Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kochanka. Pozwalała na wszystkie z nim pieszczoty rozkoszne, by o wczesnem świtaniu łzy z oczu wycisnąć i z temi łzami wygnać na tułaczkę po polach, pogrążonych w zawiłość własnych spraw miłosnych. W zmowie ze skwarem lata spowijała byt Heleny w oparną tęsknotę ciała. Lato późne na podobieństwo zimy koiło bóle przewlekłe. Wygładzało zmarszczki na czole. Wysuszało, niby na zawsze, źródło łez w oczach, by w chwili najjaśniejszego rozświetlenia gromem rozpaczy uderzyć i łzy zesłać razem z wolą czyjąś, łzy zgoła niespodziewane, płynące po twarzy z roztkliwienia powieczornego z zewsząd ją otaczającego.
Najdłuższe godziny, dnie i noce przychodziły z jesienią. Mgły gęste i najsmętniejsze skrywały góry. Ziąb zdradliwy, dojmujący przenikał ciało nawskroś i wkradał się do mózgu głowy i szpiku kości. Wiatry trzaskały drzwiami i tłukły szyby w oknach. Na łąkach wśród traw kryła się woda. Rozmokłe drogi raziło boleśnie każde stąpnięcie ludzkich nóg. Tygodniami lały deszcze, dobijając się do okien i narzekając pod niemi monotonnie, bez końca, straszliwie.
Właśnie trzecia już jesień szła z węgierskiej strony. Wlokła się, unikając promieni słonecznych od Doliny Kościeliskiej, od Czerwonych Wierchów, w krąg obchodząc Giewont. Zsuwała się niewidna w księżycowej poświacie z grzbietu Koszystej i Świnicy. Zasiadała, trzęsąc się pod pniami prastarych drzew w ukryciu wielkich skalnych szczelin.
W domu Staszkowej śmiertelnie zacichło i pociemniało, tem bardziej, że stara kobiecina, przy-