Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zniknęła. Tak samo ucieszyła się, gdy dotknięciem rąk sprawdzając, przekonała się, że zapadnięte dawniej między biodrami miejsca — wypełniły się ciałem i zaokrągliły. Drgnęła najniespodziewaniej, kiedy przeciągnęła lekko rozczuloną ręką po doskonałej gładkości swoich nóg. Wtem dopadł ją od strony niewiadomej, jakiś szmer i szelest. Wstała i przysłoniła się suknią, tuląc się jednocześnie do skalnej ściany. Dookoła nie zauważyła nikogo. Przypuszczając, że to osunęły się z góry grudki ziemi, spojrzała w stronę wysoko wiszących korzeni. W tejże chwili posłyszała:
— Ostańcie tak goluśka! Fajnie wom tak!
Zalękła się do tego stopnia, że na chwilę straciła władzę w rękach, usiłujących co prędzej narzucić koszule i suknie, na strachem zmrożone nagie ciało.
Spojrzała wgórę. Nad stromą ścianą urwiska zobaczyła dwie głowy w czapkach żołnierzy austrjackich. Domyśliła się, że są to dezerterzy, t. zw. zielone wojsko, którem opiekuje się ludność Podhala i na które próżno poluje groźna żandarmerja. Opanowała nagły przestrach i zaczęła się pośpiesznie, lecz dokładnie ubierać.
— Ostańcie tak, zara się tam ku wom do dołu spuścieme. Pocekajcie! — rzucił któryś z góralska.
— Kiedy nie mam czasu! — swobodnie odpowiedziała Helena.
— Ni mocie?
— Nie, nie mam!
— Pogoda pikna, moglibyście se z nami przez nockę na hali ostać!
Zupełnie już ubrana, jeszcze raz spojrzała w stronę