Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

po głowie. — Tyle godzin... umierałem z niepokoju... wyszedłem jeszcze przed zmierzchem, chodziłem, szukałem — gładził ją więc po włosach, a widząc, że mu się nie sprzeciwia twarz blisko do jej twarzy przybliżył. Oddech miała gorący i pachnący krwią. Pił go, chłonął w siebie, jak woń dającą życie. Bezwiednie coraz bardziej zbliżał usta swoje do jej warg. Nie odchyliła głowy. W mózgu jego huczały wszystkie wraz tętna, powtarzając rozgłośnie i tryumfalnie: „Pierwszy raz!“, „pierwszy raz po tylu latach, pierwszy raz!“ Już dotykał jej warg, już zastygł cały w bolesnej aż rozkoszy, gdy jak najbezlitościwsze pytanie i wraz odpowiedź wyjawiła się trzeźwemu przebłyskowi jego spojrzeń jej kamienna, niewzruszona obojętność. Wtedy zawahał się w sobie wszystek, zachwiał włącznie z korzeniami, które czuł i słyszał, jak zrywają się, jak pękają naruszone w podglebiu życia. Odrzucił się cały wstecz jednym gwałtownym ruchem.
Wicher zaskomlał cichutko, następnie zawył jak suka na progu płonącego domu. W pułapie trzasnęło tak głośno, że Helena w nagłem przerażeniu podrzuciła się ku Klemensowi, obejmując go jednocześnie kurczowo rękami i nogami.
— To nic, nie bój się! — uspokoił ją głosem chłodnym, jak te krople deszczu, bijące w okno.
Tuliła się do niego całem ciałem, jak dziecko śmiertelnie zalęknione do matki, jak raniona kozica do ziemi się tuli, do ciepłej ziemi jej krwią nagrzanej.
Rozumiał to Klemens i panował, choć sam wił się z bólu głęboko, głęboko tajonego.