Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

obecność moja przy panu musi mu w jakiś sposób przeszkadzać...
— Nie zrozumiała mnie pani — przerwał jej, prawie że opryskliwie.
— Możliwe, ale niech pan sam powie, że w tem naszem wspólnem życiu, które już trwa tak długo...
— Niech mi pani pozwoli skończyć — znowu przerwał jej — my ciągle śnimy, pani najzupełniej prawnie, ja najzupełniej bezprawnie. Czuję, wiem zresztą o tem, że zły, czy dobry los związał jakimś niewidzialnym, lecz przecież straszliwie mocnym, łańcuchem moje życie z życiem was dwojga.
— Chce pan powiedzieć: poco mi ten kłopot? O tem właśnie...
— Ależ nie... Pani Heleno... Pani Heleno, aczkolwiek wierzymy, ja aż nadto w to wierzę, że jest inaczej... że jest właśnie tak, jak chwilami mi się zdaje, że sam tego możliwie pragnę, nie wiemy oboje... nie jesteśmy pewni... czy Witan, czy on, wojna przecież...
— Milcz pan! — krzyknęła przypuszczeniem jego, jak piorunem rażona.
Klemens podawał jej takie krople śmiertelnego jadu zazwyczaj, gdy czas ją podratował od poprzedniego zatrucia i w oczach rozświetlał się znowu blask lepszej nadziei życia.
Czasami spływały im wstecz miesiące całe w niezmąconej pogodzie braterskiego porozumienia. Pokój środkowy wypełniała wtedy woń maleńkich kwiatuszków naręczami zniesionych z pobliskiej łąki. Klemens żył w promieniach jej troski o niego. Pilnowała, by się podczas długich spacerów nie męczył, by zawsze