Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A czy?... — nie skończył pytania.
Jak tuman kurzu w słońcu wiatrem w sterczące powrósło skręcony i po szosie gnany zawirowały myśli pod czaszką Klemensa. Wszystkie, rozmaite: dawne o treści wspomnień, te podrzucone przed chwilą przez wielkiego Pietra, Janklową, pannę Jadwigę i najobecniejsze z błyskawicznych zatrwożeń, przeczuć zrodzone splotły się wraz z sobą i roztańczyły się.
Jankiel wrócił. Pachciarz z czarną, siwiejącą już brodą, pachciarz serwatką cuchnący wrócił.
Najdroższy goniec, pośrednik najlepszy, — Jankiel wrócił!
— Kolacja! Dziękuję opiekunce bardzo! Nie wiem, czy będę jadł? Czy zdążę ? Nie wiem, ile mam czasu? Może chwilę, może godzinę, może... może całą noc? Śmieje się pani? Nigdzie nie wychodzę nie, nie! Leżę! Czekam! I naprawdę nie wiem, czy zdążę. Wie pani, że Jankiel wrócił z Warszawy?
— Wiem... już wiem! — odpowiedziała panna Jadwiga głosem cichym i bardzo smutnym.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Po wyjeździe Klemensa z Warszawy życie Heleny ogarnęła zzewsząd pustka trwożąca. Już nazajutrz wcisnęła się ona do wnętrza istoty rozłąki z Sewerynem i wydrążyła je. W próżnię padały myśli, tęsknota przepadała w bezczasie. Drzwi, łączące dwa pokoje, stały szerokim otworem. Widać było poprzez próg, doniedawna jeszcze granicę zakazaną, poręcz łóżka Klemensa, szafę niedomkniętą, krzesło w pośpiechu potrącone, zostawione w pozie niemego zdziwienia.