Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Komu więcy, jaśnie panie dziedzicu? Tu moje wszystko: żona, czworo dzieci, tu ja sam, bo ten Jankiel, co pojedzie, to on nie Jankiel, a ryzykant.
— Więc dobrze, niech Jankiel jedzie! Tysiąc rubli dostanie za drogę — teraz pięćset i jak wróci pięćset... Dobrze?
— Jaśnie panie dziedzicu! — Żyd zgiął się wpół. Zdumienie radosne uderzyło mu do głowy. Wielkość obiecanej sumy zaparła oddech w piersiach — jabym i bez tego dla jaśnie pana... bez tych... pan dziedzic nieboszczyk... tyli pieniądz! — jąkał się od nagłego szczęścia.
— Powiedział mi pan rządca, że listu nie da się przewieźć...
— Co un tam, co un pan rzondca wi? Czy to un wozi? Jankiel przewiezie. Stary pachciarz miedzbórskiby nie przewiózł? Niech jaśnie pan dziedzic tylko napisze.
— Więc można?
— Jankiel wiezie, Jankiel mówi, że można, to kto wi lepi od Jankla...
— Zaraz w takim razie list napiszę.
— O który trza przyjść?
— Niedługo! Może tak koło dziewiątej!
Klemens usiadł przy biurku. Zmęczenie mąciło myśli. Od czasu do czasu dreszcz wstrząsał ciałem. Pisanie listu nie szło. Najtrudniejsze były pierwsze zdania. Kilka razy powtórzyło się, że po napisaniu jednego zaledwie słowa Klemens darł papier i rzucał strzępy na podłogę. Po szeregu próżnych prób i wysiłków sklecił się jaki taki ogólny wyraz myśli, luzem