Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Proszę, proszę już iść! — kazał Helenie zakonnik głosem suchym.
Poszła. Odprowadził ją za bramę, wskazał drogę, objaśnił oschle, surowo, nieprzyjaźnie pożegnał, a rzuciwszy wślad za przestraszoną słowa „z Bogiem“, nie mające żadnego dla niej wtedy znaczenia, począł zamykać bramę.
Nad drogą, wśród wielkich drzew wdół wiodącą, stanęła Helena, jak we śnie. Przemknęła przez pamięć treść dnia poczętego w słońcu, a przepadającego w zamęcie fantastycznych wydarzeń: spotkań dziwnych, rozmów szczególnych i znaków ziemi i niebios. Chciała coś zrozumieć, pragnęła odnaleźć w czasie dnia ubiegłego czas oddzielnych wypadków — napróżno! Strach podskórny, mrozem ścinający krew w żyłach, mącił pojmowanie i odbierał wszelką możność rozeznania się w obecności czasu i miejsca. Wszystko w krąg, jak ona, stało bez poruszenia, zamarłe i niemowne. W oddali tylko nieokreślonej, kędyś poza wszystkiemi górami głucho huczało. Wtem Helena posłyszała za sobą zgodny chór głosów:
„Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech“... Modlitwa szła między drzewami, jak ciało mgliste, przepadające w dalekości pomrocznej. W miarę zasłuchania się, i coraz wyraźniejszego pojmowania dźwięków, strach wzmagał się.
Pobiegła drogą naprzód. Po łagodnej pochyłości stoku niosły ją nogi w ciemność coraz sroższą, w gąszcz leśny coraz bardziej skupiony i tajemniczy. Przyświecały, drogę wskazując, kamienie szare narazie