Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niejące powietrze uchodzącego dnia. Helena wstrząsnęła się w sobie i zerwała z ławki, jakgdyby do ucieczki.
— Znowu oni, proszę brata! Gonią mnie na pewno...
— Nie, nie! Niech się pani uspokoi, to wiatr gwiżdże, zwiastun niedobry! Czuje pani ten suchy, gorący powiew?
— To co?
— Lepiej być w domu, wiatr halny przyjdzie na pewno... O widzi pani tam od strony Czerwonych Wirchów? Taka biała mgła ni to obłok, ni to chmura... zawsze przedtem ukazuje się w tamtej stronie...
— Którędy mam pójść do drogi? — zapytała spokojnie. Słowa ostrzegawcze zakonnika nie budziły w niej lęku, tem bardziej, że brat Tomasz mówił o wszystkiem z jakimś monotonnym spokojem. — Chciałabym jeszcze choć z zewnątrz zobaczyć klasztor.
— Chodźmy zatem! Ja też już muszę wracać, tem bardziej... — brat Tomasz urwał. Głęboko w dole stoku, w ciemnej zieleni świerków syk rozległ się przeciągły, rażący wraz wszystkie zmysły. — Gniewa się! — rzucił, zatrzymując się i pozierając w krąg, niewiadomo czy z lubością, czy z lękiem.
Wkrótce doszli do wysokiego oparkanienia z bramą pośrodku szeroko rozwartą, ledwie skleconą z nierównych, nieheblowanych desek. Ponad parkan wznosiła się szopa drewniana, kryta dachem dziurawym, jak sito. Gdy Helena znalazła się na podwórku osobliwego klasztoru, zdawało się jej, że już widziała gdzieś to podwórze, że zna jego kształt i pamięta wygląd