Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Helena poszła krętym brzegiem. Myśli odeszły ją zupełnie. Szum pędzącej wody prowadził, niby opowiadanie czyjeś niezmiernie zajmujące. Słuchała powolnie, godząc się na trud drogi wśród śliskich kamieni, po wybojach, korzeniach, coraz to potrącana gałęźmi wielkich świerków, albo witkami małych anemicznych odrostków drzew wszelakich. W pewnem miejscu natrafiła na przerzuconą przez strumień kładkę — nawiązanie rozerwanej wąskiej ścieżki. Podniosła głowę, obejrzała się dookoła, niby kozica rzuciła spojrzenie jak można tylko najgłębiej w gąszcz leśną i ruszyła w prawo, na drugą stronę uciekającej wody.
Koło południa, omijając szeroką drogę kuźnicką wspinała się kamienistym, dawno wyschniętem łożyskiem górskiego strumyka na wywyższenie Kalatówek. Słońce wzniesione na środek firmamentu dogrzewało, niby w pełni lata. Rośliny wszystkie, długiem konaniem do ziemi ponaginane, odprężały się jedna za drugą. Opadłe bezwładnie gałęzie świerków dźwigały się ku górze. Mysie króle i sikory przyleciały tu z obejść gazdowskich, nawołując się piskaniem częstotliwem w gromadę, ryzykującą spotkanie z kobusem, albo z innym większym jastrzębiem. Zięby powtarzały bez końca swój przyśpiewek, wciąż udając, że pracują tak wiele. Hałas i gwar, i szum panowały dookoła.
Z kwadratowej polany zupełnie płasko rozłożonej na szczycie niewysokiego wzgórza Helena wdrapała się na zrąb skalny, do słońca zwrócony. Zrąb ten, jakby ludzkiemi rękami wykuty, tworzył w pewnem