Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nic, nie słyszała nic, prócz ciężkiego stękania starego smereku. Febra trzęsła nią bez przerwy. Suknia zdarta aż do piersi odkrywała całe prawie ciało. Rzucał w nie wicher garście piachu, naręcze gałęzi ciskał, smagał najcieńszemi rózgami łodyg, korzeni kwietnych. Gdy posłyszała za sobą przeraźliwy trzask, następnie drżenie ziemi, jakby ją kto na sieci korzeni unosił, instynkt kazał jej ucieczkę.
Pobiegła. Gnał ją wicher po pochylni, wypędzał precz, precz z lasu z chichotem, przezwiskami i gwizdaniem szyderczem coraz to suknię podkasując i siepiąc po nagich łydkach. Wyciągały się za nią, niby ręce, ciężkie obwisłe gałęzie. Kamienie toczyły się wślad. Liście, niby ptaków stada, leciały z furkotaniem nad nią, przed nią, za nią i z nią wraz bez opamiętania, nieprzytomnie, wciąż i wciąż bez sił swoich, potęgą jeno woli cudzej niesione.
Na szosie chlusnęły w twarz strumienie deszczu. Wielkie krople wpadały do otwartych ust, zostawały we włosach. Suknia przyległa do ciała, utrudniając bieg. Wicher przycichał na chwilę, by wnet z siłą okrutniejszą i sroższą spaść z gór i straszyć wszystko w dolinie, i niszczyć co słabsze.
Helena dobiegła do znajomego skrętu drogi pod Reglami. Wiatr halny dochodził tu tylko jako szum i trzask złowrogi. Wysokie góry i drzewa gęste, nieprzeliczonemi szeregi rosnące strzegły drogę przed jego szaleństwem. Zwolniła biegu. W nogach zastygł jakowyś ciężar. Opuchnięte stopy boleśnie ściskała skóra bucików. Każde poruszenie odzywało się w głowie, każde stąpnięcie było niezmiernym wysił-