Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie wi pan rzondca jaka praca, to nie wi i jakie wynagrodzenie. Zresztą, po prawdzie mówięcy, to pana rzondcego ta moja robota nie obchodziła, bo nie była ani w ogrodzie ani w polu.
— Może w niebie, drągalu jeden, co?
— Nie, we dworze, w pokojach! — odparł chłop spokojnie. — Całą noc zmitrężyłem. To już będzie parę lat temu, nie śmiałem łońskiego roku, jak był pan dziedzic...
— Więc mówcie, coście zrobili i co wam się należy! — nudziła Klemensa ta rozmowa.
— Powiedziałem, że nie prosiłbym, ale straszliwie już przyżarło. Należy mi się tyle, ile łaska pana dziedzica wielmożnego ochwiaruje...
— Ale za co, pało zatracona, za co? — zniecierpliwił się rządca. — Za co, drągalu?
— A to za to, żem sam pana nieboszczyka z Narzewa, wuja jaśnie pana dziedzica, świeć Panie nad jego duszą, po skonaniu na caluśkiem cielem obmył, paznogcie wystrzygem i na boski sąd galanto przysposobiłem. Za to. O!
— Niech pan mu da, ile zechce, czy też ile w takich razach...
— Najlepibym chciał ten po panie dziedzicu nieboszczyku z Narzewa kozusek. O! — podpowiedział wielki Pieter swoją wolę.
— Dać i niech idzie! — rzucił Klemens — Czy tam jeszcze kto czeka? Może pan będzie łaskaw zobaczyć, jestem już bardzo zmęczony, wolałbym jutro, jeśli jeszcze ktoś...
— Są tam jeszcze — objaśniał rządca, przymykając