Wspomnienia z martwego domu/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Wspomnienia z martwego domu
Podtytuł w Katordze
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Józef Tretiak
Tytuł orygin. Записки из мёртвого дома
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Pierwsze wrażenia.

Zaczęło się ostatnie sprawdzanie. Po tem sprawdzeniu zamykały się kazarmy, każda na osobny zamek i aresztanci zostawali w zamknięciu aż do świtu.
Sprawdzenia dokonywał podoficer z dwoma żołnierzami. W tym celu szykowano aresztantów niekiedy na dziedzińcu i przychodził oficer straży więziennej. Ale najczęściej ta ceremonia odbywała się domowym sposobem, w koszarach. Tak było i tym razem. Sprawdzający często robili omyłki w rachunku, wychodzili, wracali. Nareszcie biedni strażnicy doliczyli się potrzebnej liczby i zamknęli kazarmę. Mieściło się w niej blisko trzydziestu aresztantów, którzy musieli dobrze cisnąć się przy sobie na narach. Na spanie było jeszcze za wcześnie. Każdy oczywiście musiał się jeszcze czemś zająć.
Ze zwierzchności więziennej zostawał w kazarmie tylko inwalid, o którym już wspominałem. W każdej kazarmie był też starszy aresztant, wybrany na tę godność przez samego plac-majora, naturalnie za dobre prowadzenie się Bardzo często zdarzało się, że i starszych chwytano na jakiejś bardziej nagannej swawoli, a wtedy bito ich, de radowano, a na ich miejsce naznaczano innych. W naszej kazarmie godność starszego piastował Akim Akimycz, który ku mojemu zdumieniu pokrzykiwał niekiedy na aresztantów. Ci odpowiadali mu zazwyczaj szyderstwami. Inwalid był rozumniejszy od niego, do niczego się nie mieszał, a jeżeli kiedy zdarzało się, że poruszył językiem, to tylko dla przyzwoitości, dla zachowania pozorów. Milcząc, siedział na swoim tapczanie i obciągał but na kopycie. Aresztanci prawie wcale nie zwracali na niego uwagi.
W ten pierwszy dzień więziennego życia zrobiłem spostrzeżenie, o którego prawdziwości przekonałem się później, a mianowicie, że wszyscy niearesztanci, ktokolwiek oni są, zaczynając od tych, którzy mają bezpośrednią styczność z aresztantami, jak żołnierze konwojowi, lub ze straży więziennej, a kończąc na tych, którzy z daleka tylko mają do czynienia z katorgą — że wszyscy oni mają przesadne wyobrażenie o aresztantach. Zda się, że nieustannie obawiają się, aby aresztant lada chwila nie rzucił się na nich z nożem. A co godniejsza uwagi, sami aresztanci czuli, że ich się boją, i to im widocznie dodawało animuszu. A tymczasem najlepszym naczelnikiem dla nich bywa ten właśnie, który się ich nie boi. W ogóle też, nie zważając na przyrost animuszu, dla samych aresztantów jest przyjemniej, kiedy ku nim mają zaufanie. Tą drogą można ich nawet zjednać dla siebie. Zdarzało się w czasie mojego więzienia, chociaż bardzo rzadko, że ktoś z naczelnych osób zachodził do ostroga bez konwoju. Trzeba było widzieć, jak to uderzało aresztantów i uderzało z dobrej strony. Taki odważny wizytator budził w nich zawsze szacunek i gdyby się rzeczywiście miało zdarzyć coś złego, to przy nimby się nie zdarzyło.
Ten strach przed aresztantami jest wszędzie, gdzie tylko są aresztanci i doprawdy, nie wiem, skąd on właściwie pochodzi. Naturalnie, znajduje pewne uzasadnienie tak w zewnętrznej postaci aresztanta, uznanego zbója, jak i w tem, że każdy zbliżający się do katorgi czuje, iż cała ta gromada ludzi zebrała się tu nie z własnej ochoty i że nie zważając na wszelkie środki ostrożności, żywego człowieka nie można zrobić trupem: pozostaną w nim uczucia, żądza zemsty i życia, zostaną namiętności i potrzeba uczynienia im zadość. Ale pomimo to wszystko, jestem zupełnie pewny, że nie potrzeba się lękać aresztantów. Nie tak to łatwo i nie tak prędko rzuca się człowiek na człowieka z nożem. Jednem słowem, jeśli możliwe niebezpieczeństwo, jeśli ono bywa niekiedy, to sądząc z tego, jak rzadko się zdarzają podobne nieszczęśliwe wypadki, można stanowczo orzec, że jest ono bardzo małem. Naturalnie, mówię tu teraz tylko o aresztantach osądzonych, z których wielu cieszy się, że dostali się nakoniec do ostroga (do tego stopnia bywa nieraz mitem nowe życie!) a wskutek tego skłonni są żyć spokojnie i cicho; a jeżeli są rzeczywiście niespokojni, to im towarzysze nie pozwolą zbyt awanturować się. Każdy katorżnik, choć bardzo śmiały i zuchwały, boi się wszystkiego w katordze. Co innego zaś — aresztant zostający pod sądem. Ten w istocie gotów rzucić się na postronnego człowieka, tak, bez powodu, jedynie dla tego naprzykład, że jutro ma wyjść dla otrzymania kary: jeśli się nowa zawiąże sprawa, to i bliska kara na czas jakiś odsunie się. Tu jest przyczyna, cel napaści, mianowicie: „odmienić swoją dolę“ w jakikolwiek sposób i jak można najprędzej. Znam nawet jeden dziwny psychologiczny wypadek w tym rodzaju.
W ostrogu naszym, w wojennym oddziale, był pewien aresztant-żołnierz, nie pozbawiony praw cywilnych, skazany wyrokiem sądu na dwa lata więzienia w ostrogu, wielki fanfaron i wielki tchórz. Wogóle samochwalstwo i tchórzostwo nadzwyczaj rzadko spotykają się w rossyjskim żołnierzu. Nasz żołnierz wydaje się zawsze tak zajętym, że gdyby nawet chciał, nie miałby czasu na fanfaronadę. Ale jeśli już jest fanfaronem, to prawie zawsze nicpoń i tchórz. Dutow (nazwisko aresztanta) odbył nakoniec swoją niedługą karę i wrócił do liniowego batalionu. Ale wszyscy podobni jemu, posyłani do ostrogu na poprawę psują się w nim ostatecznie i zwyczajnie zdarza się tak, że po odsiedzeniu kary, we dwa, trzy tygodnie znowu są pod sąd oddani i znowu zjawiają się w ostrogu, tylko już skazani nie na dwa lub trzy lata, ale do „wiecznego“ oddziału, na lat piętnaście lub dwadzieścia. Tak się zdarzyło i tym razem. W trzy tygodnie po wyjściu z ostroga, Dutow coś ukradł z pod zamka; prócz tego zelżył zwierzchników i wyprawiał awantury. Oddano go pod sąd i wyznaczono surową karę. Przestraszywszy się bliskiej kary do najwyższego stopnia, jak najnędzniejszy tchórz, Dutow, wilią tego dnia, kiedy go miano pędzić „przez strój“ to jest wzdłuż szeregu żołnierzy z pałkami, rzucił się z nożem na oficera warty, który wszedł do izby aresztanckiej. Rozumiał on dobrze, że tym postępkiem pogorszy niezmiernie swoją sprawę, i przedłuży termin kary. Ale jego rachunek polegał na tem, że choć na kilka dni, chociaż na kilka godzin oddali od siebie straszny moment kary! Był do tego stopnia tchórzem, że rzuciwszy się z nożem nie ranił nawet oficera, a zrobił to tylko dla formy, dla tego tylko, aby okazało się nowe przestępstwo, za które go musiano na nowo sądzić.
Chwila przed karą, naturalnie, straszną jest dla skazanego i w kilka lat potem zdarzało mi się widzieć dosyć aresztantów pod sąd oddanych, w wigilię fatalnego dla nich dnia. Zwyczajnie spotykałem się z takimi aresztantami w szpitalu, w izbach aresztanckieh, kiedym tam leżał chory, co zdarzało się dość często. Aresztanci w całej Rossyi wiedzą o tem, że najlitościwsi dla nich ludzie — to doktorzy. Nie robią oni różnicy między aresztantami, jak to mimowoli czynią prawie wszyscy ludzie postronni, z wyjątkiem chyba prostego ludu. Ten nigdy nie wypomina aresztantowi jego przestępstwa, jakkolwiek jest ono okropnem i przebacza mu wszystko, jako temu, który poniósł już karę i jest nieszczęśliwy. Niedaremnie lud rossyjski wszędzie nazywa zbrodnię nieszczęściem, a zbrodniarzy nieszczęśliwymi. Określenie to pełne głębokiego znaczenia, a tem ważniejsze, że utworzone nieświadomie, instynktownie. Co się zaś tyczy doktorów, to ci są prawdziwą ucieczką dla aresztantów w wielu razach, szczególnie, gdy są pod sądem i trzymani są surowiej od innych.... I oto podsądny, obliczywszy prawdopodobny termin strasznego dnia kary, wchodzi często do szpitala, aby choć trochę oddalić ciężką dla siebie chwilę. Kiedy zaś powraca ztamtąd, prawie napewno wiedząc, że fatalny termin nazajutrz, opanowuje go prawie zawsze silne wzburzenie. Niektórzy przez ambicyę ukrywają swoje uczucia, ale niezręczny, sztuczny animusz nie zdoła zbić z tropu towarzyszy. Wszyscy rozumieją jego położenie i milczą litościwie. Znałem pewnego młodego aresztanta-żołnierza, który jako zabójca skazany był na pewną liczbę pałek. Ten do tego stopnia przeląkł się kary, że w wigilie dnia egzekucyi, postanowił napić się wódki nalanej na tabakę. Trzeba dodać, że wódka zjawia się prawie zawsze u podsądnego aresztanta przed egzekucyą. Przenosi się ją na długi czas przed terminem kary, kupuje się bardzo drogo i podsądny gotów jest odmawiać sobie przez pół roku najpotrzebniejszych rzeczy, byle tylko mieć za co kupić ćwierć sztofa wódki, którą wypije na kwadrans przed egzekucyą. Wśród aresztantów wogóle panuje przekonanie, że pijany nie tak boleśnie uczuwa uderzenie knuta lub palki. Ale wracam do opowiadania. Biedak, wypiwszy trochę tej wódki, rzeczywiście zaraz zachorował; dostał wymiotów krwią i prawie nieprzytomnego odwieziono go do szpitala. Te wymioty tak nadwerężyły mu piersi, że w kilka dni potem wystąpiły w nim objawy prawdziwych suchot, z których też umarł w pół roku potem. Doktorowie, którzy go leczyli nie wiedzieli, skąd się te suchoty wywiązały.
Ale opowiadając o często trafiającej się małoduszności zbrodniarzy przed egzekucyą, powinienem dodać, że z drugiej strony niektórzy z nich zdumiewają spostrzegacza nadzwyczajną odwagą. Pamiętam kilka przykładów takiej nieustraszoności, która dochodziła do zupełnej nieczułości, a niebyły to rzadkie przykłady. Szczególnie pamiętnem mi jest spotkanie z pewnym strasznym zbrodniarzem. Pewnego dnia letniego w izbach aresztanckich rozeszła się pogłoska, że wieczorem karać będą słynnego rozbójnika Orłowa, jednego z dezerterów, i po egzekucyi przyprowadzą do szpitala. Chorzy aresztanci, oczekując przybycia Orłowa, utrzymywali, że będzie srogo ukarany. Wszyscy byli niespokojni; a i ja, przyznać muszę, oczekiwałem zjawienia się strasznego rozbójnika z nadzwyczajnem zaciekawieniem. Oddawna już cuda o nim słyszałem. Był to zbrodniarz, jakich mało, który obojętnie zarzynał starców i dzieci; człowiek ze straszną siłą woli i z dumnem poczuciem tej siły. Przyznał się do wielu zabójstw i skazany był na pędzenie przez strój pod pałkami. Przyprowadzono go wieczorem. W izbie szpitalnej już było ciemno i zapalono świece. Orłów był prawie nieprzytomny, strasznie blady, z gęstymi, wzburzonymi, czarnymi jak smoła włosami. Grzbiet jego napuchły, miał krwawo-siną barwę. Całą noc chodzili koło niego aresztanci, zmieniali mu okłady, przewracali z boku na bok, dawali lekarstwo z taką troskliwością, jak gdyby był ich bliskim krewnym lub dobroczyńcą. Nazajutrz zupełnie oprzytomniał i przeszedł się parę razy po sali! Zdumiałem się: przybył bowiem do szpitala zbyt słaby i zmęczony, przebywszy od razu całą połowę przeznaczonej dla siebie liczby pałek. Doktor przerwał egzekucyę dopiero wtedy gdy spostrzegł, że przeciąganie jej groziło zbrodniarzowi nieuchronną śmiercią. A do tego Orłów był małego wzrostu i słabej budowy i wyczerpany długiem trzymaniem podczas śledztwa w więzieniu. Komu zdarzało się widzieć kiedykolwiek podsądnych aresztantów, ten zapewne na długo zapamiętał ich zmęczone, chude i blade twarze, ich gorączkowe spojrzenia.
Ale pomimo to wszystko Orłów szybko powracał do zdrowia. Widocznie wewnętrzna energia jego duszy dzielnie pomagała naturze. W istocie, był to człowiek nie zupełnie zwyczajny. Przez ciekawość zaznajomiłem się z nim bliżej i studyowałem go przez cały tydzień. Śmiało powiedzieć mogę, że nigdy w życiu nie spotkałem człowieka silniejszego bardziej żelaznego charakteru. Widziałem już raz przedtem, w Tobolsku, pewną znakomitość w tym rodzaju, byłego atamana rozbójników. Był to istny zwierz dziki, i stojąc koło niego, choć nie znałeś jeszcze jego imienia, czułeś przecież instynktownie, że to jakaś straszna istota. Ale w tamtym przerażała mię duchowa otępiałość. Ciało do tego stopnia brało w nim górę nad wszelkiemi własnościami duszy, że z pierwszego wejrzenia na twarz jego widać było, iż w nim nic nie zostało prócz dzikich żądz cielesnych, lubieżności, nasycenia ciała. Jestem pewny, że Koreniow, — tak się nazywał rozbójnik — upadłby na duchu i drżał ze strachu przed karą, pomimo, że zdolny był rzezać ludzi bez jednej zmarszczki na twarzy. Zupełny z nim kontrast stanowił Orłów; było to wcielenie zupełnego zwycięstwa nad ciałem. Widać było, że ten człowiek mógł panować nad sobą nieograniczenie, gardził wszelkiemi mękami i karami i nie bał się niczego na świecie. Widziałem w nim tylko nieskończoną energię, żądzę działania, żądzę zemsty, żądzę dopięcia zamierzonego celu.
Uderzony byłem przedewszystkiem jego dziwną wyniosłością. Na wszystko spoglądał jakoś niezmiernie z wysoka, nie starając się przytem bynajmniej stawać na szczudłach, ale tak jakoś naturalnie. Myślę, że nie było nikogo na świecie, któryby mógł podziałać na niego samem tylko znaczeniem swojem u ludzi. Na wszystko spoglądał z jakimś niespodziewanym spokojem, jak gdyby nie było nic na świecie, coby go mogło zadziwić. I chociaż doskonale wiedział, że inni aresztanci patrzą na niego z uszanowaniem, nie starał się bynajmniej pozować przed nimi. A tymczasem próżność i pycha właściwe są prawie wszystkim aresztantom. Był wcale niegłupi i jakoś dziwnie otwarty, choć bynajmniej nie gadatliwy. Na pytania moje odpowiedział wręcz, że czeka wyzdrowienia, ażeby co prędzej otrzymać resztę kary, i że z początku, przed egzekucyą, bał się, że jej nie wytrzyma. — „Ale teraz, — dodał, mrugnąwszy do mnie okiem, — sprawa skończona. Przebędę resztę uderzeń i natychmiast odprawią mię z partyą do Nerczyńska, a ja z drogi ucieknę. Z pewnością ucieknę! Byle się tylko grzbiet co prędzej zagoił!“ I przez wszystkie pięć dni niecierpliwie czekał chwili, kiedy się będzie mógł wypisać ze szpitala, ale w oczekiwaniu tem był nieraz bardzo żartobliwy i wesoły.
Próbowałem dowiedzieć się coś od niego o jego sprawach. Chmurzył się trochę na podobne pytania, ale odpowiadał zawsze otwarcie. Kiedy zaś zrozumiał, że dobieram się do jego sumienia, i chcę doszukać się w nim choć śladu skruchy, to spojrzał na mnie tak pogardliwie i wyniośle, jak gdybym się nagle w jego oczach zamienił w głupiutkiego malca, z którym nie można rozumnie mówić, jak ze starszymi. Coś nawet w rodzaju litości ku mnie wyraziło się w jego twarzy. Po chwili zaśmiał mi się w oczy naiwnym śmiechem, bez wszelkiej ironii, i jestem pewny, że zostawszy sam i przypominając sobie moje słowa, nieraz jeszcze wybuchał śmiechem. Nakoniec wypisał się ze szpitala jeszcze z niezupełnie wygojonym grzbietem; ja wówczas także wychodziłem ze szpitala i nam wypadło wracać razem, mnie do ostroga, jemu do kordegardy koło naszego ostrogu, gdzie go i przedtem trzymano. Żegnając się ze mną, uścisnął mi rękę; był to z jego strony znak wielkiego zaufania. Sądzę, że zrobił to tylko dla tego, że był bardzo zadowolony z siebie i z chwili obecnej. W rzeczy zaś samej nie mógł mną nie gardzić i niewątpliwie spoglądał na mnie jak na istotę uległą, słabą, nędzną, pod każdym względem niższą od niego. Nazajutrz zaraz poprowadzono go na drugą egzekucyę.
Kiedy zamknięto naszą kazarmę, przybierała ona nagle odmienną postać, stawała się podobną do prawdziwego mieszkania, do domowego ogniska. Teraz dopiero aresztanci, moi towarzysze, byli zupełnie jak w domu. W dzień podoficerowie, żołnierze karaulni i w ogóle wszelkiego rodzaju zwierzchnicy mogli każdej chwili zjawie się w ostrogu i dla tego wszyscy mieszkańcy ostroga w dzień inaczej się jakoś trzymają, jakby niezupełnie uspokojeni, jakby lada chwila wyczekujący czegoś w niepokoju. Ale jak tylko zamknięto kazarmę, wszyscy natychmiast rozsiedli się na swoich miejscach i prawie każdy zabrał się do jakiegoś rzemiosła. Kazarma nagle zajaśniała światłem. Każdy miał własną świecę i własny świecznik, zwyczajnie drewniany. Ten zabrał się do szycia butów, ów do krawiectwa. Mefityczne powietrze kazarmy stawało się coraz cięższe. Gromadka hulaków przysiadłszy na nogach w kąciku przed rozesłanym dywanem, zaczynała grać w karty. Prawie w każdej kazarmie był taki człowiek, który miał mały wytarty dywanik, świeczkę i niewypowiedzianie brudne, zatłuszczone karty. Wszystko to razem wzięte, nazywało się majdan. Właściciel majdanu otrzymywał zapłatę od grających po piętnaście kopiejek za noc. Grano zwyczajnie w try lista, górkę i in. Wszystkie gry były hazardowe, każdy gracz wysypywał przed sobą kupę miedziaków, wszystko, co miał w kieszeni i wstawał z przycupnięcia dopiero wtedy, gdy się zgrał do szczętu lub gdy ograł towarzyszy. Gra ciągnęła się długo w nocy, a czasem trwała aż do świtu, aż do tej chwili, kiedy otwierano kazarmę.
W naszej izbie, podobnie jak we wszystkich innych kazarmach ostrogu, bywali zawsze nędzarze, żebracy, którzy się zgrali lub przepili wszystko, albo też po prostu nędzarze z natury. Mówię „z natury“ i kładę przycisk na to wyrażenie. W istocie, w narodzie naszym, w jakiemkolwiek otoczeniu i wśród jakichkolwiek warunków są, będą zawsze pewne dziwne jednostki, spokojne i nieraz bardzo nieleniwe, którym los z góry przeznaczył być na wieki wieczne nędzarzami. Zawsze bezdomni, zawsze obdarci, wyglądają jak przybici i czemś udręczeni i wiecznie zostają u kogoś na posługach, na posyłkach, najczęściej u hulaków lub tych co się nagle zbogacili i wynieśli. Wszelki pomysł, wszelka inicyatywa, — jest dla nich przykrością i ciężarem. Zdaje się, że przyszli na świat na to, żeby nic nie robić samodzielnie, ale tylko służyć innym, żyć według cudzej woli, tańczyć, jak im zagrają; przeznaczeniem ich — spełniać cudze rozkazy. A ponad to wszystko, żadne szczęśliwe okoliczności, żadne przewroty nie zdołają ich wzbogacić: oni zawsze żebracy. Zauważyłem, że takie jednostki nie tylko spotykają się wśród ludu prostego, ale we wszystkich społeczeństwach, warstwach, partyach, dziennikach i stowarzyszeniach. To samo bywało w każdej kazarmie, w każdym ostrogu i jak tylko układał się majdan, natychmiast jeden z takich zjawiał się do posługi. Najmowali go zwyczajnie wszyscy gracze wogóle za pięć kopiejek srebrem na całą noc, a głównym jego obowiązkiem było stać całą noc na straży. Marzł on zwykle przez sześć do siedmiu godzin w ciemności, w sieniach, na trzydziestostopniowym mrozie i łowił uchem każdy stuk, każdy dźwięk, każdy krok na dziedzińcu. Plac-major albo karauł zjawiali się niekiedy bardzo późną nocą w ostrogu, wchodzili pocichu i łapali na gorącym uczynku i graczów i pracujących i świeczki, które można było spostrzedz z podwórza. To pewna przynajmniej, że kiedy nagle zaczynał grzmieć zamek we drzwiach, prowadzących z sieni na dziedziniec, to już zapóźno było chować rzeczy, gasić świece i kłaść się na narach. Ale ponieważ czuwającemu najemnikowi dostawało się za to porządnie od majdanu, więc i wypadki takich chwytań na gorącym uczynku bywały bardzo rzadkie. Pięć kopiejek, niewątpliwie, zapłata śmiesznie mała, nawet w ostrogu; ale uderzała mię zawsze w ostrogu surowość i bezlitosność najmujących, tak w tym, jak w innych razach. „Wziąłeś pieniądze, więc służ!“ — To był argument nie znoszący dalszej odpowiedzi. Najmujący — za pieniądz, który dawał najemnikowi, brał wszystko, co mógł wziąć od niego, i jeszcze uważał się za jego dobroczyńcę. Hulaka, pijany, rzucający pieniądze na prawo i lewo bez rachunku, takiego posługacza swojego oszukiwał w zapłacie; zauważyłem to nie w jednym ostrogu, nie przy jednym majdanie.
Powiedziałem już, że w kazarmie prawie wszyscy zasiedli do jakichś zajęć: prócz graczy, było nie więcej jak pięciu ludzi, zupełnie próżnujących; ci też zaraz położyli się spać. Moje miejsce na narach wypadło przy samych drzwiach. Z drugiej strony nar moich, głowa o głowę ze raną, mieścił się Akim Akimycz. Do godziny dziesiątej, czy do jedenastej, pracował on, kleił jakąś różnokolorową chińską latarkę, którą zamówiono u niego w mieście za dobrą cenę. Latarki robił po mistrzowsku, pracował metodycznie, nie odrywając się od pracy; kiedy ją zaś ukończył, to starannie sprzątnął wszystko, rozesłał swój materacyk, pomodlił się i przyzwoicie ułożył się do snu. Przyzwoitość, porządek posuwał do najdrobniejszego pedantyzmu i oczywiście, musiał się uważać za bardzo rozumnego człowieka, jak wszyscy ludzie tępego umysłu i ograniczeni. Nie podobał mi się od pierwszego dnia, chociaż, pamiętam, wiele tego pierwszego dnia rozmyślałem nad nim i najbardziej temu dziwiłem się, że taki człowiek, zamiast mieć powodzenie w życiu, znalazł się w ostrogu. W dalszym ciągu wypadnie mi nieraz jeszcze mówić o Akimie Akimyczu.
Ale opiszę pokrótce skład całej kazarmy. Miałem w niej żyć wiele lat i wszystko to mieli być moi współmieszkańcy, towarzysze. Łatwo zrozumieć, że wpatrywałem się w nich z wielką ciekawością. Na lewo od mojego miejsca na narach mieściła się gromadka kaukaskich górali, zesłanych po większej części za grabież z rozmaitym terminem kary. Było tam: dwóch Lezginów, jeden Czeczeniec, trzech dagestańskich Tatarów. Czeczeniec był chmurną i ponurą istotą; prawie z nikim nie mówił i patrzył ciągle dokoła z nienawiścią, z podełba i z jadowitym, gniewnie szyderczym uśmiechem. Jeden z Lezginów był to już starzec, z długim, cienkim garbatym nosem, z postaci zbój skończony. Za to drugi, Nurra, od pierwszego dnia katorgi wywarł na mnie najmilsze, najprzyjemniejsze wrażenie. Był to człowiek jeszcze niestary, wzrostu nie wysokiego, zbudowany jak Herkules, jasny blondyn z jasno-błękitnemi oczami, z zadartym nosem, z twarzą Czuchonki i z krzywemi nogami z powodu ciągłej jazdy konnej w poprzedniem życiu. Miał całe ciało zrąbane, pokaleczone bagnetami i kulami. Na Kaukazie należał do spokojnych górali, ale nieustannie pokryjomu przejeżdżał do niepodległych i ztąd razem z nimi czynił napady na Rossyan. W katordze wszyscy go lubili. Był zawsze wesół, uprzejmy dla wszystkich, pracował bez szemrania, spokojny i pogodny, choć często z oburzeniem spoglądał na brzydotę i podłość aresztanckiego życia i gniewem zapalał się na każde złodziejstwo, oszustwo, pijaństwo, w ogóle na każdą nieuczciwość, ale kłótni nie wszczynał, tylko odwracał się z oburzeniem. Sam w przeciągu całej swej katorgi nic nie ukradł, nikomu nic złego nie wyrządził. Był nadzwyczajnie pobożny. Święcie wypełniał przepisy swej religii, odmawiał modlitwy, w posty przed mahometańskiemi świętami pościł jak fanatyk i całemi nocami modlił się stojąc. Wszyscy go lubili i wierzyli w uczciwość jego. „Nurra-lew“, mawiali aresztanci, i tak mu pozostała nazwa lwa. Był on najświęciej przekonany, że po upływie naznaczonego terminu katorgi, wróci do domu, na Kaukaz i żył tylko tą nadzieją. Myślę, że umarłby, gdyby mu tę nadzieję odjęto.
Już w dzień przybycia mego do ostrogu uderzyła mię ta postać. Niepodobna było nie zwrócić uwagi na tę dobrą, współczującą twarz pośród złych, ponurych i szyderczych twarzy innych aresztantów. W ciągu pierwszej pół godziny po przybyciu mojem do katorgi, przechodząc koło mnie, poklepał mię po ramieniu dobrodusznie, śmiejąc mi się w oczy. Nie mogłem z początku zrozumieć, co to miało znaczyć. Po rossyjsku zaś bardzo źle mówił. Wkrótce potem znowu podszedł ku mnie i uśmiechając się, po przyjacielsku uderzył mię po ramieniu. I potem znów jeszcze i znów jeszcze, i tak to powtarzało się przez trzy dni. Chciał on przez to wyrazić, jak się domyśliłem i dowiedziałem potem, że żałuje mnie, że czuje, jak mi ciężko zaznajomić się z ostrogiem, że chce okazać mi swoją przyjaźń, dodać mi ducha i zapewnić mię o swojej opiece. Dobry i naiwny Nurra!
Dagestańskich Tatarów było trzech; wszyscy rodzeni bracia. Dwaj z nich byli już w podeszłym wieku, ale trzeci, Alej, miał nie więcej nad dwadzieścia dwa lata, a z twarzy wydawał się jeszcze młodszym. Jego miejsce na narach było obok mnie. Twarz jego prześliczna, otwarta, rozumna, a zarazem dobrodusznie naiwna, odrazu pociągnęła ku niemu moje serce i niezmiernie rad byłem, że jego, a nie kogo innego los posłał mi za towarzysza. Cała dusza malowała się na jego pięknej, można powiedzieć, prześlicznej twarzy. W uśmiechu jego było tyle zaufania, tyle dziecinnej prostoty; wielkie czarne oczy były tak miękkie, tak uprzejme, że czułem zawsze szczególne zadowolenie, nawet ulgę w smutku i tęsknocie, patrząc na niego. Mówię to bez przesady. W Dagestanie starszy brat jego (miał pięciu starszych braci, z których dwaj dostali się do jakichś kopalń) kazał mu wziąć szablę, siąść na koń i jechać razem z braćmi na jakąś wyprawę. Uszanowanie dla starszych w rodzinach górali kaukazkich tak wielkie, że młodzieniec nie tylko się nie ośmielił, ale nawet nie pomyślał o tem, aby zapytać braci, dokąd się udają. Ci zaś nie uważali nawet za rzecz potrzebną uwiadomić go o tem. Jechali na rozbój, aby zasadzić się na pewnego bogatego kupca ormiańskiego i ograbić go. Plan ich powiódł się; wycięli konwój, zabili Ormianina, a towar jego zagrabili. Ale rzecz się odkryła; wzięto ich wszystkich sześciu, sądzono, przekonano o winie i ukarano, zsyłając na Sybir do ciężkich robót. Dla Aleja sąd o tyle tylko okazał się łaskawym, że mu zmniejszono trwanie kary; zesłany był na cztery lata.
Bracia bardzo go kochali, i to bardziej ojcowską, niż braterską miłością. Był on pociechą dla nich na wygnaniu; zwyczajnie chmurni i posępni, uśmiechali się zawsze, patrząc na niego, a gdy z nim mówili (a mówili z nim bardzo mało, jak gdyby uważając go ciągle za malca, z którym nie ma co mówić o rzeczach poważnych) to surowe ich twarze wygładzały się i domyśliwałem się, że mówią z nim zapewne o czemś żartobliwem, prawie dziecinnem; wiem przynajmniej, że zawsze wysłuchawszy jego odpowiedzi, spoglądali na siebie i uśmiechali się dobrodusznie. Sam zaś on prawie nigdy nie śmiał zaczynać rozmowy z nimi, tak wielkiem było jego uszanowanie dla nich. Trudno zrozumieć, jak ten chłopak mógł przez cały czas swej katorgi zachować taką, miękkość serca, wykształcić w sobie tak surową, uczciwość, taką serdeczność, nie zgrubieć, nie zepsuć się. Była to zresztą natura silna i twarda, pomimo całej swej pozornej miękkości. Poznałem go potem dobrze. Był czysty, jak czysta dziewczyna, a wszelki brzydki, cyniczny, podły lub niesprawiedliwy uczynek zapalał ogień oburzenia w jego prześlicznych oczach, które stawały się z tego powodu jeszcze piękniejszemi. Ale unikał sporów i kłótni, choć w ogóle nie należał do takich, którzy pozwalają krzywdzić siebie bezkarnie i umiał się bronić. Ale z nikim się nie kłócił; wszyscy go lubili i głaskali.
Ze mną z początku był tylko grzeczny. Powoli zacząłem wchodzić w rozmowy z nim i w kilka miesięcy nauczył się doskonale mówić po rossyjsku, do czego bracia jego nie doszli przez cały czas swej katorgi. Wydał mi się nadzwyczaj rozumnym chłopakiem, nadzwyczaj skromnym i delikatnym i nawet takim, który już wiele przemyślał. W ogóle powiem zawczasu: uważam Aleja za istotę bardzo niezwykłą i wspominam o spotkaniu się z nim, jako o jednem z lepszych zdarzeń w mojem życiu. Są dusze tak piękne z natury, tak bogato przez Boga obdarzone, że nawet myśl o tem, aby się mogły zmienić kiedykolwiek na gorsze, wydaje się niemożliwą. U takich ludzi można być zawsze spokojnym. I ja jestem spokojny o Aleja. Gdzie to on jest teraz?...
Pewnego razu, już dość dawno po przybyciu do ostroga, leżałem sobie na narach i myślałem o czemś ciężkiem. Alej, zawsze pracowity i zatrudniony, tym razem niczem nie był zajęty, choć do snu było jeszcze za wcześnie. Ale mahometanie mieli wówczas jakieś swoje święto i nie pracowali. Alej leżał założywszy ręce na głowę i także o czemś myślał. Nagle spytał mię:
— Cóż, bardzo ciężko ci teraz?
Ciekawie objąłem go wzrokiem; dziwnem mi się wydało to nagłe prosto z mostu pytanie ze strony Aleja, zawsze delikatnego, rozważnego, rozumnego sercem; ale wpatrzywszy się uważniej, dostrzegłem w jego twarzy tyle tęsknoty, tyle męki wywołanej wspomnieniami, że natychmiast zrozumiałem, że to jemu samemu było bardzo ciężko w tej właśnie chwili. Wypowiedziałem mu mój domysł. Westchnął i smutnie się uśmiechnął. Lubiłem jego uśmiech zawsze czuły i serdeczny. Prócz tego, uśmiechając się, pokazywał dwa rzędy perłowych zębów, których piękności mogłaby mu pozazdrościć najpiękniejsza kobieta na świecie.
— Co, Alej, tyś pewno myślał o tem, jak to u was w Dagestanie obchodzą to święto? Pewno tam dobrze?
— Tak — odpowiedział z uniesieniem i oczy mu zaświeciły. — A skądże wiesz, że ja o tem myślę?
— Jakżebym nie wiedział! Co? tam pewno lepiej, niż tutaj?
— O! po co ty to mówisz...
— Zapewne u was, teraz kwiaty kwitną, świat jak raj?
— O-och, nie mów lepiej. — Był silnie wzburzony.
— Posłuchaj, Alej, miałeś siostrę?
— Miałem, a na co ci to wiedzieć?
— Jeżeli do ciebie podobna, musiała być krasawica.
— Co do mnie! Ona jest tak piękną, że piękniejszej nie ma w całym Dagestanie. Ach, jaka cudna moja siostra! Tyś nie widział takiej. I matka moja była piękną.
— A kochała cię matka?
— Ach! co ty mówisz! Ona pewno umarła teraz z tęsknoty za mną. Ja byłem jej ukochanym synem. Kochała mię więcej, niż moją siostrę, więcej niż wszystkich.... Dziś do mnie w nocy przychodziła i płakała nademną.
Zamilkł i tego wieczora nie powiedział już ani słowa. Ale od tego czasu szukał zawsze rozmowy ze mną, jakkolwiek sam przez uszanowanie, które nie wiem dlaczego czuł dla mnie — nigdy pierwszy nie zaczynał mówić. Za to bardzo był rad, gdy ja do niego przemówiłem. Rozpytywałem się go o Kaukaz, o jego dawniejsze życie. Bracia nie bronili mu rozmawiać ze raną, było im to nawet przyjemnie. Widząc zaś, że coraz więcej lubię Aleja, stali się daleko łaskawsi dla mnie.
Alej pomagał mi w robocie, świadczył mi, jakie mógł, przysługi w kazarmach i widać było, że sprawia mu to wielką przyjemność, gdy czemkolwiek może mi przynieść ulgę, dogodzić mi, a w tej chęci dogodzenia nie było nic poniżającego, ani śladu interesowności, tylko ciepłe, przyjacielskie uczucie dla mnie, którego on już nie ukrywał. Prócz innych, posiadał on wiele zdolności mechanicznych: nauczył się porządnie szyć bieliznę, robić buty, a potem, ile mógł, nauczył się i stolarstwa. Bracia chwalili go, dumni byli z niego.
— Posłuchaj, Aleju — powiedziałem raz do niego — dlaczego ty się nie nauczysz czytać i pisać po rossyjsku? Czy ty wiesz, jak ci się to może przydać potem tu, w Syberyi?
— Bardzo chcę. Ale kto mnie nauczy?
— Czyż tu mało piśmiennych! Zresztą jeśli chcesz, ja cię nauczę.
— Ach, naucz, proszę cię! — i podniósł się nieco na narach i błagalnie złożył ręce, patrząc na mnie.
Zabraliśmy się do nauki zaraz następnego wieczora. Miałem rossyjski przekład Nowego Testamentu, książkę, niezabronioną w ostrogu. Bez elementarza, na tej jedynej tylko książce Alej w przeciągu kilku tygodni nauczył się doskonale czytać. Po trzech miesiącach nauki zupełnie już rozumiał literacki język. Uczył się z zapałem, z uniesieniem.
Pewnego razu przeczytaliśmy razem z nim całe kazanie „na górze.“ Zauważyłem, że niektóre ustępy Alej wygłaszał ze szczególnym jakimś wyrazem i spytałem go, czy podoba mu się to, co przeczytał.
Bystro spojrzał na mnie i rumieniec twarz mu oblał.
— Ach, tak! — odpowiedział — tak, Isa święty prorok, Isa boskie słowa mówił. Jakie to piękne!
— Cóż ci się najwięcej z tego podoba?
— A to gdzie On mówi: przebaczaj, kochaj, nie krzywdź i wrogów kochaj. Ach, jak pięknie On mówi!
Obrócił się do braci, którzy przysłuchiwali się naszej rozmowie i z zapałem zaczął coś mówić do nich. Oni długo i poważnie rozmawiali z sobą i przytakiwali głowami. Potem z uroczyście uprzejmym, to jest z prawdziwie muzułmańskim uśmiechem, (który ja tak lubię i mianowicie lubię uroczystość tego uśmiechu) zwrócili się do mnie i potwierdzili: że Isa był Boży prorok, i że on czynił wielkie cuda; że zrobił z gliny ptaka, tchnął w niego i ptak poleciał.... i że to i u nich w księgach jest zapisane. Mówiąc to, mieli głębokie przekonanie, że robią mi wielką przyjemność, wychwalając Isę, a Alej czuł się szczęśliwym, że bracia jego zdobyli się na zrobienie mi tej przyjemności.
Nauka pisania poszła nam również bardzo szczęśliwie. Alej wystarał się papieru (nie pozwolił mi kupić za swoje pieniądze), piór, atramentu, i w jakie dwa miesiące nauczył się doskonale pisać. Uderzyło to nawet jego braci. Duma i zadowolenie ich nie miały granic. Nie wiedzieli, jak mi za to podziękować. Na robotach, jeżeli zdarzyło się nam pracować razem, oni kolejno pomagali mi i uważali to sobie za szczęście. Nie mówię już o Aleju. Ten kochał mię może tak, jak braci. Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy wychodził z ostrogu. Wyprowadził mię za kazarmę i tam rzucił mi się na szyję i zapłakał. Nigdy mię przedtem nie całował i nigdy nie płakał. — „Tyś dla mnie tyle zrobił, tyle zrobił,“ — mówił do mnie — „że ojciec i matka tyleby mi nie zrobili: tyś mnie człowiekiem zrobił, Bóg ci zapłaci, a ja cię nigdy nie zapomnę...“
— Gdzież on, gdzie jest teraz mój dobry, miły, miły Alej!...
Oprócz Czerkiesów była jeszcze w kazarmach naszych cała gromadka Polaków, która stanowiła zupełnie odrębną rodzinę, prawie nie mającą stosunków z innymi aresztantami. Powiedziałem już, że w zamian za swoją wyłączność, za swą nienawiść ku katorżnikom rossyjskim, byli oni przez wszystkich nienawidzeni. Były to natury zmęczone, chore; było ich sześciu. Niektórzy posiadali ukształcenie; o nich powiem potem osobno i szczegółowo. Od nich to niekiedy w ostatnich latach mego życia w ostrogu otrzymywałem trochę książek. Pierwsza książka, którą przeczytałem, wywarła na mnie silne, dziwne, szczególne wrażenie. O tych wrażeniach powiem kiedyś oddzielnie. Dla mnie one są niezmiernie godne uwagi, i jestem pewny, że dla wielu będą zupełnie niezrozumiałe. Nie doświadczywszy, nie można sądzić o pewnych rzeczach. Powiem tylko to jedno: że moralne cierpienia cięższe są od wszelkich mąk fizycznych. Człowiek prosty, wszedłszy do katorgi, znajduje się w swojem towarzystwie, może nawet w bardziej rozwiniętem umysłowo. Utracił naturalnie wiele — rodzinę, swoich, wszystko, ale sfera pozostała ta sama. Człowiek wykształcony, podlegający według praw jednej karze z prostakiem, traci często nierównie więcej od niego. Musi przytłumić w sobie wszystkie potrzeby, wszystkie przyzwyczajenia swoje; przejść w sferę dla siebie niewystarczającą, nauczyć się oddychać innem powietrzem.... Jest to ryba, wyciągnięta na piasek.... I często kara, dla wszystkich według prawa jednakowa, staje się dla niego dziesięćkroć bardziej męczącą. Jest to rzecz niewątpliwa.... nawet gdyby chodziło tylko o materyalne przyzwyczajenia, których on zrzec się musi.
Ale Polacy stanowili odrębną, jednolitą gromadkę. Było ich sześciu i mieszkali razem. Ze wszystkich katorżników w naszej kazarmie lubili tylko jednego żyda i lubili go może za to, że ich bawił. Naszego żydka zresztą lubili i inni aresztanci, wszyscy zaś bez wyjątku śmiali się z niego. On był u nas jeden i ja teraz nawet nie mogę wspomnieć o nim bez śmiechu. Ile razy spojrzałem na niego, zawsze przychodził mi na myśl Jankiel, żydek Gogola z „Tarasa Bulby“, który rozebrawszy się, aby się udać na spoczynek ze swoją żydówką do jakiejś szafy, stał się przerażająco podobnym do pisklęcia kury. Isaj Fomicz był jak dwie krople wody podobnym do oskubanego kurczęcia. Był to człowiek już nie młody, lat około pięćdziesięciu, małego wzrostu i małej siły, przebiegły, ale stanowczo głupi. Zuchwały i arogant był jednocześnie ogromnym tchórzem. Cały pokryty był zmarszczkami, na czole zaś i policzkach miał piętna, które mu wyciśnięto na rusztowaniu. Nie mogłem wcale pojąć, jak on mógł wytrzymać sześćdziesiąt knutów. Do ostroga przyszedł, jako obwiniony o zabójstwo. Miał u siebie receptę od jakiegoś doktora, której mu żydkowie dostarczyli zaraz po sprowadzeniu go z rusztowania. Była to recepta na maść, która miała we dwa tygodnie usuwać piętna z ciała. Użyć tej recepty w ostrogu nie śmiał i wyczekiwał dwunastoletniego terminu swej katorgi, po którym wyszedłszy na posielenie, miał stanowczy zamiar skorzystania z recepty. „Inaczej nie będę się mógł żenić — powiedział mi razu pewnego — a ja koniecznie chcę się ożenić“. Żyłem z nim w najlepszej przyjaźni. Był zawsze w wybornem usposobieniu. W katordze miał życie lekkie, bo był z rzemiosła jubilerem, miał mnóstwo obstalunków z miasta i tym sposobem uwolnił się od ciężkich robót. Rozumie się, że był zarazem lichwiarzem i na procenty i zastaw dawał całej katordze pieniądze. Przybył on do katorgi przedemną i jeden z Polaków opisywał mi szczegółowo jego przybycie. Jestto arcyśmieszna historya, którą później opowiem; o Isaj Fomiczu nieraz mi jeszcze mówić wypadnie.
Reszta mieszkańców naszej kazarmy składała się z czterech starowierców, starych i w Piśmie św. biegłych, między którymi był i starzec ze starodubowskich słobód; z dwóch, trzech posępnych Małorusinów, z młodziutkiego katorżnika, z delikatną twarzyczką i cienkim noskiem, który miał dwadzieścia trzy lata, a ośm dusz z tego świata spędził, z gromadki fałszerzy pieniędzy, z których jeden był żartownisiem, bawiącym całą naszą kazarmę, nakoniec z kilku pochmurnych i ponurych aresztantów, ogolonych i oszpeconych, milczących i zawistnych, z nienawiścią z podełba patrzących w koło siebie i gnających postanowienie tak samo chmurzyć się, milczeć i patrzeć z nienawiścią przez długie jeszcze lata — przez cały ciąg swej katorgi. Wszystko to tylko mignęło przedemną w ten pierwszy, rozpaczliwy wieczór mojego nowego życia — mignęło pośród dymu i kopcia, śród obelg i niewypowiedzianego cynizmu, w duszącem powietrzu, przy dźwięku kajdan, śród przekleństw i bezwstydnych śmiechów. Położyłem się na gołych narach, podłożywszy ubranie pod głowę (poduszki jeszcze nie miałem), nakryłem się kożuchem, ale długo nie mogłem zasnąć, chociaż byłem zmęczony i złamany wszystkiemi potwornemi i niespodziewanemu wrażeniami tego pierwszego dnia. Ale nowe życie moje dopiero się zaczynało. Wiele jeszcze czekało mię w przyszłości, o czem nigdy nie myślałem, czego nie przewidywałem....





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Józef Tretiak.