Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co on nazywa, „kele połednia“? — pomyślała, przypominając sobie słowa pachciarza. Zaczęła się ubierać, wnet jednak przerwała, by odczytać powtórnie list Klemensa. Czytała powoli, zastanawiając się teraz nad każdem oddzielnem zdaniem. Przeraziła się. List Grudowskiego przekonał ją najwyraźniej, że chęć jej wyjazdu na wieś jest znacznie większa od chęci Klemensa widzenia jej, chęci wyrażonej zwrotem tylko uprzejmym, prośbą mdłą i zwykłą. Oskarżyła siebie najbezwzględniej, zwalała na barki winy nie do przebaczenia, jednocześnie najlogiczniejszym wywodem tłumaczyła i usprawiedliwiała nie samą chęć tylko, lecz fakt wyjazdu, fakt niejako dokonany.
Na kilka minut przed południem, jak był zapowiedział, przyszedł Jankiel.
— Czi już wielmożna pani co przigotowała dla mojego jasnego pana dziedzica? — zapytał pośrednik Klemensa.
— A czy pan Grudowski mówił co panu o moim wyjeździe na wieś?
— Niby do Miedzbórza?
— Tak.
— Pan dziedzic może myślał, ale mnie nie mówił. Kazał tylko oddać wielmożny pani list i czekać.
— Nic więcej?
— Nie! Zresztą co un pan dziedzic miał mnie powiedzieć, kiedy list wypisał do wielmożny pani? W liście chyba wszystko stoi?
— A kiedy pan wraca?
— Nu ja nie wiem! Jabym zara wracał, jeśli niema