Wspomnienia z martwego domu/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Wspomnienia z martwego domu
Podtytuł w Katordze
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Józef Tretiak
Tytuł orygin. Записки из мёртвого дома
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Pierwsze wrażenia.

Tylko co wyszedł M-cki (ten Polak, który ze mną rozmawiał) gdy Gazin, zupełnie pijany, wwalił się do kuchni.
Pijany aresztant, wśród białego dnia, w dzień powszedni, kiedy wszyscy obowiązani byli wychodzić na robotę, przy srogim naczelniku, który każdej chwili mógł przyjechać do ostroga, przy podoficerze, który miał nadzór nad katorżnymi i przebywał ciągle w ostrogu; przy karaulnych (t. j. straży wojennej), przy inwalidach, jednem słowem, przy wszelkiej surowości więziennej — zupełnie splątywał wszelkie pojęcia o życiu aresztanckiem, które się zaczęły w mojej głowie wytwarzać. I długo trzeba mi było pożyć w ostrogu, zanim wyjaśniły mi się te fakty, tak zagadkowe dla mnie w pierwszych dniach katorgi.
Powiedziałem już, że aresztanci mieli zwykle jakąś własną robotę i że to zajęcie było konieczną potrzebą życia w katordze; że oprócz tego aresztant namiętnie lubi pieniądze i ceni je nad wszystko, prawie na równi z wolnością, i że już uszczęśliwiony, jeśli mu one brzęczą w kieszeni. Przeciwnie, gdy ich nie ma, ogarnia go smutek, niepokój, upada na duchu, jest w rozpaczliwem usposobieniu, i wtedy gotów jest kraść, gotów na wszystko, byle ich dostać! Ale nie zważając na to, że pieniądze w ostrogu były tak wielkim skarbem, u szczęśliwca, który je posiadł, nigdy się nie zależały. Naprzód trudno je było tak ukryć, aby ich nie ukradziono, lub nie odebrano. Jeżeli spadła niespodziewana rewizya i major doszukał się pieniędzy, natychmiast je zabierał. Co z niemi robił? czy używał ich na ulepszenie aresztanckiej żywności? to wiem przynajmniej, że jemu je oddawano. Ale najczęściej kradziono pieniądze; nikomu nie można było zaufać. Później znalazł się i u nas zupełnie bezpieczny sposób przechowywania pieniędzy. Oddawano je do przechowania pewnemu starcowi, starowiercowi, który przybył do nas ze słobód starodubowskich, i należał do tak zwanych Wietkowców.... Ale nie mogę się oprzeć chęci powiedzenia o nim słów kilku, chociaż odrywam się od głównego toku opowiadania.
Był to staruszek sześćdziesięcioletni, maleńki, siwiutki. Postać jego z pierwszego wejrzenia silnie mię uderzyła. Nie był ani trochę podobny do innych aresztantów. W jego wzroku było coś tak spokojnego i cichego, że pamiętam ze szczególną przyjemnością wpatrywałem się w jego jasne, pogodne oczy, otoczone drobnymi, w promienie układającymi się zmarszczkami. Często z nim rozmawiałem i rzadko kiedy w życiu spotykałem równie dobrą, szlachetną istotę. Przysłano go tu za nadzwyczaj ważne przestępstwo. Między starodubowskimi staroobrzędowcami zaczęli się pojawiać nawróceni. Rząd silnie ich protegował i dokładał wszelkich starań, aby i innych odstępców od wiary prawosławnej nawrócić. Starzec, wraz z innymi fanatykami, postanowił „stać za wiarę“, jak się sam wyrażał. Zaczęto wówczas budować jedynowierną (t. j. prawosławną) cerkiew i oni ją spalili. Starzec, jako jeden z głównych sprawców, zesłany został do katorgi. Był zamożnym mieszczaninem, trudnił się handlem; w domu zostawił żonę, dzieci; ale ze spokojem w duszy poszedł do ciężkich robót, ponieważ w zaślepieniu swojem widział w nich „mękę za wiarę“.
Przeżywszy z nim czas jakiś, mimowoli trzeba było zadać sobie pytanie: jak ten pokorny, dobry, jak dziecię, człowiek, mógł zostać buntownikiem? Kilka razy zawiązywałem z nim rozmowę „o wierze“. Starzec nie nie ustępował ze swoich przekonań; ale w jego odpowiedziach nie było nigdy ani cienia złości, ani śladu nienawiści. A przecież on to zburzył cerkiew i wcale się nie zapierał tego. Zdawałoby się, że ze swego stanowiska ten postępek i „męki“, które były jego następstwem, powinienby był uważać za czyn wielki. Ale jakkolwiek starałem się spojrzeć w głąb jego duszy, jakkolwiek go studyowałem, nie mogłem w nim znaleźć ani odrobiny próżności lub dumy. Mieliśmy w ostrogu i innych starowierców, po większej części Sybiraków. Byli to ludzie bardzo rozwinięci, chłopy chytre, nadzwyczaj biegli w Piśmie św., trzymający się litery i na swój sposób wielcy dyalektycy; ludzie pyszni, zarozumiali, złośliwi i nietoleranci w najwyższym stopniu. Zupełnie innym był ów starzec. Oczytany w Piśmie św. więcej może od nich, usuwał się od sporów. Usposobienie miał nadzwyczaj towarzyskie. Był wesoły, często śmiał się, nie tym grubym, cynicznym śmiechem, jakim śmiali się katorżnicy, ale jasnym, cichym, w którym wiele było dziecinnej prostoty, który wybornie przystawał do siwych włosów. Może się mylę, ale zdaje mi się, że po śmiechu można poznać człowieka i jeśli przy pierwszem spotkaniu z człowiekiem zupełnie nieznajomym, jego śmiech przyjemne sprawia wrażenie, to śmiało można utrzymywać, że to dobry człowiek.
W całym ostrogu staruszek pozyskał powszechne poważanie, którem bynajmniej się nie chełpił. Aresztanci nazywali go dziaduniem, dieduszka, i nigdy go nie krzywdzili. Zrozumiałem po części, jak mógł wpływ wywierać na swoich współwyznawców. Ale pod zewnętrznym spokojem, z jakim znosił życie katorżne, tkwił w nim głęboki, nieuleczony żal, który on starał się utaić przed wszystkimi. Mieszkałem razem z nim w jednej kazarmie. Pewnego razu o godzinie trzeciej w nocy, zbudziłem się i usłyszałem, cichy powstrzymywany płacz. Starzec siedział na piecu (na tym samym, na którym przedtem siadywał ów modlący się nocami aresztant, który chciał zabić majora) i modlił się ze swojej pisanej książki. Płakał i słyszałem, jak chwilami mówił: „Panie nie opuszczaj mnie! Panie, umocnij mię! Dzieci moje małe, dzieci moje miłe, nigdy to ja ich nie zobaczę!“ Nie umiem wypowiedzieć, jaki smutek ścisnął mi serce.
Otóż temu starcowi z czasem prawie wszyscy aresztanci zaczęli oddawać swoje pieniądze do przechowania. W katordze prawie wszyscy byli złodziejami, ale naraz wszyscy niewiadomo zkąd nabrali przekonania, że starzec nie może nic ukraść. Wiedziano, że gdzieś ukrywał wręczone sobie pieniądze, ale w takiem utajonem miejscu, że nikt nie potrafił ich znaleźć. Później kiedyś mnie i niektórym Polakom wyjawił swoją tajemnicę. W jednym z palów był sęk mały, z pozoru mocno zrosły z drzewem. Ale sęk można było wyjąć, a pod nim ukazywało się wielkie zagłębienie. Tam to dziadunio chował pieniądze i zakładał sęk napowrót tak, że nikt nigdy nie mógł się domyśleć schowanych tam pieniędzy.
Ale oddaliłem się od opowiadania. Zatrzymałem się na tem: dlaczego pieniądze nie trzymały się kieszeni aresztanta. Oprócz trudności ukrycia ich, trzeba pamiętać, że w ostrogu tak ciężko było żyć; aresztant zaś z natury swojej istota tak pragnąca swobody, a z położenia społecznego tak lekkomyślna i nierządna, że go coś ciągnie wewnętrznie, aby pohulać na cztery wiatry, z szumem i muzyką, puścić cały kapitał, i choć na chwilę zapomnieć o ucisku, gniotącym serce. Dziwna to rzecz była, jak niejeden pracował nie podnosząc karku nieraz całymi miesiącami jedynie dla tego, ażeby potem jednego dnia puścić cały zarobek do ostatniego grosza, i znowu potem uginał kark do roboty na kilka miesięcy — do nowej hulanki. — Wielu z nich lubiło sprawiać sobie nowe ubranie i to zawsze nie urzędowej formy: jakieś czarne spodnie, kaftany, sybirki. W wielkiem użyciu były perkalowe koszule i pasy z miedzianemi blachami. Strojono się zwyczajnie w święta i ustrojony przechodził zawsze przez wszystkie koszary, aby się pokazać światu. Zadowolenie z dobrego ubrania dochodziło do dzieciństwa; zresztą aresztanci pod wielu względami bardzo podobni byli do dzieci. Temi jednak pięknemi rzeczami właściciel nie długo się cieszył; znikały one nagle, czasem tegoż wieczora szły w zastaw, oddawały się za bezcen.
Hulanka zresztą rosła stopniowo. Odbywała się zwyczajnie w dni świąteczne albo w dzień imienin hulającego. Aresztant solenizant. wstając rano, stawiał świeczkę przed obrazem i modlił się, potem wystrajał się i zamawiał dla siebie obiad. Kupowało się wołowinę, rybę, robiły się sybirskie pelmeni[1] solenizant najadał się, jak wół, prawie zawsze sam, rzadko kiedy zapraszając towarzyszy do udziału w uczcie. Potem zjawiała się wódka: solenizant upijał się, jak bela, i nieodmiennie chodził po koszarach, zataczając się i potykając, i starał się pokazać wszystkim, że on pijany, że on „hula“ i w ten sposób zjednać sobie powszechne poważanie. Lud rossyjski w ogóle ma pewne współczucie dla pijanego; w ostrogu zaś dla rozhulanego budziło się pewne uszanowanie. W tem hulaniu aresztanckiem był pewnego rodzaju arystokratyzm.
Podochociwszy sobie, aresztant najmował zaraz muzykę. Był w ostrogu jakiś Polak, dezerter z wojska, bardzo nędznej postaci, który grał na skrzypcach i miał z sobą instrument — jedyną własność swoją. Rzemiosła żadnego nie znał i w ten sposób tylko zarabiał, że najmował się hulakom do grania wesołych tańców. Czynność, do której się zobowiązywał, polegała na tem, żeby nieodłącznie ślad w ślad za swoim pijanym pryncypałem, chodzić z kazarmy do kazarmy i z całej mocy rzępolić na skrzypicy. Na twarzy jego często malowała się nuda i zmęczenie. Ale okrzyk: „graj. pieniądze! wziął“ zmuszał go znowu rzępolić i rzępolić.
Aresztant, zaczynając hulankę, mógł być pewnym, że jeśli się bardzo upije, to nad nim niewątpliwie rozciągną opiekę, w czas spać ułożą, a gdyby się zwierzchność zjawiła, gdziekolwiek ukryją, i to zupełnie bezinteresownie. Z drugiej strony podoficer i inwalidzi, mieszkający w ostrogu dla dozoru, mogli być zupełnie spokojni, że pijany nie przyczyni im kłopotu: nad nim czuwała cała kazarma, i gdyby zaczął rozbijać, buntować się, natychmiast by go uśmierzono, a w razie potrzeby nawet związano. Dla tego niższe władze w ostrogu patrzały na pijaństwo przez palce, nie chciały zwracać na nie uwagi. Wiedziały one bardzo dobrze, że gdyby wzbroniono wódki, byłoby jeszcze gorzej. Ale zkąd się brała wódka?
Kupowano ją w samym ostrogu, u tak zwanych „całowalników,“ t. j. szynkarzy. Było ich kilku i handel swój prowadzili nieustannie i z powodzeniem, pomimo, że pijących i „hulających“ było wogóle nie wielu, ponieważ hulanie wymagało pieniędzy, a aresztanckie pieniądze nie łatwo się zdobywały. Handel ten zaczynał się, rozwijał i kończył dość oryginalnym sposobem. Przypuśćmy, że jakiś aresztant nie ma rzemiosła i że mu się nie chce pracować (bywali tacy), ale chce mieć pieniądze, a przytem człowiek niecierpliwy, chciałby jak najprędzej dorobić się. Ma trochę pieniędzy na początek, i postanawia handlować trunkiem: przedsięwzięcie śmiałe i bardzo hazardowne. Można było za to zapłacić grzbietem, a zarazem utracić towar i kapitał. Ale całowalnik ryzykuje. Pieniędzy z początku nie wiele i dla tego pierwszy raz sam przenosi wódkę do ostrogu, i rozumie się, sprzedaje ją korzystnie. Tę próbę ponawia po raz drugi i trzeci i jeżeli nie wpadnie w ręce straży, to prędko się dorabia, i wtedy dopiero rozwija handel na szeroką skalę; staje się przedsiębiorcą, kapitalistą, trzyma agentów i pomocników, ryzykuje daleko mniej, a ciągnie coraz większe zyski. Ryzykują za niego pomocnicy.
W ostrogu bywa zawsze dużo ludzi, co się zgrali, strwonili, przehulali wszystko do ostatniej kopiejki, ludzi bez rzemiosła, nędznych i oberwanych, ale obdarzonych do pewnego stopnia śmiałością i stanowczością. Takim ludziom za kapitał pozostaje jedna tylko rzecz: grzbiet ich własny; może się on na coś jeszcze przydać, i ten to ostatni swój kapitał hulaka bez grosza postanawia puścić w obrót. Idzie do przedsiębiorcy i najmuje się do przenoszenia wódki do ostrogu; bogaty handlarz ma kilku takich robotników. Gdzieś za ostrogiem jest człowiek-żołnierz, mieszczanin, czasem nawet dziewka — który za pieniądze przedsiębiorcy i za stosunkowo nie małą zapłatę, kupuje w szynku wódkę i ukrywa ją w ustronnem miejscu, dokąd aresztanci przychodzą na robotę. Prawie zawsze dostawca próbuje naprzód trunku i co nadpił, dolewa niemiłosiernie wodą; — nie chcesz brać? nie bierz. Ale aresztant nie może być wybrednym; i to szczęście, że pieniądze nie całkiem przepadły, że jest wódka; jaka jest, taka jest, ale zawsze wódka. Do tego to dostawcy przychodzą, wskazani mu naprzód przez szynkarza z ostrogu przenosieiele, z wolimi kiszkami. Kiszki te naprzód przemywają się, potem napełniają się wodą, aby zachowały pierwotną wilgotność i rozciągłość i mogły służyć do przenoszenia wódki. Nalawszy do nich wódki, aresztant okręca je około siebie, przyczem ma sposobność okazać całą zręczność, całą złodziejską przebiegłość kontrabandzisty. Chodzi tu o jego honor; musi on oszukać i konwojowych i straż stojącą u bramy więziennej. I oszukuje: u dobrego złodzieja konwojowy, czasem jakiś rekrucik, nie dopatrzy kontrabandy. Rozumie się, że konwojowy bywa przedtem wystudyowany; bierze się też na uwagę czas, miejsce roboty. Naprzykład aresztant piec muruje, na piec wlezie: któż go dojrzy, co on tam robi? Konwojowy przecież nie polezie za nim. Podchodząc do ostroga aresztant trzyma w dłoni pieniądz, piętnaście, dwadzieścia kopiejek srebrnych, na wszelki wypadek i czeka u bramy na gefrejtera. Każdego aresztanta, który wraca do ostroga, karaulny gefrejter opatruje wkoło, rewiduje i dopiero potem otwiera mu drzwi ostrogu. Ten, który przenosi wódkę, liczy zwykle na to, że rewidowanie nie będzie zbyt ścisłe i szczegółowe; ale przebiegły gefreiter doszukuje się czasem zakazanego towaru, a wtedy pozostaje ostatni środek: kontrabandzista milczkiem i tak żeby konwojowy nie widział, wsuwa gefrejterowi w rękę przygotowany pieniądz. Zdarza się, że dzięki takiemu manewrowi przechodzi szczęśliwie do ostroga i przenosi wódkę. Ale niekiedy manewr się nie udaje i wtedy trzeba rozpłacić się ostatnim kapitałem, t. j. grzbietem. Donoszą majorowi, kapitał sieką, i sieką boleśnie, wódkę zabierają na rzecz rządu i kontrabandzista przyjmuje wszystko na siebie, nie wydając przedsiębiorcy. Ale nie wydaje nie dla tego, żeby się brzydził donosem, a jedynie dla tego, że nie widzi w nim żadnej korzyści: jegoby w każdym razie wysieczono; cała pociecha polegałaby tylko na tem, że miałby towarzysza niedoli. Tymczasem przedsiębiorca jest mu jeszcze potrzebny, chociaż podług zwyczaju i z góry zawartej umowy kontrabandzista za grzbiet wysieczony nie otrzymuje od przedsiębiorcy ani kopiejki.
Co się zaś tyczy wogóle donosów, to one zwyczajnie kwitną w ostrogu. Donosiciel tu nie ściąga na siebie bynajmniej wzgardy; nie można sobie nawet wyobrazić, żeby aresztańci mogli oburzyć się na niego. Od niego nie stronią, z nim wchodzą w przyjacielskie stosunki, i gdyby ktoś chciał w ostrogu dowodzić całej brzydoty donosicielstwa, to wcaleby go nie zrozumiano. Ten aresztant ze szlachty, zepsuty i podły, z którym zerwałem wszelkie stosunki, znał się dobrze z dieńszczykiem majora, Fiedką, i służył mu za szpiega, a dieńszczyk wszystko, co posłyszał o aresztantach, donosił majorowi. U nas wszyscy o tem wiedzieli i nikomu nigdy nawet na myśl nie przyszło ukarać niegodziwca albo przynajmniej zganić go za to.
Ale zboczyłem z drogi. Zdarza się naturalnie, że wódka szczęśliwie dostaje się do ostrogu; wtedy przedsiębiorca odbiera przyniesione kiszki, zapłaciwszy za transport i zaczyna obliczać. Z obliczenia okazuje się, że go towar już drogo kosztuje; a więc dla lepszych zysków przelewa jeszcze raz wódkę, rozprowadzając wodą niemal na połowę i w ten sposób zupełnie się przygotowawszy, czeka na kupujących. Kupujący zjawia się w pierwsze święto, czasem w dzień powszedni: to aresztant, który przez kilka miesięcy pracował, jak wół roboczy, i zebrał trochę grosza, aby go przepić w dzień z góry przez siebie oznaczony. Ten dzień na długo przed swojem nadejściem śnił się biednemu robotnikowi, obraz jego unosił się w szczęśliwych marzeniach przy pracy, i swym urokiem pokrzepiał ducha robotnika wśród ciężkich warunków życia więziennego. Nakonic zorza tego dnia jasnego ukazuje się na wschodzie; pieniądze zebrane, nie skonfiskowane, nie ukradzione i aresztant niesie je do szynkarza. Ten naprzód daje mu wódki według możności najczystszej, t. j. dwa razy tylko rozprowadzonej wodą; ale w miarę ubywania jej z butelki, reszta natychmiast dolewa się wodą. Za kieliszek gorzałki płaci się pięć, sześć razy drożej, niż w szynku. Łatwo sobie wyobrazić, ile trzeba wypić takich kieliszków i ile za nie zapłacić, aby się upić. Ale w skutek odwyknięcia od trunków, w skutek dłuższej wstrzemięźliwości, aresztant łatwo dostaje zawrotu głowy i zwykle pije dopóty, dopóki nie przepije wszystkich pieniędzy. Wtedy przychodzi kolej na fanty: szynkarz jest zarazem i lichwiarzem. Naprzód przechodzą do niego nowo sprawione stroje nieurzędowe, potem stare szmaty, w końcu i rządowe rzeczy. Przepiwszy wszystko do ostatniego strzępka, pijanica kładzie się spać, a nazajutrz zbudziwszy się z nieuniknionym szumem w głowie, nadaremnie błaga szynkarza choćby o jeden łyk wódki dla spędzenia niesmaku. Smutnie znosi on niepowodzenie i tegoż dnia zabiera się na nowo do roboty; znów przez kilka miesięcy pracuje nie rozprostowując karku, marząc o szczęśliwym dniu hulanki, który utonął w wieczności, i powoli zaczyna się krzepić i oczekiwać drugiego dnia takiego, który wprawdzie jeszcze daleko, ale musi kiedyś nadejść z kolei.
Co się tyczy szynkarza, ten uzyskawszy z handlu ogromną sumę, jakich kilka dziesiątków rubli, sprowadza po raz ostatni wódkę, ale tym razem nie rozlewa jej wodą, ponieważ przeznacza ją dla siebie; dosyć handlu: czas już samemu się uraczyć! Zaczyna się hulanka, picie, jedzenie i muzyka. Środki wielkie; można pozyskać dla siebie pobłażliwość najniższej i najbliższej zwierzchności w ostrogu. Hulanka ciągnie się niekiedy przez kilka dni. Rzecz naturalna, że wódka, którą szynkarz sprowadził dla siebie, prędko się przepija; wtedy hulaka zwraca się do innych szynkarzy, którzy już czekają na niego, i pije dopóty, dopóki nie przepije wszystkiego do ostatniej kopiejki. Jakkolwiek aresztanci roztaczają opiekę nad hulającym, zdarza się przecież, że wpadnie w oczy majorowi lub oficerowi straży więziennej. Biorą go wtedy do kordegardy, odbierają pieniądze, jeżeli jeszcze ma jakie przy sobie i w dodatku biją. Otrząsnąwszy się, powraca do ostrogu i po kilku dniach ima się napowrót rzemiosła szynkarskiego.
Niektórzy z hulaków, naturalnie bardzo bogaci, sięgają marzeniami i do płci pięknej. Wielkim kosztem, potajemnie, w towarzystwie przekupionego żołnierza z konwoju, udają się z fortecy zamiast na robotę do jakiegoś ustronnego domku na przedmieściu, na końcu miasta, gdzie urządza się wspaniała uczta i gdzie rzeczywiście wielkie sumy w grę wchodzą. Dla pieniędzy płeć piękna nie gardzi i aresztantem; konwojowego zaś dobiera się zawczasu, ze znajomością rzeczy. Tacy konwojowi zwyczajnie są przyszłymi kandydatami do ostrogu. Zresztą za pieniądze można wszystko zrobić i takie wędrówki tona zwykle w tajemnicy. Należy jednak dodać, że rzadko się zdarzają; potrzeba na to dużo pieniędzy i amatorowie płci pięknej chwytają się innych środków, zupełnie bezpiecznych.
Już od pierwszych dni więziennego życia zaciekawił mię bardzo pewien młody aresztant, szczególnie ładny chłopak. Nazywał się Sirotkin. Był on pod wielu względami zagadkową istotą. Przedewszystkiem uderzyła mię jego twarz prześliczna; nie liczył więcej nad dwadzieścia trzy lata. Należał do osobnego oddziału, to jest bezterminowego, uważany był zatem za jednego z najważniejszych wojskowych przestępców. Cichy i pokorny, mówił mało, śmiał się się rzadko. Oczy miał błękitne, rysy regularne, twarz czysta, delikatna, włosy jasnoblond. Nawet półogolona głowa mało go szpeciła, taki był ładny chłopiec. Rzemiosła nie umiał żadnego, ale pieniądze miewał; niewiele, ale często. Widać było, że leniwy, chodził nieporządnie ubrany. Czasem chyba kto inny ubierze go przyzwoicie, niekiedy nawet w czerwoną koszulę i Sirotkin widocznie rad z nowego stroju: chodzi po koszarach, pokazuje się ludziom. Nie pił, nie grał w karty, nie kłócił się z nikim. Chodzi, bywało, za koszarami — ręce w kieszeniach, spokojny, zamyślony. O czem on mógł myśleć, trudno było sobie wyobrazić. Zawołasz na niego czasem z ciekawości, zapytasz o coś, on natychmiast odpowie, i to z pewnem uszanowaniem, nie po aresztancku, ale zawsze krótko, bez wdawania się w rozmowę; patrzy zaś na ciebie jak dziesięcioletnie dziecko. Gdy się znajdą pieniądze u niego, nie kupi sobie czegoś koniecznie potrzebnego, nie odda do naprawy kurtki, nie sprawi nowych butów, ale kupi kołaczyka, pierniczka i schrupie — istny siedmioletni dzieciak. — „Ech ty, Sirotkin, wołają, bywało, na niego aresztanci: — sierota ty kazańska!“ W czas nieroboczy włóczył się bywało po wszystkich koszarach; prawie wszyscy zajęci swoją robotą, on nie ma nic do roboty. Powiedzą mu coś, prawie zawsze żartując z niego (z niego i jego towarzyszy często się wyśmiewano), on nic nie powie na to, zawróci się i pójdzie do innej kazarmy, a jeśli już bardzo biorą go na fundusz, zarumieni się.
Zadawałem sobie nieraz pytanie: za co ta spokojna, naiwna istota mogła dostać się do ostroga. Pewnego razu leżałem chory w szpitalu, w aresztanckiej izbie; Sirotkin był także chory i leżał obok mnie. Jakoś pod wieczór zawiązaliśmy rozmowę i on nagle ożywił się i opowiedział mi, jak go oddawano do wojska, jak nad nim matka, odprowadzając go, płakała i jak ciężko mu było być rekrutem. Dodał, że w żaden sposób nie mógł wytrzymać rekruckiego życia, dlatego, ze tam wszyscy byli tacy surowi, gniewni, a oficerowie komenderujący zawsze byli z niego niezadowoleni.
— Jakże się skończyło? — spytałem. Za cóż ty się tu dostałeś? I jeszcze do osobnego oddziału.... Ach ty Sirotkin, Sirotkin!
— Ja, Aleksandrze Piotrowiczu, rok wszystkiego byłem w batalionie, a tutaj się dostałem za to, że Grzegorza Piotrowicza, komendanta mojej roty, zabiłem.
— Słyszałem ja o tem, Sirotkin, ale nie wierzę. Gdzież ty mogłeś kogo zabić?
— Tak się zdarzyło, Aleksandrze Piotrowiczu. Bardzo mi już ciężko było.
— A jakżeż żyją inni rekruci? Rozumie się, ciężko im z początku, ale potem przywykają, i patrzysz, z rekruta robi się dzielny żołnierz. Ciebie, zapewne, matka zanadto pieściła, piernikami i mleczkiem do ośmnastu lat karmiła.
— „Matuszka“, prawda, bardzo mię kochała. Kiedy mię wzięto w rekruty, z żalu zasłabła i słyszałem, że nie wstawała.... Ciężko mi już bardzo pod koniec zaczęło być w rekructwie. Komendantowi nie podobałem się, za wszystko mię karał — a i za co? Ja wszystkim ulegam, żyję akuratnie, wódki nie piję, niczem złem się nie zajmuję a to już, Aleksandrze Piotrowiczu, nie dobrze, jeżeli człowiek czemuś złemu się oddaje. Wszyscy dokoła tacy niemiłosierni, nie ma gdzie zapłakać. Bywało, pójdę gdzie za węgieł i tam popłaczę. Otóż stoję raz na straży. Noc już, wiatr, jesień była, a ciemność taka, że choć oko wykol. I tak mi ciężko, ciężko zaczęło być Wziąłem do nogi broń, bagnet odpiąłem, położyłem obok; ściągnąłem prawy but, lufę przystawiłem do piersi, oparłem się o nią i wielkim palcem u nogi spuściłem kurek. Patrzę — nie wypaliło! Opatrzyłem karabin, przeczyściłem panewkę, podsypałem nowego prochu, otłukłem krzemień i znów do piersi lufę. I cóż? Proch buchnął, a wystrzału znów nie ma. — Cóż to jest, myślę sobie! Wziąłem but, naciągnąłem, bagnet przypiąłem, milczę i przechadzam się. Wtedy to postanowiłem coś takiego zrobić: gdziekolwiek się dostać, byle nie być rekrutem. W półgodziny potem jedzie komendant — objeżdżał straże — i prosto na mnie: — „Czy tak stoją na warcie?“ Wziąłem karabin do ręki i wsadziłem w niego bagnet po samą lufę. Cztery tysiące pałek przeszedłem i tutaj do osobnego oddziału.
Sirotkin nie kłamał, za cóż innego zresztą przysłanoby go tutaj? Zwyczajne przestępstwa bywają daleko łagodniej karane. Zresztą tylko jeden Sirotkin z pomiędzy wszystkich swoich towarzyszy był tak pięknym młodzieńcem. Co się tyczy innych, podobnych do niego przestępców w liczbie około piętnastu, to dziwnie było nawet patrzeć na nich; dwie, trzy twarze były znośn1, reszta zaś postacie bezmyślne potworne, niechlujne. Jeżeli mi okoliczności pozwolą, opiszę kiedyś szczegółowiej tę oddzielną gromadkę. Sirotkin zaś często przyjaźnił się z Gazinem, z tym samym, od którego zacząłem ten rozdział, wspomniawszy, że pijany wwalił się do kuchni i że jego widok poplątał wszystkie moje wyobrażenia o życiu w ostrogu.
Ów Gazin był straszną istotą. Sam widok jego przygniatał i przerażał innych. Zdawało mi się zawsze, że nie mogło być nie dzikszego i potworniejszego od jego postaci. Widziałem w Tobolsku sławnego ze swoich zbrodni rozbójnika Kamieniewa; widziałem potem Sokołowa, aresztanta z dezerterów, strasznego zabójcę. Ale żaden z nich nie wywoływał tak wstrętnego wrażenia, jak Gazin. Zdawało mi się czasem, że widzę przed sobą ogromnego, olbrzymiego pająka, wielkości człowieka. Był to Tatar, strasznie silny, najsilniejszy z całego ostrogu; wzrostu nieco wyższego ponad średni, herkulesowej budowy ciała, z potworną, nieproporcjonalnie wielką głową. Trzymał się pochyło, patrzał z podełba. W ostrogu chodziły o nim dziwne wieści; wiedziano, że był z liczby wojskowych, ale aresztanci opowiadali sobie — nie wiem, czy zgodnie z prawdą — że uciekł z Nerczyńska, że na Sybir nieraz już był zsyłany, nieraz uciekał, nieraz zmieniał nazwisko i wreszcie dostał się do naszego ostrogu, do osobnego oddziału. Opowiadano również o nim, że dawniej zarzynał małe dzieci, jedynie dla przyjemności: zaprowadzi dziecko w jakieś ustronne miejsce, naprzód straszy je i męczy, a potem nasyciwszy się przestrachem i drżeniem małej biednej ofiary, zarżnie ją cicho, powoli, z rozkoszą. Wszystko to może były wymysły, wywołane tem przygniatającem wrażeniem, jakie na wszystkich wywierał Gazin, ale wymysły te wybornie przystawały do jego postaci. A tymczasem w ostrogu, zwyczajnie, gdy nie był pijany, zachowywał się bardzo przyzwoicie. Był spokojny, nie wszczynał z nikim kłótni, unikał ich nawet, ale jakby z pogardy dla innych, z poczucia swojej wyższości nad innymi; mówił bardzo mało i jakby z umysłu nie zadawał się z innymi. Wszystkie ruchy jego były powolne, spokojne, pełne poczucia siły własnej. Z oczu mu patrzało, że nie był głupi i nadzwyczajnie przebiegły; ale w twarzy, w uśmiechu jego było coś pogardliwie — szyderskiego i okrutnego.
Gazin handlował wódką i był w ostrogu jednym z najbogatszych szynkarzy. Ale parę razy do roku sam się upijał i wtedy to wychodziła na wierzch cała zwierzęcość jego natury. Poddając się stopniowo trunkowi, Gazin zaczynał naprzód zaczepiać ludzi szyderstwami najzjadliwszemi, obliczonemi i jakby oddawna przygotowanemi; nakoniec opanowany trunkiem popadał w straszną wściekłość i rzucał się z nożem na ludzi. Aresztanci, znając jego olbrzymią siłę, uciekali od niego i kryli się: wtedy rzucał się na pierwszego spotkanego. Ale wkrótce znaleziono sposób i na niego. Dziesięciu ludzi z jego koszar rzucało się nagle na niego i wszyscy odrazu bić go zaczynali. Nie można sobie wyobrazić nie okropniejszego od tego bicia: tłuczono go w pierś, w dołek, pod serce, w brzuch; bito mocno i długo i ustawano dopiero wtedy, gdy postradał zmysły i leżał bez czucia jak martwy. Kogo innego bić w ten sposób nie odważonoby się: tak bić — znaczyło zabić, ale nie Gazina. Po takiem biciu zawijano go, leżącego bez czucia, w kożuch i kładziono na narach. — Odleży się! — I rzeczywiście nazajutrz wstawał prawie zdrów i milcząc, ponuro wychodził na robotę. I każdego razu, jak tylko Gazin zaczynał pić, wszyscy już w ostrogu wiedzieli, że dzień ten nieuchronnie zakończy się dla niego pobiciem. I on sam wiedział o tem, a mimo to upijał się. Tak się ciągnęło przez lat kilka; nakoniec zauważono, że Gazin zaczyna się poddawać. Zaczął skarżyć się na różne bole, zaczął widocznie zapadać na zdrowiu, coraz częściej chodził do szpitala.. „Poddał się przecież“ mówili do siebie aresztanci.
Wszedł on do kuchni w towarzystwie owego nędzniutkiego grajka, którego zwykle najmowali hulający, chcąc w całej pełni używać wesołości, i zatrzymał się na środku izby kuchennej, w milczeniu i uważnie oglądając wszystkich obecnych. Wszyscy zamilkli. Nakoniec ujrzawszy mnie i mojego towarzysza, Gazin złośliwie i szyderczo popatrzał na nas, z poczuciem wyższości uśmiechnął się, coś jakby obmyślił w głowie i mocno się zataczając podszedł do naszego stołu:
— Za pozwoleniem waszem, zaczął mówić, z jakich to dochodów z łaski swojej raczycie się herbatą?
Milcząc zamieniłem spojrzenie z towarzyszem, zrozumiawszy, że najlepiej jest milczeć i nie odpowiadać pijanemu. Pierwsze odparcie wprawiłoby go we wściekłość.
— Widocznie macie pieniądze? dopytywał się dalej.
— Widocznie macie kupę pieniędzy, co? A czyście po to przyszli do katorgi, ażeby tu raczyć się herbatą? Czyście tu przyszli dla picia herbaty? No, mówcież, żeby was!...
Ale widząc, żeśmy postanowili milczeć i nie zwracać na niego uwagi, Gazin poczerwieniał i zatrząsł się ze wściekłości. Obok niego w kącie stały wielkie niecki, w których składano wszystek chleb nakrajany do obiadu lub wieczerzy dla aresztantów. Tak były wielkie, że mieściło się w nich chleba dla połowy ostrogu; teraz stały puste. Gazin chwycił je oburącz i wzniósł nad nami. Jeszcze chwila i rozmiażdżył by nam głowy. Pomimo, że zabójstwo lub tylko zamach zabójczy groził wielkiemi nieprzyjemnościami całemu ostrogowi: zaczęłyby się badania, rewizye, obostrzenia i dla tego aresztanci wszelkimi sposobami starali się nie doprowadzać do podobnych ostateczności, — pomimo tego, wszyscy teraz przycichli i wyczekiwali. Ani jednego słowa na naszą obronę! Ani jednego krzyku na Gazina! — do takiego stopnia głęboką była nienawiść ku nam! Niebezpieczne położenie nasze sprawiało im widoczną przyjemność... Ale sprawa zakończyła się szczęśliwie: tylko co chciał cisnąć na nas niecki, gdy ktoś z sieni zawołał:
— Gazin! wódkę ukradli!...
Gazin grzmotnął nieckami o podłogę i jak szalony wypadł z kuchni.
— No, Bóg wybawił! mówili między sobą aresztanci. — I długo potem powtarzali to samo.
Nie mogłem się dowiedzieć później, czy wiadomość o skradzeniu wódki była prawdziwą, czy też zmyśloną, aby nas obronić.
Wieczorem, gdy już ciemno było, przed zamknięciem koszar chodziłem pod ostrokołem i ciężki smutek spadł mi na duszę, tak ciężki, jakiego przez całe moje życie więzienne nie doznawałem. Ciężko przechodzi pierwszy dzień niewoli, gdziekolwiekbądź: czy to w ostrogu, czy w kazamacie, czy w katordze.... Pamiętam, najwięcej zajmowała mię wówczas jedna myśl, która potem nieodstępnie prześladowała mię przez cały czas życia w ostrogu, — myśl po części nierozwiązalna — nierozwiązana dla mnie i teraz: o nierówności kary za jednakowe przestępstwa. Prawda, że i przestępstwa trudno stawiać na równi, nawet w przybliżeniu. Naprzykład i ten i ów popełnili zabójstwo; zważono wszystkie okoliczności w obu sprawach i w obu sprawach wypada prawie ta sama kara. A tymczasem popatrzcie, jaka różnica w przestępstwach. Jeden, naprzykład, zarżnął człowieka ot tak, bez powodu, dla główki cebuli; jak powiada legenda aresztancka: „wyszedł na drogę, zarżnął przejeżdżającego chłopa, a u chłopa tylko jedna cebula. — Cóż, bat’ka! Posłałeś mię na zdobycz, oto ja chłopa zarżnąłem i wszystkiego jedną cebulę znalazłem. Durak! cebula — to przecież kopiejka! Sto dusz — sto cebul, oto masz i rubel!“ — A drugi popełnił zabójstwo, broniąc czci żony, siostry, córki od lubieżnego tyrana. — Jeden zabił jako zbieg, osaczony całym pułkiem pogoni, broniąc swej wolności i życia, czasem bliski śmierci głodowej; a drugi zarzyna małe dzieci dla przyjemności rżnięcia, nasycenia się ich krwią ciepłą na rękach, ich gołębim przestrachem. I cóż? I ten i ów wstępują do jednej katorgi. Prawda, są waryacye w terminach kar, ale tych waryacyj stosunkowo niewiele, a różnic w jednym rodzaju przestępstw — niezliczone mnóstwo. Co charakter, to i różnica.
Ale przypuśćmy, że niepodobna pogodzić różnie w karach z różnicami w przestępstwach, że to jest zadanie nie do rozwiązania, jakaś kwadratura koła; przypuśćmy, że tak. Ale gdyby nawet tej nierówności nie było, popatrzcież na inną różnicę, na różnicę w skutkach, które kara za sobą pociąga.... Oto człowiek w katordze usycha, taje jak świeczka; i oto inny, który przed wstąpieniem do katorgi nie wiedział nawet, że jest na świecie takie wesołe życie, taki przyjemny klub zuchowatych towarzyszy! Tak, przybywają do ostrogu i tacy. Oto znów, naprzykład, człowiek wykształcony, z sercem, z rozwiniętym umysłem i sumieniem. Męki, których w sercu doznaje, prędzej od wszelkich kar zadręczą go na śmierć. On sam siebie osądzi surowiej i bezlitośniej od najsurowszego prawa. A oto razem z nim ponosi jednaką karę człowiek, który przez cały czas katorgi nawet nie pomyśli o popełnionem przez siebie zabójstwie. Uważa się nawet za niewinnego. A bywają i tacy, którzy umyślnie popełniają przestępstwa, aby się tylko dostać do katorgi, uwolnić się od nierównie bardziej katorżnego życia swobodnego. Tam on żył w nąjwiększem poniżeniu, nie zjadł nigdy do syta, i od rana do nocy pracował na swego pryncypała; a w katordze robota lżejsza, niż w domu, chleba poddostatkiem i takiego, jakiego on jeszcze nie kosztował; w dni świąteczne mięso wołowe, a przytem jest jałmużna, jest możność zarobienia jakiego grosza. A towarzystwo? Lud przebiegły, zręczny, wszystkowiedzący; i oto nowo przybyły spogląda na swoich towarzyszy z pełnym uszanowania podziwem; jeszcze nigdy takich nie widywał; uważa ich za najwyższy szczyt społeczeństwa, jaki istnieje na świecie. Czyż kara, na którą ci dwaj ludzie zostali skazani, jednakowo się im daje uczuwać? Ale zresztą po co zajmować się pytaniami nie do rozwiązania! Oto biją w bęben, czas do koszar.







  1. Rodzaj litewskich kołdunów. (Przyp. tłóm.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Józef Tretiak.