Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dwie samotne znajome brzózki. Noc była ciemna, lecz mgła rozświetlała ją, jak bielmo rozjaśnia czarność źrenicy ludzkiego oka — ohydnie.
Nareszcie. Płaski w tumanie kształt domu. Ciemno, ale bezpiecznie. Wichura sama podpędza, kieruje i nagania ku drzwiom. Pod nogami trzeszczy i brzęczy coś, coś, jakby zgniatane stopą szkło. Cicho.
Nacisnęła ostrożnie na klamkę — drzwi ustąpiły. W środkowym pokoju ciemno, jak wszędzie i jak wszędzie, jak tam na dworze dookoła, cisza zasłuchana w pojękiwania i wycia szalonego wichru. Obejrzała się. Okna bez szyb wpuszczają do pokoju strumienie deszczu i powietrza, strumienie, bijące w ścianę, w podłogę, we wszystko, we wszystko, jak rózgi okrutną, bezlitosną kierowane ręką.
— Klemensie! Klemensie! — przywołała szeptem na pomoc jedyne w tej chwili bliskie istnienie.
Ani słowa odpowiedzi. Strach znowu zimne szpony wczepił w gardło i dusi, dusi — powoli, stopniowo, śmiertelnie. Stopa przy stopie, targana bez przerwy dreszczem strachu i chłodu, przesuwając się przy ścianie, przeszła Helena do swego pokoju. I tam przez okna wpadał do wnętrza skłębiony mokry, obślizgły kudłaty wiatr. Strach wciąż gardła się trzymał, krtań kurczami ściskał, wpoprzek krzykami rozpaczy stawał. Do głowy podkradło się przypomnienie, jak ostrze brzytwy złą dłonią podane rękom topielca: Staszkowa. Znowu stopa za stopą w nieskończoną drogę, nadzieją ciągniona, powlokła się Helena do kuchni. Zapłakały w zawiasach drzwi, jak zbudzone niemowlę, aż serce odskowytało boleśnie. Sień wąska,