Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To trudno! — jakby sobie odpowiadał Klemens. — Ani ci, ani tamci nie wymordują przecież wszystkich. Prędzej czy później dowiemy się o sobie... A czy Janklowa sądzi, że mąż powinien już wrócić? — zapytał znagła.
— Jak un miał tylko listy oddać, to już wczoraj un tu powinien być nazad... ja nie wim, jaśnie pan dżedzic lepi przecie wi.
— Właściwie tak, tylko list!
— Nu, jak list to i odpowiedź? — sondowała Żydówka.
— Odpowiedź może będzie, może nie — nie wiem! Poczekajmy jeszcze cierpliwie do jutra.
— Co można jenszego robić? Zamartwić się? Całkiem oczy wipłakać? Trza czekać! Ale jak? Jak?
— Jak? — powtórzy, jak echo Klemens. — Cóż, jeszcze jedną noc, jutro trzeba będzie coś radzić, coś pomyśleć... Niech Janklowa teraz idzie do domu a przed południem tu wstąpi... Coś się przecież na to poradzi... Jankiel chyba też chce wrócić i stara się o to.
— Un by nie chciał wrócić?! Un, ojciec dzieciom? Taki ociec? Taki monż?
— Więc właśnie trzeba poczekać! Dobrej nocy!
W drzwiach na wychodzącą żonę pachciarza wpadła Nastka.
— Wicie to? Wasz pachciarz wrócił dopiruśko! Nie wicie?
— Czy Jankiel wrócił? — rzucił Klemens z łóżka pytanie.
— Tak, jaśnie panie, widzieli go, jak jechał... Kowalka mówiła...