Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

istnienia tego człowieka obok jej życia ? Wszak nie dlatego, że go wtajemniczyła we wszystką treść istności swojej! I nie dlatego, przecież, że dojrzała w nim to samo, co stokroć razy widziała u innych mężczyzn, wyciągających po nią swoje gorące ręce, myśli i pragnienia! Nie mogąc dociec przyczyny, trapiła się coraz nieznośniej. Chwilami tylko, gdy posiadane pieniądze wskazywały jej na możność swoją, następnie na pewność, dzięki tej właśnie możności, widzenia Seweryna, uspakajała się zupełnie i śniła najczarowniejsze sny kresu tęsknoty wszelakiej. Po marzeniach wracało zwątpienie i rozpoczynało się szamotanie na nowo, walka z podmawiającym się z zewsząd, lecz nieuchwytnym napastnikiem. Wrogiem jednak najokrutniejszym był czas. Odpowiednio do treści pragnień i wzlotów stawał się raz próżnią głuchą i przepastną, raz ścianą, złomem olbrzymim granitowym, wyrastającym przed stopami i oczyma.
Bacząc ciągle na owe pięć lat, wypisane ręką Seweryna do niej w ostatnim liście, jako czas rozłąki, niczyją wolą i mocą nie dający się skrócić, nie mogła sobie teraz poradzić z czasem jednego dnia. Właśnie trzeciego rana od wyjazdu Klemensa, gdy siedząc w łóżku, myślała nad celem rozpoczętego dnia i nad jego znaczeniem w ogromie czasu czterech pozostałych lat rozległo się głośne stukanie do drzwi. Weszła Marcelowa.
— Jakiś żyd chodzi po czałem piętrze i niby to pani szuka — oznajmiła posługaczka.
— Żyd?
— Ano mówię, że żyd...