Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Na pewno jakieś ważne sprawy panią wzywają?
— Ee, nie, tylko... tylko tak.
— Jeśli nie i tak, to może pani jeszcze chwilę.
— A któż zrobi kolację?
— Więc to dlatego mam taki apetyt, dlatego mnie tak wszystko smakuje, że to pani! Rozumiem!
— Głównie to Nastka, a ja jej tylko pomagam. Zresztą pan i tak prawie nie je. Wczoraj cały rosół został...
— To ja! Czy można? — wpadł do izby Klemensa niski głos rządcy.
— Proszę!
— Zaraz, zaraz! Poczekajcie! Zapytam się! A stać że do starego czorta! Co ja się tu będę z wami przepychał, czy co? Jak dziedzic pozwoli, to was wpuszczę! - złościł się i tłumaczył jakimś jęczącym w sieni ludziom pan rządca.
— Co się stało? — zapytał Klemens tyłem wchodzącego do izby i wciąż jeszcze oganiającego się od niewidzialnych, napastujących go ludzi, ojca panny Jadwigi.
— A bo tu przyszli i chcą, żeby ich tu zaraz wszystkich wpuścić. A ta mała też tu potrzebnie panu głowę mąci?
— Ładnie mała! Same włosy mają ze dwa metry. Czegóż chcą ci ludzie?
— Bo ja wiem! Gwałtem chcą z samym panem dziedzicem. Oni tam zawsze mają jakieś interesy.
— Niech wejdą! Przepraszam panią! — Klemens spojrzał na pannę Jadwigę czerwoną po białka w oczach.