Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Więc cóż z tego?
— Psijdom do Miedzborza, zabierom, a Jankiel tam, panie dziedzicu, panie dziedzicu! Jankiel tam u naszych, u ruskich ostanie: Patrolni powiedzieli... — urwała.
— Co powiedzieli? — zapytał Klemens, widząc, że Janklowa bojaźliwie ogląda się za siebie.
— Powiedzieli — zaczęła szeptem — że już na tych dniach tu psijdą, że porzondek uni zrobią, zapytywali się o mojego...
— O Jankla?
— Nu, nu o Jankla! Ojajjaj, ajaj! — zaczęła jęczeć i kiwać się na nowo.
Pojękiwanie i skamłanie Żydówki miasto drażnić Klemensa poddawało mu spokój zupełny. Zdawało mu się, że ktoś wypłakuje jego troskę, że, czyniąc ją nazewnątrz wyraźną, dla wszystkich widoczną, odejmuje sercu męczący ból i zakłopotanie ciągłe. Obecność Janklowej i jej dzieci, pociągających nosami i wpatrujących się wielkiemi czamemi gałami w Klemensa rozdrabniała jedność ciężaru, zgniatającego jego myśli; dzięki jej odzyskał, niejako, wewnętrzną swobodę ruchów.
— Mnie też bardzo zależy na tem, żeby Jankiel wrócił, inaczejbym go nie posyłał — zaczął tłumaczyć.
— Ja przecie wim... Ja wim, un mówił, że za tyle piniondze... Un, Jankiel un się boi, ale un się niczego nie boi, jak un potsiebuje się nie bać... A jak un potsiebował dla wielmożnego pana dzedzica, to un już się nic nie bał. Ale, jak un nie wróci, to... — nowa porcja zawodzenia zaległa w pokoju.