Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

albo myśli wybrane wywieźć z ciżby codziennych zwykłości.
Wyczarowywały owe biegnące obłoki i chmury wiosenne wspomnienia z pamięci na wieki zdawało się już popiołami zasnute. Łączyły łańcuchem nieprzerwanym przeszłość i przyszłość — pamięć i wyobraźnię. Stapiały w zaćmieniu rozkosznem wolę wszystką i obecność.
Dawno!
O takiej mniej więcej porze roku, może jesienią... Tak jesienią! Wiatry zimne, dojmujące syczały po żółtych liściach przeziębłych brzóz... Topole dygotały w febrze... Tak jesienią!... Pachciarz Jankiel wracał z miasteczka... Stara, siwa, piegowata kobyła ściągała ostrożnie ze wzgórza hałasujący na całą okolicę wasążek... Orczyk obijał się o sztywne nogi szkapy... Wydzwaniał łańcuch kantara... W tajemnicy wielkiej wyszedł na spotkanie... Serce zwarjowane waliło z obawy przed rodzicami i z tej niepewności, czy aby wiezie, czy mu sprzedali? Ale oto jest, wiezie!... Jankielby czego nie dostał! Cztery paczki. Strasznie ważne sprawunki w gruby szary owinięte papier. Ćwiartka prochu. Dwa funty śrutu: jeden na ptaki, drugi na zające i kapiszony karbowane. Koniecznie karbowane! Nazajutrz rozkosz niewysłowiona. W stercie, w wiadomem jemu tylko miejscu jednolufka, kapiszonówka, starannie w szmaty owinięta. Nabijanie: Proch mocno, śrut lekko, tak „czuć, czuć“, jak uczył gajowy. A potem włóczęga. Wypatrywanie. Strzał celny! Płacz zająca, jak zawodzenie dziecka... Szczęście, szczęście na ziemi największe!