Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja od pana dziedzica z Miedzbórza! — rozległ się nosowy głos z głębi, z za pleców Marcelowej.
— Proszę wpuścić! — dostrzegła w sobie radość dziecka, witającego długo nieobecną matkę.
— List dla wielmożny pani od pana dziedzica przywiozem. Mam zaciekać? Może lepi tu potem zachodzić, to terabym posed za sprawonkiem, a kele połednia wrócił?
— Dobrze, niech pan idzie.
Po wyjściu pachciarza Helena czytała:
„Łaskawa Pani,
Już pierwszego dnia po przyjeździe na wieś korzystam z ostatniej, jak sądzę, sposobności porozumienia się z Nią. Według wszelkiego prawdopodobieństwa jutro, może najpóźniej za dni parę zostaniemy od siebie odcięci linją walczących wojsk.
Myślę o tem, proszę mi to wybaczyć, czy zobaczymy się jeszcze, czy znowu jakieś szczególnie dla mnie łaskawe losu zrządzenie pozwoli mi Panią oglądać? Chociaż nic, lecz nadewszystko stan mojego zdrowia, nie przemawia za tem — nadziei nie tracę. Nienapróżno przecież traf życiowy zaprowadził mnie do pokoju, sąsiadującego z pokojem Pani. Nienapróżno... Wierzę w to: nienapróżno!
Lękam się prosić, by po zważeniu wszystkiego najdokładniej, po prostem namyśleniu się nad tem: warto czy nie warto, raczyła Pani przyjechać tutaj, gdzie nic ciekawego niema. Wieś, raczej to wszystko, co splata się z codziennością ludzi i stanowi dzieło ich rąk, jest okaleczone i do połowy zniszczone; poza tem