Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

krążących po głowie. Wypisał go w słowach prostych, lecz w zdaniach umyślnie dwuznacznych, niejasnych. Cieszył się z niedopowiedzeń, które różnie można było tłumaczyć. Zakleił kopertę rad niezmiernie, że udało mu się wymknąć krępującemu go zewszechstron uczuciu, że się nie zdradził. Czekając na przyjście Jankla, ważył czyn swój; oglądał go po tysiąckroć; przewidywał jego następstwa. Dwojakość, jednako dopuszczalne: tak i nie skutków tego czynu, miotała nim od nadziei do rozpaczy niewysłowionej. Myśl poniechania zamiaru wysłania pisma nie zabłysła w głowie ani na sekundę.
O umówionym czasie Jankiel zabrał list i obiecane za trud pieniądze.
Klemens wtedy dopiero położył się do łóżka.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Na tle jasnego nieba gromadami pędziły chmury. Spieszyły się sprawą jakąś naglone w bezładzie i stłoczeniu na wschód. Klemens, leżąc nawznak w łóżku, gonił je wzrokiem przyćmionym, całym mgłą wspomnień zasnutym. Odprowadzał je oczyma od pionowej linji ramy okiennej w głąb, aż za potargane, bezlistne jeszcze, szczyty grabów i dwa rozpacznie sterczące kominy spalonego dworu. Bez końca pędziły chmury. Bez końca, bez odpocznienia ciągnęły za sobą patrzenie. Wracał więc wzrok coraz to po inne, nowe, wykłębiane z za ściany ośmioraka w przestrzeń widzenia. Wracał, by i te przez przestrzeń sześciu maleńkich szybek przeprowadzić i pożegnać, niby gońce jakie,