełnie.
— Jankiel, za przeproszeniem jasnego pani... jasnego pana! Stary Jankiel...
— Nie taki znów stary. Jankiel podobno jeździ do Warszawy? — odrazu przystąpił Klemens do sprawy, wyłącznie go obchodzącej.
— Jaśnie panie dziedzicu, Jankiel może pojechać dla jaśnie pana dziedzica, ale Jankiel nie jeździ.
— Właśnie o to mi chodzi, żeby Jankiel pojechał i to jak najprędzej. Kiedyżby to się dało zrobić?
— Wcześni chyba, jak na południe, nie poradzi... Ranobym... może na ósmą, może godzinę wcześni, może godzinę późni był już na miejscu.
— O to mniejsza, najważniejsze, żeby dojechać.
— Jankiel dojedzie! — przekonywająco zapewnił pachciarz.
— No i żeby powrócił, na tem mi też bardzo zależy.