Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

oddając wszystką swobodę w panowanie wyobraźni. Posłuszna przewodnikowi resztę drogi przebyła, nie wiedząc prawie, dokąd jedzie i gdzie jest. Wyjątki z korespondencji wojennych, niedawno czytanych, zmieszały się wraz z widokiem rannych i stworzyły całość, jak obraz jedynego życiowego zapatrzenia. Nie było mocy żadnej, któraby ją mogła w treść czasu wczorajszego nawrócić. Trwała w śnieniu okrutnie męczącem, pełnem trwóg. Chciała jednak nadewszystko śnić tak cierpiętliwie i udręcznie.
W takim stanie dojechała wieczorem, dnia drugiego podróży, do Miedzborza. Mrok przejrzysty wiosennej nocy na wsi wczulił w zamyślenie jej tajemniczą istotę swoją. Postacie drzew fantastyczne, szumy i szmery istnień niewidzialnych a ponad wszystkiem cichość szczególna odrywały ją od wspomnień bardziej odległych, faktycznie zaś zupełnie świeżych, bo związanych z wydarzeniami ostatnich tygodni. Z dna odczuć i rozumień powstawała błękitna mgła, w której wszelki dotychczasowy kształt życia tracił ciężar swój i formę swoją, a barwa ważność swojej siły.

Zdziwił się Klemens, gdy zobaczył Helenę w niskiej izbie ośmioraku. Zdziwił się do tego stopnia, że nie mógł w zadziwieniu wcale odnaleźć radości z powodu widzenia jej, taka się stała w sobie do nie poznania odmienna, taka nieprzystępna dla myśli i uczuć obcych. Tego samego przecież wieczoru zatroskała się o niego, jak matka. Pytała o wszystko: czy ma apetyt, czy dobrze sypia, czy kaszle? Odpowiadał na pytania z jakowemś pokornem onieśmieleniem. Ból podchodził do niego jak zapach zdaleka powoli, powoli.