Z podglebia/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Żyznowski
Tytuł Z podglebia
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska”
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Od czasu, kiedy przyjechali do Zakopanego trzecia jesień schodziła na dolinę podhalańską.
Z wiosną ostatniego roku przenieśli się z pensjonatu do chaty wysuniętej z całej zwartej gromady domów w pole, pod same prawie podnoże gór. Ze względu na swe ambicje architektoniczne i szpetne ozdoby chata była wyniesiona kiedyś do miana willi i nawet jakoś tam ochrzczona. Lata wojny wytarły z pamięci wszystkich, nawet właścicielki, imię własne owego budynku, ostatecznie ani chaty, ani willi tylko wprost zwyczajnie — domu stary Staszkowy. Dom składał się z czterech pomieszczeń: trzech izb rzędem ustawionych do słońca i kuchni, małem oknem na północ wyzierającej. W kuchni mieszkała właścicielka domu, owa właśnie stara Staszkowa nieurodzona gaździna, lecz dawno z pod Sącza do Zakopanego z synem przybyła kobieta. Syn w wojnie zgubiony bez wieści i znaku zostawił matkę we łzach nieskończonych, w niepewnościach i nadziejach, wreszcie w zupełnem poddaniu się Bogu, który ją za wiarę wielką i modlitwy serdeczne odnajęciem domu nagrodził i z nędzy okrutnej wybawił. W trzech izbach zamieszkali: Klemens i Helena. Od pierwszego niemal dnia życie obojga skupiło się głównie w pokoju środkowym, najmniejszym i najjaśniejszym, posiadającym bowiem, prócz pary okien drzwi wyjściowe do połowy oszklone. Przed progiem tego pokoju, ściślej od kilku schodków z zewnątrz doń prowadzących, słała się łąka wielkim zielonym kobiercem rozwiniętym aż pod stare świerki, rosnące na stoczu Małej Świnicy. Sypiali oddzielnie w dwu pokojach od siebie odległych, wielkich kwadratowych izbach symetrycznie znaczących się nawet z zewnątrz domu. Dnie i wieczory spędzali razem w izbie środkowej.
Życie ich określiło się dawno, jeszcze w Miedzborzu, skąd łaska jakiegoś austrjackiego jenerała pozwoliła im wyjechać. Klemens, aby nie spłoszyć Heleny, głęboko zataił swą miłość. Próżno zresztą odkryłby uczucie swoje, próżnoby w jakich bądź słowach wywiódł mękę swoją na jaw, wiedział aż nadto dobrze, że Helena jej nie dojrzy, a jeśli dojrzy, to przestraszona i zawiedziona, jak dziecko, odejdzie. Milczał tedy, jedyną radość czerpiąc z tego, że ona jest z nim, że żyje przy nim ze swojem zapatrzeniem, jak przy bracie niezmiernie mądrym, tylko mądrym. Czasem jednak, gdy nie zdołał zmóc pragnienia ciągle czatującego, wciąż dopominającego się o byle ochłap dla zgłodniałych oczu, rąk, ust i całego ciała, mową zimną i chytrą wywodził ją w jasność słoneczną nadziei, by po chwili zastraszyć piorunem jakiejś prawdy i gradem słów wysmagać. Częstokroć taką mową okrutną spychał ją w przepaść zwątpień albo podawał trud, jak głaz ciężki na drogę wwalony, nie dający się ani sercem ani rozumem z miejsca ruszyć. Mszcząc się za krzywdy, postokroć razy raczej rękami boskiemi, niźli przez nią mu przyczynione, nie wiedział, że ją od siebie precz w samotność najdalszą odstręcza. Nie przypuszczał zgoła, że to z treścią jego słów idzie Helena w ciemność lasu albo błąka się kędyś wśród gór bez kierunku żadnej drogi dnie całe. W niej przecież zalegało wszystko i to, co mówił stale dawno o znaczeniu dziecka w życiu dwojga ludzi i to najdziwniejsze o miłości. Pamięta:
— Pani siebie kocha, nie jego.
— Jakto? — zdziwiła się, potem śmiechem lekceważąc jego powiedzenie. — Ja go nie kocham?
— Nie! Kobieta nie kocha mężczyzny, tak jak nigdy on jej nie kocha i nie kochał nigdy. Przecież, — kochać, to nie potrzebować. Pani go potrzebuje strasznie, okrutnie. On jest jeden, jedyny, który ciału pani może dać rozkosz, on jeden, jedyny życie pani potrafił zbudzić w całej pełni. W promieniach jego spojrzenia dojrzewa pani szczęście. Błogosławione spojrzenie, a jakże prędko, jak bezwzględnie przeklęte, gdy inną łaską swoją obejmie i pragnieniem swojem zagrzeje. On rozkochał panią w sobie samej. Nie zechce pani żadną ofiarą ciała osłabić siły rozkoszy, która powstanie w całej dla pani potędze, gdy on najlżejszą pieszczotą na nią zawoła. Nie pamiętam już, czyjem przemądrem słowem zeznaje kobieta szczęście miłości, mówiąc: Kocham go. On jest mój i ja jestem moja, (swoja), jak nigdy dotąd nie byłam.
Nie mogła się odpędzić od tej, szarpiącej ją na każdem miejscu prawdy, aż go spytała kiedyś wieczorem:
— Czy można kochać bardziej i inaczej?
— Ah, to przecież wszystko jedno! — zbył ją, wiedząc o co go pyta.
Zdarzało się również, że Klemensa to niepostrzeganie przez Helenę istoty jego obecnego życia doprowadzało do bezradnej i z wielkim tylko wysiłkiem ukrywanej złości. Nieraz już, ledwie panując nad sobą, rzucał jej i sobie pytanie:
— Co dalej?
Ona wtedy odliczała tak, jak podczas pewnej rozmowy w nocy, czas miniony tęsknoty i rozłąki i odpowiedziała naiwnie:
— Już coraz bliżej! — Jeszcze rok i pięć dni.
— I cóż potem? — grzązł dalej.
— Potem pojedziemy do Francji.
— Którędy?
— Nie wiem! Obiecał pan...
— Tylko chyba przez Rumunję! — sam jej podpowiedział by wnet dorzucić pytanie: — A potem?
— Potem, potem! Potem...
— Ale co ze mną? — przerwał marzenie.
— Z panem?... — zamyśliła się. — Pan pojedzie do Miedzborza... Ożeni się pan i będzie..., ja panu życzę tak dobrze...
— Pani Heleno, czasem mi się zdaje, że oboje śnimy o jakimś dniu, który przecież nigdy może nie nadejść.
— Śnimy? — podchwyciło jej zdziwienie.
— Tak, śnimy! Pani i ja. Pani marzy o dniu do pewnego stopnia w wyobraźni określonym, ja zaś o chwili, jak śmierć, nie dającej się ująć żadnem wyobrażeniem.
— Ja już o tem myślałam i wiem doskonale, że obecność moja przy panu musi mu w jakiś sposób przeszkadzać...
— Nie zrozumiała mnie pani — przerwał jej, prawie że opryskliwie.
— Możliwe, ale niech pan sam powie, że w tem naszem wspólnem życiu, które już trwa tak długo...
— Niech mi pani pozwoli skończyć — znowu przerwał jej — my ciągle śnimy, pani najzupełniej prawnie, ja najzupełniej bezprawnie. Czuję, wiem zresztą o tem, że zły, czy dobry los związał jakimś niewidzialnym, lecz przecież straszliwie mocnym, łańcuchem moje życie z życiem was dwojga.
— Chce pan powiedzieć: poco mi ten kłopot? O tem właśnie...
— Ależ nie... Pani Heleno... Pani Heleno, aczkolwiek wierzymy, ja aż nadto w to wierzę, że jest inaczej... że jest właśnie tak, jak chwilami mi się zdaje, że sam tego możliwie pragnę, nie wiemy oboje... nie jesteśmy pewni... czy Witan, czy on, wojna przecież...
— Milcz pan! — krzyknęła przypuszczeniem jego, jak piorunem rażona.
Klemens podawał jej takie krople śmiertelnego jadu zazwyczaj, gdy czas ją podratował od poprzedniego zatrucia i w oczach rozświetlał się znowu blask lepszej nadziei życia.
Czasami spływały im wstecz miesiące całe w niezmąconej pogodzie braterskiego porozumienia. Pokój środkowy wypełniała wtedy woń maleńkich kwiatuszków naręczami zniesionych z pobliskiej łąki. Klemens żył w promieniach jej troski o niego. Pilnowała, by się podczas długich spacerów nie męczył, by zawsze wporę brał lekarstwo, i baczniej od niego pilnowała, by wypijał codziennie sakramentalną porcję mleka, część, pono, jego zbawienia.
Mijały jednak całe tygodnie, kiedy zdawało się, że nie znosili się wzajem, szczególnie ona z trudem cierpiała sam widok Klemensa. Wtedy uciekała od niego: od jego kaszlu i spojrzeń, pozornie zimnych, w gruncie rzeczy ustawicznie płonących i wszystkowidzących; od jego głosu, sposobu mówienia; od całego jego życia naraz zupełnie obcego w góry, w zakąty głuche pod opiekę dumnych, a pobłażliwych smereków, albo w zacisze samotnych dolin.
Poznała już wiele dróg, prowadzących na szczyty wyniosłe i niebezpieczne. Podczas pierwszej zimy spróbowała za namową Klemensa jeździć na nartach. Nauka poszła prędko. Już po kilku tygodniach ważyła się na dalekie samotne wycieczki. Czasu zim następnych całemi dniami bywała poza domem. Nosiły ją, niby nad ziemią po obszarze bieli nieskalanej owe skrzydła do nóg przytroczone.
Zima najłaskawiej obchodziła się z Heleną. Ściszała tęsknotę. Zachęcała do życia. Odbijała w Helenie, niby w zwierciadle, własną urodę. Wiosna trwożyła serce. Podszeptywała w czas słonecznego zwiastowania myśli osmucające i zwątpienia wszelakie. Z dróg i ścieżyn znanych, bezpiecznych i przyjaznych, spędzała do domu. Maluczkość życia jej wystawiała na śmiech i drwiny całego w krąg budzącego się życia natury. Późno zaś, już na przełomie lata zaglądała bezwstydnie pod suknie. Mrowiem niepokojącym rozchodziła się po ciele. Nocami sprowadzała do łóżka kochanka. Pozwalała na wszystkie z nim pieszczoty rozkoszne, by o wczesnem świtaniu łzy z oczu wycisnąć i z temi łzami wygnać na tułaczkę po polach, pogrążonych w zawiłość własnych spraw miłosnych. W zmowie ze skwarem lata spowijała byt Heleny w oparną tęsknotę ciała. Lato późne na podobieństwo zimy koiło bóle przewlekłe. Wygładzało zmarszczki na czole. Wysuszało, niby na zawsze, źródło łez w oczach, by w chwili najjaśniejszego rozświetlenia gromem rozpaczy uderzyć i łzy zesłać razem z wolą czyjąś, łzy zgoła niespodziewane, płynące po twarzy z roztkliwienia powieczornego z zewsząd ją otaczającego.
Najdłuższe godziny, dnie i noce przychodziły z jesienią. Mgły gęste i najsmętniejsze skrywały góry. Ziąb zdradliwy, dojmujący przenikał ciało nawskroś i wkradał się do mózgu głowy i szpiku kości. Wiatry trzaskały drzwiami i tłukły szyby w oknach. Na łąkach wśród traw kryła się woda. Rozmokłe drogi raziło boleśnie każde stąpnięcie ludzkich nóg. Tygodniami lały deszcze, dobijając się do okien i narzekając pod niemi monotonnie, bez końca, straszliwie.
Właśnie trzecia już jesień szła z węgierskiej strony. Wlokła się, unikając promieni słonecznych od Doliny Kościeliskiej, od Czerwonych Wierchów, w krąg obchodząc Giewont. Zsuwała się niewidna w księżycowej poświacie z grzbietu Koszystej i Świnicy. Zasiadała, trzęsąc się pod pniami prastarych drzew w ukryciu wielkich skalnych szczelin.
W domu Staszkowej śmiertelnie zacichło i pociemniało, tem bardziej, że stara kobiecina, przypadkowo podsłuchawszy rozmowę sąsiadów, dowiedziała się o śmierci swego syna. Walek feldfebel, syn gazdy, bliskiego sąsiada Staszkowej przyjechał do domu na urlop kilkudniowy. Nie śmiała go wręcz zapytać o los swego jedynaka — bała się. Co wieczora jednakże szła na drżących nogach pod drzwi izby gazdowskiej i słuchała. Przyczajona w mroku sieni chwytała, cała w słuch zaklęta, każde słowo opowiadania młodego juhasa w mundurze podoficera austrjackiego. Pewnego i ostatniego dla niej wieczoru słyszała:
— Staszkowy Jaśka poharatało na nic! Mogiłkę my mu sporzundzili fajną i skałkę na nią wwalili, a Franek Gąsienniców ksyzycek mu na ni bagneciskiem wcion równiuteńki...
Powaliła Staszkową ta straszna wieść pod chatą gazdy. Ocknęła się dopiero po północku na łóżku we własnej kuchni. Zajęczała i znowu w niepamiętanie wszystkiego zapadła. Dzień ją zbudził. Chciała się zwlec z wyrka — nie mogła dźwignąć ani jednej ciała cząsteczki. Obolenie ciężkie przykuło ją do betów. Leżała z rozwartemi oczyma, martwo do bielonego pułapu patrzeniem przyczepionemi. Helena przysiadła na jej łóżku. Współczuła okrutnemu nieszczęściu. Służyła potem starowinie we wszystkiej codziennej potrzebie. Wmawiała pożywienie wargom zeschniętym i posiniałym. Sprzątała, jak najemna, wszystkie izby wraz z kuchnią. Zapomniała zupełnie o Klemensie. Wieczorami słuchała sercem napoły przytomnych biadań Staszkowej.
— Wszystkie dobre ludzie przepadną. Wytracisz to ich, Panie Jezusie miły... Mogiłkę Jaśkowi sporzondzili fajną... Franek mu ksyzycek wycion równiuśki... Na mogiłkę synaczka zaprowadź, Panie miły...
Zacichło całkiem i pociemniało w domu starej Staszkowej.
Przed Heleną szedł wszędzie, gdzie tylko była i dokąd szła, lęk jakiś, jak cień.
W połowie października nad doliną podhalańską zajaśniał najcudniejszy granat niebios. Od świtu już przystroił się dzień w złoto słońca i uśmiech. Góry przywoływały do siebie wyzłoconemi graniami. Kusiły mgłami fioletowemi odchylone w głąb zbocza. Nęciło ciepło i cisza. Drzewa wspominały w pogodnej przedśmiertnej zadumie wiosnę.
Na pordzewiałej łące błyszczały jeszcze wielkie krople rosy porannej, kiedy słońce wywołało Helenę z domu. Staszkowa i Klemens spali jeszcze. Obowiązki narzucone jej czasu ostatniego roku szczególnemi warunkami życia, mimowolnie przez nią przyjęte tym razem nie zatrzymały jej, lecz przeciwnie strachem smutku i sposępnienia trzech izb, w szczególe zaś oziębłej i mrocznej kuchni wygnały za próg w obszar dobrotliwego uśmiechu jesiennego słońca. Naprzełaj, w lekkiej tylko sukni pobiegła w stronę wijącego się pod Reglami strumienia. W miejscach drzewami zacienionych z ziemi szedł chłód wilgotny, pachnący zgniłemi korzeniami traw i mchem, długiemi deszczami pognębionym. Chwytały ją tam w krąg dreszcze. Woda z strumienia, zazwyczaj czysta, rwała, onego rana szara i zmętniała, niby groźbą jeszcze zupełnie nie wypełnioną ścigana i zestrachana, kędyś w dal bezpieczną i ustronną.
Helena poszła krętym brzegiem. Myśli odeszły ją zupełnie. Szum pędzącej wody prowadził, niby opowiadanie czyjeś niezmiernie zajmujące. Słuchała powolnie, godząc się na trud drogi wśród śliskich kamieni, po wybojach, korzeniach, coraz to potrącana gałęźmi wielkich świerków, albo witkami małych anemicznych odrostków drzew wszelakich. W pewnem miejscu natrafiła na przerzuconą przez strumień kładkę — nawiązanie rozerwanej wąskiej ścieżki. Podniosła głowę, obejrzała się dookoła, niby kozica rzuciła spojrzenie jak można tylko najgłębiej w gąszcz leśną i ruszyła w prawo, na drugą stronę uciekającej wody.
Koło południa, omijając szeroką drogę kuźnicką wspinała się kamienistym, dawno wyschniętem łożyskiem górskiego strumyka na wywyższenie Kalatówek. Słońce wzniesione na środek firmamentu dogrzewało, niby w pełni lata. Rośliny wszystkie, długiem konaniem do ziemi ponaginane, odprężały się jedna za drugą. Opadłe bezwładnie gałęzie świerków dźwigały się ku górze. Mysie króle i sikory przyleciały tu z obejść gazdowskich, nawołując się piskaniem częstotliwem w gromadę, ryzykującą spotkanie z kobusem, albo z innym większym jastrzębiem. Zięby powtarzały bez końca swój przyśpiewek, wciąż udając, że pracują tak wiele. Hałas i gwar, i szum panowały dookoła.
Z kwadratowej polany zupełnie płasko rozłożonej na szczycie niewysokiego wzgórza Helena wdrapała się na zrąb skalny, do słońca zwrócony. Zrąb ten, jakby ludzkiemi rękami wykuty, tworzył w pewnem miejscu rodzaj stopnia kilkometrowej szerokości płaszczyzny poziomej. Do owej płaszczyzny dostęp i to nadzwyczaj trudny był tylko z dołu, z tej właśnie zielonej jeszcze, kwadratowej polany, skąd wdrapała się Helena. Wwyż od zrębu wznosiła się ściana pionowa zupełnie gładka wysokości kilkunastumetrowej na szczycie gęsto zalesiona. Od prastarych drzew, na szczycie owej ściany wyrosłych zwisały długie, gołe korzenie zbłąkane w próżnię powietrzną, ssaki nieczynne, obeschłe i pokurczone.
Płaska powierzchnia zrębu była bardzo gładka i mile słońcem wygrzana. Helena położyła się, by odpocząć. W miarę ustępowania znużenia poczęła się wyjawiać wyobraźni przyszłość bliska, latami tęsknoty i samotności nakreślona. Marzenia pogodne, jasne, tkliwe obliczały w złocie najczystszej radości i największego szczęścia zapłatę za czas nieskończony trudów serdecznych, najcięższych na ziemi. Myśli opracowywały treść kresu zwątpień rozpacznych aż zboczyła zadumą na drogę przeczuć rozkosznych. Tyle, tyle przecież lat. Zapomniała już, jakie jest ciało jej, jakby z przed własnych oczu ukryte, zatajone we wszystkiem, zamilkłe. Poczuła na sobie pieszczotę słoneczną i zawstydziła się, chyba pierwszy raz w życiu. Przebiegło pod suknią tchnienie gorące i uderzyło w twarz płomieniem. Niepokój wszedł w krew. Ucieszyła się radością najbardziej tajemną, że odzyskała pełnię fizycznej wrażliwości kobiecej, że w czas wielkiego szczęścia spotkania da zbiedzonemu przez wojnę kochankowi najżywsze, dziewczęce prawie, jego pieszczot odczucia. Dopuszczała nawet lękliwie w marzeniach osłonecznionych, że dziecko mu da, jako dowód bezwiny i kochania wielkiego. Wierzyła we wszystką swoją obecnie, jak u innych kobiet, możność.
Słońce paliło ciało aż do krwi.
Zapragnęła zobaczyć siebie dla niego. Wstała i rozejrzała się w krąg. Dookoła na straży jej samotności i marzeń stały, niby potworne kły, ostrzami do nieba zwrócone góry granitowe, milczące, niezdradne. Rozebrała się do naga, zupełnie. Chciwie opadły ją promienie słoneczne. Nie chcąc, uświadomiła sobie pewną rozkosz fizyczną, gdy w przeciwieństwie do chłodu, wiejącego na jej plecy od pionowej ściany góry, objęło ją miękkie, choć żarliwe tchnienie i jakby przytuliło się do ust, twarzy, piersi, ramion i nóg. Poddała mu się bezwolnie z zamkniętemi oczyma i oddechem w piersiach zatrzymanym, następnie rozesłała suknie i położyła się na nich. W nieskażonej beztrosce pięknego dnia marzyła wszystkiemi zgodnie myślami i ciałem nagle odłączonem od wszelkich rozumnych zakłopotań. Rozpuściła włosy, a przeczesując je potem palcami, dziwiła się, że lśnią w słońcu bronzowemi połyski. Badała siebie z dokładnością spojrzeń malarza, gdy wiernie przerysowuje akt pierwszy raz widzianej modelki. Zauważyła, że ręce jej zgrubiały w nasadzie ramion, a piersi ściężały w sobie i jakby odsunęły się od siebie, powiększając dzielącą je przestrzeń. Układała je na miejsce pierwotne, pamięcią wskazane. Starała się sobie przypomnieć, czy zmieniły wygląd swój od czasu rozstania z Sewerynem. Z radością dostrzegła, że ciemna pręga, okalająca stan jej, zniknęła. Tak samo ucieszyła się, gdy dotknięciem rąk sprawdzając, przekonała się, że zapadnięte dawniej między biodrami miejsca — wypełniły się ciałem i zaokrągliły. Drgnęła najniespodziewaniej, kiedy przeciągnęła lekko rozczuloną ręką po doskonałej gładkości swoich nóg. Wtem dopadł ją od strony niewiadomej, jakiś szmer i szelest. Wstała i przysłoniła się suknią, tuląc się jednocześnie do skalnej ściany. Dookoła nie zauważyła nikogo. Przypuszczając, że to osunęły się z góry grudki ziemi, spojrzała w stronę wysoko wiszących korzeni. W tejże chwili posłyszała:
— Ostańcie tak goluśka! Fajnie wom tak!
Zalękła się do tego stopnia, że na chwilę straciła władzę w rękach, usiłujących co prędzej narzucić koszule i suknie, na strachem zmrożone nagie ciało.
Spojrzała wgórę. Nad stromą ścianą urwiska zobaczyła dwie głowy w czapkach żołnierzy austrjackich. Domyśliła się, że są to dezerterzy, t. zw. zielone wojsko, którem opiekuje się ludność Podhala i na które próżno poluje groźna żandarmerja. Opanowała nagły przestrach i zaczęła się pośpiesznie, lecz dokładnie ubierać.
— Ostańcie tak, zara się tam ku wom do dołu spuścieme. Pocekajcie! — rzucił któryś z góralska.
— Kiedy nie mam czasu! — swobodnie odpowiedziała Helena.
— Ni mocie?
— Nie, nie mam!
— Pogoda pikna, moglibyście se z nami przez nockę na hali ostać!
Zupełnie już ubrana, jeszcze raz spojrzała w stronę żołnierzy. Jeden z nich, nie bacząc na pewne niebezpieczeństwo, wychylony do połowy nad pionową ścianę skały, starał się pochwycić koniec najdłuższego i najgrubszego korzenia.
— Jasiek, ta ślecisz jucho i poharatas się na śmierzć! — przestrzegał drugi śmiałego towarzysza, który klął siarczyście i powtarzał z uporem zdanie, wskazujące Helenie jak najszybszą ucieczkę.
Kalecząc do krwi nogi, plecy i ręce, zsunęła się na polanę, skąd popędziła ciemną w trawie ścieżyną w stronę Kuźnic. Skryły ją właśnie między sobą młode, gęste świerki, kiedy posłyszała za sobą głośne klątwy, potem suchy trzask i znowu klątwy. Biegła co sił w nogach, ciągle tą samą ścieżyną, tylko teraz pod górę. W jednem miejscu potknęła się i upadła. Zanim się podniosła, nadsłuchała, czy jej nie gonią. Cicho było zupełnie. Obejrzała się. Kwadratowa polana wraz ze zrębem skalnym ginęła w szaro-granatowym cieniu. Ruszyła dalej ścieżką, nie wiedząc dobrze, dokąd prowadzi ta wąska, nieznana jej tu i owdzie złamana drożyna. Słońce skryło się już za górami, jak się domyślała, za wschodnią ścianą Giewontu, poczerniałą, rzucającą wielki cień na grzbiety skaliste sąsiednich gór. W olbrzymiej kotlinie spowijało się wszystko w szaro-zielonkawe światło. W pewnej chwili Helena znowu zaczęła biec, zdawało się jej, że gdzieś blisko posłyszała porozumiewawcze naświstywanie dwóch żołnierzy. Zdyszana, z sercem gwałtownie tłukącem się w piersiach, wpadła niemal na klęczącą postać ludzką, najoczywiściej modlącą się.
— Przepraszam! — wybełkotała drżącemi wargami, jak uderzeniem osadzona na miejscu.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — odpowiedział łagodnie powstający z kolan mężczyzna, ubrany w długi szary płaszcz samodziałowy.
— Na wieki wieków, amen! — chciała powiedzieć coś, ale nie stało jej głosu i zbrakło słowa.
— Biegła pani? Pod górę nie można! — dobrotliwie zauważył mężczyzna.
— Uciekałam, proszę pana... gonili mnie jacyś żołnierze, biegłam i zdaje się, że zbłądziłam.
— Nie, stąd od klasztoru idzie droga równa i szeroka wdół, aż do Kuźnic. Niech pani odpocznie! — wskazał jej ławkę z białą brzozową poręczą. — Nie sądzę, by aż tu przybiegli, wiedzą, że tutaj jest nasz klasztor, ominą.
— Ah, więc to... więc może pan to zakonnik?
— Tak, nazywam się Tomasz, brat Tomasz.
— Jak to dziwnie? Nigdy tu nie byłam, a przecież... teraz już mniej więcej zdaję sobie sprawę, gdzie jestem. A gdzie jest klasztor? — spytała, rozglądając się dookoła i nie widząc żadnych zabudowań.
— Pokażę pani zaraz. Tu jest miejsce, gdzie zazwyczaj modlą się bracia albertyni, klasztor jest w głębi.
— Nigdy nie widziałam klasztoru, właściwie widziałam, ale w mieście... tak wśród gór — nigdy. Czy można proszę pa..., proszę brata wejść do środka i zobaczyć?
— Na podwórze, tak... do cel nie wolno, może, gdyby był przeor... Zresztą niema tam nic ciekawego... tapczan, stół i krzesło.
Poświst wiatru przyziemnego przeszył ciszę i chłodniejące powietrze uchodzącego dnia. Helena wstrząsnęła się w sobie i zerwała z ławki, jakgdyby do ucieczki.
— Znowu oni, proszę brata! Gonią mnie na pewno...
— Nie, nie! Niech się pani uspokoi, to wiatr gwiżdże, zwiastun niedobry! Czuje pani ten suchy, gorący powiew?
— To co?
— Lepiej być w domu, wiatr halny przyjdzie na pewno... O widzi pani tam od strony Czerwonych Wirchów? Taka biała mgła ni to obłok, ni to chmura... zawsze przedtem ukazuje się w tamtej stronie...
— Którędy mam pójść do drogi? — zapytała spokojnie. Słowa ostrzegawcze zakonnika nie budziły w niej lęku, tem bardziej, że brat Tomasz mówił o wszystkiem z jakimś monotonnym spokojem. — Chciałabym jeszcze choć z zewnątrz zobaczyć klasztor.
— Chodźmy zatem! Ja też już muszę wracać, tem bardziej... — brat Tomasz urwał. Głęboko w dole stoku, w ciemnej zieleni świerków syk rozległ się przeciągły, rażący wraz wszystkie zmysły. — Gniewa się! — rzucił, zatrzymując się i pozierając w krąg, niewiadomo czy z lubością, czy z lękiem.
Wkrótce doszli do wysokiego oparkanienia z bramą pośrodku szeroko rozwartą, ledwie skleconą z nierównych, nieheblowanych desek. Ponad parkan wznosiła się szopa drewniana, kryta dachem dziurawym, jak sito. Gdy Helena znalazła się na podwórku osobliwego klasztoru, zdawało się jej, że już widziała gdzieś to podwórze, że zna jego kształt i pamięta wygląd ogólny. Pamięć cofnęła się wstecz i zaczęła pracowicie szperać w minionem. Tak! Przypomina sobie: w Warszawie na przedmieściu, tak... Podwórze domu, gdzie mieszkał Seweryn... była tam raz jeden. Pamięta. Brat Tomasz wskazał jej szereg niezmiernie małych okienek w budynku szczególnego pozoru.
— To nasze cele!
— Więc to już klasztor? — zdziwiła się.
— Tak, dom ludzi, którzy odeszli od świata.
Z wewnątrz drewnianego budynku wypadł na podwórze głos dzwonka.
— Muszę już iść! Proszę niech pani również idzie do domu.
W tejże chwili rozległ się znowu syk i świst, następnie szum przeraźliwie głośny, jak od wodospadu.
W starej szopie trzasnęły podpory i skrzypnęły deski.
— Już, już! Za chwilę małą... Oho, znam ja to dobrze, znam! — chwalił się zakonnik najoczywiściej z lubą niecierpliwością, czekający na przyjście żywiołu. — Wszystko widać z mojego okna, wszystko słychać w mojej celi. A w nocy... ha... — zaśmiał się w głos.
Helena patrzyła ze zdziwieniem na brata Tomasza. Nie mogła zrozumieć jego radości. Lęk szczególny zajrzał jej w oczy. Niebo pociemniało. Po chwili zupełnej ciszy znowu wiatr nagły i jakby cienki zaświstał.
Parkan zatrząsł się. O deski szopy uderzyło kilkakroć, raz po razu, cielsko wielkie, niewidne, konwulsjami miotane.
— Proszę, proszę już iść! — kazał Helenie zakonnik głosem suchym.
Poszła. Odprowadził ją za bramę, wskazał drogę, objaśnił oschle, surowo, nieprzyjaźnie pożegnał, a rzuciwszy wślad za przestraszoną słowa „z Bogiem“, nie mające żadnego dla niej wtedy znaczenia, począł zamykać bramę.
Nad drogą, wśród wielkich drzew wdół wiodącą, stanęła Helena, jak we śnie. Przemknęła przez pamięć treść dnia poczętego w słońcu, a przepadającego w zamęcie fantastycznych wydarzeń: spotkań dziwnych, rozmów szczególnych i znaków ziemi i niebios. Chciała coś zrozumieć, pragnęła odnaleźć w czasie dnia ubiegłego czas oddzielnych wypadków — napróżno! Strach podskórny, mrozem ścinający krew w żyłach, mącił pojmowanie i odbierał wszelką możność rozeznania się w obecności czasu i miejsca. Wszystko w krąg, jak ona, stało bez poruszenia, zamarłe i niemowne. W oddali tylko nieokreślonej, kędyś poza wszystkiemi górami głucho huczało. Wtem Helena posłyszała za sobą zgodny chór głosów:
„Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech“... Modlitwa szła między drzewami, jak ciało mgliste, przepadające w dalekości pomrocznej. W miarę zasłuchania się, i coraz wyraźniejszego pojmowania dźwięków, strach wzmagał się.
Pobiegła drogą naprzód. Po łagodnej pochyłości stoku niosły ją nogi w ciemność coraz sroższą, w gąszcz leśny coraz bardziej skupiony i tajemniczy. Przyświecały, drogę wskazując, kamienie szare narazie jeszcze od otoczenia jaśniejsze. Niby czaszki ludzkie znaczyły szlak lęku.
W pewnem miejscu raptownego skrętu drogi, po obydwu jej stronach odchylały się nieco w głąb zalesionych ścian miejsca słońcem wypalone, niewielkie łyse płaszczyzny. Tam było widniej. Światło ołowianych niebios od ziemi niezakryte gęstem igliwiem świerków spływało na owe miejsce, jak pocieszenie, jak leciuchny prześwit nadziei... Helena zatrzymała się. Cisza panowała jeszcze wciąż bezdenna. Zastygło w niej wszystko życic, jak serce w najstraszliwszem czekaniu, jak spojrzenie w świetle błyskawicowego niebios rozwarcia. Od zmysłów Heleny odchodził w tę ciszę wszystek ich rozum. Od serca odpływała krew, w widzenie tylko wpełzł strach niemy, włochaty, upiorny. Stała długo przykuta do miejsca, bojąc się oka mrugnięciem, oddechem żywszym, lub ruchem najmniejszym zbudzić dookolne kamienne milczenie. Nagle rozwidniło się bardziej. Wychyliły się ku oczom wyraźne kształty i sylwety wierzchołków drzew. Po drodze, z góry od bramy klasztornej zesmyknął się ciemny, przezroczysty stwór leśny. O nogi się otarł i szczezł w dole. Pędził za nim drugi, jak tamten nieuchwytny, cichusieńko, przeciągle świszczący. Po lesie poszła trwoga. Piargi ruszył lęk. Ciężkie, obwisłe, niby ludzkie ręce w sennym bezwładzie opadłe, zadrżały naraz gałęzie prastarych smereków. Pochylnią drogi co chwila staczały się teraz inne stwory. Jeden za drugim, jeden za drugim wślad, wzrokiem niedojrzany, słuchem tylko pochwytny. Ślad jak smuga ciepła, zapachu, szelestu. Zaczęły się drzewa wspinać jedno poprzez drugie. Zaczęły wypatrywać cienkiemi wierzchołkami czegoś w przestrzeni omroczonej. Trącały się wzajem kosmatemi łapami i baczenie dając w krąg pilnie, kiwać się poczęły, niby znaki umówione wymieniać.
Staczały się, zsuwały, zlatywały w koziołkach po drodze gońce opętane, świszcząc, sycząc, sapiąc jeszcze chwilę jedną, gdy ruszył z wyciem i jękiem na drzewa i ziemię, skały i trawy — na wszystko, co bezkresnym naraz stało się traktem szatańskiego pochodu — hufiec sił niszczącego żywiołu.
Helenę odrzuciło wbok z drogi, pod konary świerków.
Wicher halny szalał. Zwijał się raz w kłęby wielkie, to znowu kurczył się i podsadzał pod pnie. Zmuszał drzewa do walki, tak, iż prały się wzajem ciężkiemi gałęźmi bez przerwy i odetchnienia. Jęczał, wbijając się w ziemię; chichotał, wyskakując w górę skrętem wężowym. Opadając z pod chmur, dumne łby strzelistych świerków skręcał i ku pokorze naginał. Garścią wielgachną targał grzywy limb. Otrząsał z dębów i jesionów ostatnie liście. Zmęczony ginął na powiek mrugnienie, by po gwizdnięciu na skalnej szczelinie wrócić i znowu harce piekielne rozpocząć. Znowu wyć, jak stado wilków na śmierć zgłodniałych. Znowu skamłać. Znowu jęczeć. Łkać odnowa, zawodzić i chichotać.
Przytulona do grubego pnia, z obezwładnionemi docna zmysłami stała Helena, pozierając w krąg okiem wyłupionem z orbit. Usta miała otwarte, ręce wczepione paznogciami w korę drzewa. Nie widziała nic, nie słyszała nic, prócz ciężkiego stękania starego smereku. Febra trzęsła nią bez przerwy. Suknia zdarta aż do piersi odkrywała całe prawie ciało. Rzucał w nie wicher garście piachu, naręcze gałęzi ciskał, smagał najcieńszemi rózgami łodyg, korzeni kwietnych. Gdy posłyszała za sobą przeraźliwy trzask, następnie drżenie ziemi, jakby ją kto na sieci korzeni unosił, instynkt kazał jej ucieczkę.
Pobiegła. Gnał ją wicher po pochylni, wypędzał precz, precz z lasu z chichotem, przezwiskami i gwizdaniem szyderczem coraz to suknię podkasując i siepiąc po nagich łydkach. Wyciągały się za nią, niby ręce, ciężkie obwisłe gałęzie. Kamienie toczyły się wślad. Liście, niby ptaków stada, leciały z furkotaniem nad nią, przed nią, za nią i z nią wraz bez opamiętania, nieprzytomnie, wciąż i wciąż bez sił swoich, potęgą jeno woli cudzej niesione.
Na szosie chlusnęły w twarz strumienie deszczu. Wielkie krople wpadały do otwartych ust, zostawały we włosach. Suknia przyległa do ciała, utrudniając bieg. Wicher przycichał na chwilę, by wnet z siłą okrutniejszą i sroższą spaść z gór i straszyć wszystko w dolinie, i niszczyć co słabsze.
Helena dobiegła do znajomego skrętu drogi pod Reglami. Wiatr halny dochodził tu tylko jako szum i trzask złowrogi. Wysokie góry i drzewa gęste, nieprzeliczonemi szeregi rosnące strzegły drogę przed jego szaleństwem. Zwolniła biegu. W nogach zastygł jakowyś ciężar. Opuchnięte stopy boleśnie ściskała skóra bucików. Każde poruszenie odzywało się w głowie, każde stąpnięcie było niezmiernym wysiłkiem całego ciała. Koleinami drogi płynęły strumienie wody. Helena weszła w nią umyślnie. Chłód dobroczynnie objął stopy, od czasu do czasu tylko wstrząsając ciało dreszczem. Brnąc po kostki, doszła do równiny, gdzie droga rozwidlała się w trzy strony. Na rozstaju znowu rzucił się na nią wiatr z deszczem. Poszła drogą wprost przed siebie. W pewnem miejscu po obydwu stronach drogi sterczały kikutami obciętych korzeni, niby stwory straszliwe, wykopane pniaki dawno ściętych drzew. Była już niedaleko domu. Przekonała się, że nie zbłądziła właśnie po owych pniakach, które niemal co dnia widywała zbliska, a które teraz zastraszyły ją ponad wszelką możliwość logicznego wytłumaczenia sobie bezpodstawności lęku. Było ich, owych pni, w tem miejscu całe zastępy. Każdy inny jeden od drugiego w wyglądzie osobliwszy i straszniejszy. Kiedy Helena weszła między szeregi rosochatych potworów, zdawało się jej, że wszystkie nagle za jej pojawieniem rozbiegły się z konspirującej coś gromady na swoje pierwotne miejsca.
W ciemności i wilgotnym przy ziemi oparze od ciągle padającego deszczu kikuty kalekie najwyraźniej poruszały się, szczególnie zaś te, które już minęła, jakby radośnie podskakiwały na głowach. Zwierając się tedy do wewnątrz, spieszyła kroki, aby co rychlej wyjść na znajomą, bliską domu łąkę. Nogi same trzymały się drogi. Zdziwiło ją, gdy wymacawszy stopami ścieżkę wśród, aż w ziemię wbitych, traw nie mogła wypatrzyć w tę straszną noc najmniejszego światełka, najniklejszego znaku życia ludzkiego. Jak dwa słupy dymów wyczerniły się naprzeciw oczu dwie samotne znajome brzózki. Noc była ciemna, lecz mgła rozświetlała ją, jak bielmo rozjaśnia czarność źrenicy ludzkiego oka — ohydnie.
Nareszcie. Płaski w tumanie kształt domu. Ciemno, ale bezpiecznie. Wichura sama podpędza, kieruje i nagania ku drzwiom. Pod nogami trzeszczy i brzęczy coś, coś, jakby zgniatane stopą szkło. Cicho.
Nacisnęła ostrożnie na klamkę — drzwi ustąpiły. W środkowym pokoju ciemno, jak wszędzie i jak wszędzie, jak tam na dworze dookoła, cisza zasłuchana w pojękiwania i wycia szalonego wichru. Obejrzała się. Okna bez szyb wpuszczają do pokoju strumienie deszczu i powietrza, strumienie, bijące w ścianę, w podłogę, we wszystko, we wszystko, jak rózgi okrutną, bezlitosną kierowane ręką.
— Klemensie! Klemensie! — przywołała szeptem na pomoc jedyne w tej chwili bliskie istnienie.
Ani słowa odpowiedzi. Strach znowu zimne szpony wczepił w gardło i dusi, dusi — powoli, stopniowo, śmiertelnie. Stopa przy stopie, targana bez przerwy dreszczem strachu i chłodu, przesuwając się przy ścianie, przeszła Helena do swego pokoju. I tam przez okna wpadał do wnętrza skłębiony mokry, obślizgły kudłaty wiatr. Strach wciąż gardła się trzymał, krtań kurczami ściskał, wpoprzek krzykami rozpaczy stawał. Do głowy podkradło się przypomnienie, jak ostrze brzytwy złą dłonią podane rękom topielca: Staszkowa. Znowu stopa za stopą w nieskończoną drogę, nadzieją ciągniona, powlokła się Helena do kuchni. Zapłakały w zawiasach drzwi, jak zbudzone niemowlę, aż serce odskowytało boleśnie. Sień wąska, jedyna w przeciwieństwie do tamtych izb zaciszna. Zapachniała w niej wilgoć i jeszcze jakiś zapach. Jaki? po próżnicy zaczęła się biedzić pamięć w chwili osłupiającego lęku i wysiłku resztek przytomności, kierujących krokami. Jakby swąd! — odgadły sponiewierane, bezsilne myśli. Znowu drzwi. Otwarły się cichutko, posłusznie, rozumnie. Kuchnia. Tu już zupełnie zacisznie, nawet cieplej. Strach zakrzywione szpony rozluźnił, choć przez małe szyby okien wpatrzyła się do środka kuchni zła noc wyłupionemi szaremi, jak brudna szmata ślepiami.
— Staszkowo! Czy Staszkowa śpi? — zapytała Helena, — Staszkowo! — powtórzyła półszeptem, nie słysząc odpowiedzi. — Staszkowo! — spróbowała jeszcze raz.
Z domysłem, że Staszkowa śpi, zarazem z chęcią zbudzenia jej, podeszła do łóżka. Znowu narzucił się jej szczególny nieprzypomniany w nazwie i pochodzeniu zapach. Przywołała jeszcze raz już zbliska starą Staszkową, a gdy ta i tym razem nie odezwała się, wymacała drżącemi palcami czyjeś zimne, skostniałe palce z innemi na krzyż splecione. Wtedy odgadła zapach gromnicy.
Trwoga porwała wyważone z orbity oczy i wepchnęła patrzenie ich w nieustępliwą szarość szyb okna. Cała istność Heleny zapragnęła światła; skupiła się w owem pożądaniu wszystką naprężoną siłą swoją i trwała póty, póki cięciwa nerwów nie puściła, rozluźniając się zupełnie. Wówczas Helena osunęła się na podłogę bez żadnej woli i mocy zmysłów. Zemdlała. Ocknęła się z nieprzytomności na łóżku Klemensa, gdzie ją był złożył po powrocie z kilkugodzinnego szukania jej, wołań i wypatrywania na wszystkich rozstajach dróg i ścieżyn. Lęk nie opuszczał jej jednak na chwilę małą. Febra trzęsła pod kołdrą. Każde stęknięcie grubych bali w ścianach domu podrzucało ją na łóżku, niby nagłe szarpnięcie czyjejś ręki. Gdy wicher nacichał, oczy szukały, bojaźliwie w krąg się rozglądając, prawdy straszliwego czasu, a gdy wracał zwolniony z chwilowej uwięzi i łomotał w dach gontowy, świstał i jęczał pod ścianami, Helena chwytała się rąk siedzącego przy niej Klemensa i kurczem strachu związana powierzała się jemu cała z obłędem trwogi i ostatnią wiarą w ratunek. Ale i Klemens trząsł się cały. Rozdygotały go dreszcze, gorączka żarła piersi i kaszel łaskotaniem nieznośnem podkradał się ustawicznie do gardła. Z każdą niemal minutą opadał z sił własnych świadomością pojętych i zmierzonych, ulegając mocy cudzej, wkoło go obejmującej, jak rozpalone żelazne obręcze. Pulsowała mu krew wszystkich żył i tętnic, jakowymś chórem zgodnym, rozkołysującym jego ciało tam i zpowrotem, rytmicznie, ciągle.
Po chwili, nieskończenie długiej, Klemens wstał. Zasłonił paltem okno, zamknął drzwi na klucz i wrócił do Heleny. Patrzała na niego wciąż jednako otwartemi oczyma, niby czekając, by coś przedsięwziął, coś, co wywróci i odmieni całą obecność, jako skutek przeżytego, strasznego dnia. Widząc, że stoi bezradny i bezwolny, że oczy mu błyszczą i zęby dzwonią w ustach podpowiedziała mu szeptem.
— Połóż się przy mnie.
Mówili sobie po imieniu i na, „ty“ od czasu zamieszkania w domku Staszkowej. Tę formę wskazała im jedynie konieczność pozornego wyjaśnienia ich stosunku wobec ludzi, z którymi zmuszeni byli się stykać codziennie. W oczach tych ludzi uchodzili za małżeństwo, nieraz, szczególnie na pogawędkach sąsiedzkich, kwestjonowane co do swej legalności.
Klemens, mimo gorączkę, rządzącą jego świadomością, zdumiał się niepomału.
— Może po tych latach w dzień okrutnego panowania żywiołu, w godzinę śmiertelnej trwogi o życie zbudziła się w jej sercu miłość dla niego, — pożądaną światłością przemknęła mu przez zwoje mózgowe, serce, krew i nerwy myśl nagła. Chciał pytać, odpowiadać, mówić, chciał się upewnić, czy dobrze słyszał, czy dobrze zrozumiał znaczenie jej słów, ale dźwięki gasły mu w krtani, sylaby plątały się.
— No połóż się, proszę! — powtórzyła Helena.
Powoli, niepostrzegalnie świat panującej w pokoju ciszy zaczął się odgraniczać od wszelkiego życia wojującego zzewnątrz izby, treścią życia dwojga ludzi.
— Która godzina? — spytała.
— Czwarta, niedługo wschód... zaraz zacznie szarzeć...
— Czy Staszkowa umarła?
— Tak, przed południem.
— Połóż się, chodź! — Helena skuliła się pod kołdrą, strach lodowaty znowu wstrząsnął nią i pokurczył.
Klemens zaczął się pospiesznie rozbierać. Najmniejsza trudność przy ściąganiu jakiegoś szczegółu ubrania, głównie czas rozsznurowywania obuwia podmawiały go do namysłu, do chłodnego — jemu zwykłego — zważenia położenia. Z drugiej strony gorączka podsycała krótkiemi językami ognia radość zmysłów, zgoła zwierzęcą i obłąkaną. Na jasnym obszarze onej radości kładły się gęste cienie wyćwiczonego, gotowego, zawsze wszystko roztrząsającego, rozumowania Klemensa. Ostrożnie wsunął się pod kołdrę, zrazu nie wiedząc, jaką właściwie ma ustanowić pozycję dla swego ciała. Helena leżała na prawym boku od ściany ze złożonemi na piersiach rękoma. Chciał się zwrócić do niej twarzą, lecz nie śmiał. Nie śmiał nawet wówczas, gdy poczuł ciepło jej ciała przy swojem ciele, nie odważył się także, widząc i czując, że Helena przytula się do niego. Ani razu dotąd nie zaświtał mu w głowie domysł, że wszystkie jej poruszenia nakazuje jej, wciąż trzymający ją w swej władzy, strach bezrozumny, okrutny. Po długiej chwili, sam nie wiedząc, czy to za wolą jego własną, odwrócił się ku niej i zajrzał w jej oczy. Patrzała, jak przedtem, niby nadsłuchując wzrokiem powiększonych źrenic, utkwionych w podłogę. Ożywiało zmartwiałe patrzenie to skaczące, to kurczące się, to znowu wyciągające się, nad długość spodziewaną, światło świecy.
— Boję się bardzo — poskarżyła się, gdy z dachu stoczyły się z hałasem ciała niewidnych upiorów i zajęczały przeciągle pod oknem.
— Nic, nic... już teraz nic... nie trzeba... razem się nic nam...
— Boję się... tak strasznie...
— Cssicho... czego? — ośmielił się pogłaskać ją po głowie. — Tyle godzin... umierałem z niepokoju... wyszedłem jeszcze przed zmierzchem, chodziłem, szukałem — gładził ją więc po włosach, a widząc, że mu się nie sprzeciwia twarz blisko do jej twarzy przybliżył. Oddech miała gorący i pachnący krwią. Pił go, chłonął w siebie, jak woń dającą życie. Bezwiednie coraz bardziej zbliżał usta swoje do jej warg. Nie odchyliła głowy. W mózgu jego huczały wszystkie wraz tętna, powtarzając rozgłośnie i tryumfalnie: „Pierwszy raz!“, „pierwszy raz po tylu latach, pierwszy raz!“ Już dotykał jej warg, już zastygł cały w bolesnej aż rozkoszy, gdy jak najbezlitościwsze pytanie i wraz odpowiedź wyjawiła się trzeźwemu przebłyskowi jego spojrzeń jej kamienna, niewzruszona obojętność. Wtedy zawahał się w sobie wszystek, zachwiał włącznie z korzeniami, które czuł i słyszał, jak zrywają się, jak pękają naruszone w podglebiu życia. Odrzucił się cały wstecz jednym gwałtownym ruchem.
Wicher zaskomlał cichutko, następnie zawył jak suka na progu płonącego domu. W pułapie trzasnęło tak głośno, że Helena w nagłem przerażeniu podrzuciła się ku Klemensowi, obejmując go jednocześnie kurczowo rękami i nogami.
— To nic, nie bój się! — uspokoił ją głosem chłodnym, jak te krople deszczu, bijące w okno.
Tuliła się do niego całem ciałem, jak dziecko śmiertelnie zalęknione do matki, jak raniona kozica do ziemi się tuli, do ciepłej ziemi jej krwią nagrzanej.
Rozumiał to Klemens i panował, choć sam wił się z bólu głęboko, głęboko tajonego.
— Zła noc w domu śmierci — zaczął się pastwić nad nią — tam leży trup...
— Nie mów... błagam cię nie mów... — zaczęła rzucać na twarz jego, ramiona i ręce pocałunki, niby słowa największej dziecięcej prośby.
Znowu zachwiał się w sobie. Porwał ją w ramiona, wgarnął w siebie i brał, wydzierał i szarpał jej bezwolność dla zaspokojenia, dla zadośćuczynienia jego woli.
— Pierwszy raz... Słuchaj pierwszy raz tak, — wmówił w jej usta razem z całowaniem — Czy chcesz być... — zapytał szeptem gardlanym.
Nie odpowiedziała.
— Czy chcesz... mów, czy chcesz być moją?
— Jak ty chcesz... jak... rób, co chcesz...
— A ty? Powiedz, powiedz! Ty, ty, chcesz?
— Ja? — zdziwiła się.
— Ty!
— Ja nie chcę... ja... ale mnie wszystko jedno...
— Prost... — Klemens niby wyrzucony wyskoczył z łóżka.
— Tak! Ale ja się tak boję strasznie...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Żyznowski.