Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z za pleców Hełeny wzrokiem lękliwym i ciekawym zarazem błąkał wśród rannych Jankiel.
— To wszystko najciężko ranieni!— zauważył zcicha.
— Gdzie ich wiozą? — spytała, nie odwracając głowy.
— Do szpitala. Codzień takie gromady odstawiajom do miasta. Nu tym to dobrze, gorzy tym, co jeszcze nie pomyte, nie opatrzione leżą w polu. Ila to było takich niezebranych kele nas w zagajniku.
— Cóż się z nimi stało?
— A nu jednich zdążyli zabrać i wywieźć, insze pomarli, naród musiał zakopywać. Wugólnie to proste, ale som i pańskie.
— Ci, co tu leżą w tym wagonie, to napewno pańskie... — powiedziała swój domysł słowami pachciarza.
— Wielmożna pani myśli dlatego, że uni tak delikatnie się wydajom, to nic. Chłop prosty tak w bandaże sporzondzony tyż tak się wyda.
— Oni na pewno czegoś potrzebują?
— Czegój uni mogą potrzebować? Uni chcom żyć!
— Może pan im zaniesie pieniędzy?
— Co tyż wielmożna pani mówi, tam nikogój nie puscom!
Pociąg ruszył. Powieki opadły na oczy Heleny. Pamięć podała świeże widzenie myślom i sercu. Nogi zachwiały się. Wgarnęła się w kąt przedziału i wsłuchała się w rozdygotane wnętrze swego istnienia. Powoli odprowadzała ją wyobraźnia drogami najstraszniejszych zatrwożeń w drugi świat, daleki nieznany świat obecnego życia Seweryna Witana.
Przeżyta chwila na stacji całkiem stumaniła zmysły Heleny. Pamięć spętała ruch życia, skrępowała wolę,