Wspomnienia z martwego domu/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Wspomnienia z martwego domu
Podtytuł w Katordze
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Józef Tretiak
Tytuł orygin. Записки из мёртвого дома
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Pierwszy miesiac.

W trzy dni po przybyciu mojem do ostrogu, kazano mi wychodzić na robotę. Bardzo pamiętnym jest mi ten pierwszy dzień robót, chociaż w ciągu dnia tego nie przytrafiło mi się nic bardzo nadzwyczajnego, przynajmniej w porównaniu z tem, co było w ogóle niezwyczajnem w mojem położeniu. Ale było to także jedno z pierwszych wrażeń, a ja ciągle jeszcze wszystkiemu chciwie się przypatrywałem. Wszystkie trzy pierwsze dni przepędziłem wśród najcięższych wrażeń. „Oto koniec mojej wędrówki: jestem w ostrogu!“ — powtarzałem sobie co chwila: — „oto przystań moja na długie, długie lata, mój kąt, do którego wstępuję z takiem niedowierzaniem, z takiem chorobliwem uczuciem.... A kto wie? Może po wielu latach, kiedy mi wypadnie ten kąt opuszczać, będę go jeszcze żałował!...“ dodawałem nie bez przymieszki pewnej złowrogiej uciechy, która dochodzi niekiedy do potrzeby rozdrapania własnej rany, jakby przez chęć lubowania się swoim bólem, jak gdyby rzeczywiście w odczuwaniu całej wielkości swego bólu można było znajdować rozkosz. Myśl, że mogę kiedyś pożałować tego kąta, przerażała mnie: już wtedy przeczuwałem, jak potwornie ze wszystkiem oswajającą się istotą jest człowiek. Ale to było dopiero w przyszłości, a tymczasem teraz wszystko dokoła mnie było wrogie i straszne.... choć nie wszystko, ale tak mi się wówczas zdawało. Ta dzika ciekawość, z jaką oglądali mnie moi nowi towarzysze-katorżnicy, surowość ich obejścia z nowicyuszem-szlachcicem, który zjawił się w ich korporacyi, surowość, która niekiedy dochodziła niemal do nienawiści — wszystko to do tego stopnia zmęczyło mię, że sam już pragnąłem co prędzej roboty przymusowej, żeby co prędzej odrazu poznać i zgłębić całą moją niedolę, żeby zacząć żyć tak, jak wszyscy oni, żeby wejść coprędzej w jedną kolej z nimi. Rozumie się, że wówczas jeszcze nie spostrzegałem i nie podejrzewałem wielu rzeczy, które miałem tuż pod nosem; pomiędzy objawawami złowrogimi nie odgadywałem pocieszających. Zresztą widok kilku uprzejmych twarzy, z któremi w tych trzech dniach spotkałem się, na razie bardzo mię pokrzepił. Najłaskawszym i najbardziej uprzejmym dla mnie był Akim Akimycz. Między ponuremi i nienawistnemi twarzami reszty katorżnych nie mogłem nie zauważyć kilku dobrych i wesołych. „Wszędzie są ludzie źli, a między tymi dobrzy“ — spieszyłem cieszyć się tą myślą; — „kto wie? ci ludzie może wcale nie tak gorsi są od tych, którzy pozostali tam za ostrogiem“. Takie myśli przychodziły mi do głowy i sam trząsłem na to głową z niedowierzaniem, a tymczasem — mój Boże! — gdybym to ja wówczas wiedział, ile prawdy w nich było!
Ot naprzykład był tu jeden człowiek, którego dopiero po wielu, wielu latach poznałem do gruntu, a tymczasem on był ze mną i ciągle koło mnie przez cały czas mej katorgi. To był aresztant Suszyłow. Jak tylko wspomniałem o katorżnikach, którzy nie byli gorsi od innych ludzi, mimowoli przyszedł on mi na myśl. Suszyłow usługiwał mi. Miałem i drugiego aresztanta do posług. Akim Akimycz z samego początku, w pierwszych dniach jeszcze, polecił mi pewnego Józefa, mówiąc, że za trzydzieści kopiejek miesięcznie będzie mi codzień przyrządzał osobne jedzenie, jeżeli rządowego jeść nie mogę i mam środki na swoje. Józef był jednym z czterech kucharzy, których aresztanci obierali z pomiędzy siebie do naszych dwóch kuchni; obranym wolno było przyjąć lub nie przyjmować wyboru a przyjąwszy zrzec się go choćby nazajutrz. Kucharze nie chodzili na robotę a cała ich powinność polegała na pieczeniu chleba i gotowaniu kapusty. Zwano ich u nas nie kucharzami, ale kucharkami (striaplcami, w rodzaju żeńskim) nie z pogardy ku nim, zwłaszcza że na kucharzy wybierano ludzi roztropnych i o ile można było uczciwych, ale tak dla miłego żartu, czem się kucharze nasi wcale nie obrażali. Józefa prawie ciągle obierano, prawie przez kilka lat z rzędu był ciągle striapką i zrzekał się tego zajęcia, kiedy mu już bardzo przykrzyło się i kiedy jednocześnie opanowywała go chętka przenoszenia wódki. Był to człowiek rzadkiej uczciwości i dobroci, chociaż dostał się tu za kontrabandę.
Był to ten sam kontrabandzista wysoki i tęgi, o którym już wspominałem; bał się wszystkiego, szczególnie rózeg, spokojny był, łagodny ze wszystkimi, nie odpowiadał na zaczepki i z nikim nigdy się nie kłócił, ale pomimo swej bojaźliwości nie mógł się wstrzymać od przenoszenia wódki, jako namiętny kontrabandzista. Razem z innymi kucharzami handlował i on wódką, ale nie na taką skalę, jak Gazin, bo nie odważał się tyle, co tamten, ryzykować. Z tym Józefem żyłem bardzo zgodnie. Co się zaś tyczy środków potrzebnych do tego, aby mieć swój stół osobny, to ich bardzo nie wiele wystarczało. Nie omylę się, gdy powiem, że miesięcznie wydawałem na to rubla srebrem, rozumie się oprócz chleba rządowego i niekiedy kapuśniaku, kiedy już byłem bardzo głodny i przezwyciężałem wstręt, który zresztą później prawie zupełnie przeszedł. Zwyczajnie kupowałem sobie kawałek wołowiny, po funcie na dzień, a funt wołowiny u nas w zimie kosztował grosz. Po wołowinę chodził na targ którykolwiek z inwalidów, których było w każdej kazarmie po jednym, dla przestrzegania porządku i którzy sami dobrowolnie przyjęli na siebie obowiązek chodzenia co dzień na targ za sprawunkami dla aresztantów i nie brali za to żadnej zapłaty, chyba czasem jaką drobnostkę. Robili to dla własnego spokoju. inaczej trudnoby im było żyć w ostrogu. Tym sposobem przenosili tytoń, herbatę w cegłach, wołowinę, kołacze i wszelkiego rodzaju inne rzeczy, chyba tylko oprócz wódki. O wódkę ich nie proszono, chociaż czasem nią częstowano. Józef przyrządzał mi przez kilka lat jednakowy zawsze kawałek smażonej wołowiny. Jak tam ona była usmażoną, to inna sprawa, ale nie o to chodziło. Rzecz godna uwagi, że w ciągu kilku lat paru słów nawet nie zamieniłem z Józefem. Wiele razy próbowałem rozpocząć z nim rozmowę, ale on był jakby niezdolnym do jej podtrzymania: uśmiechnie się, bywało, albo odpowie tak lub nie i rozmowa skończona. Dziwne wrażenie sprawiał widok tego Herkulesa siedmiolatka.
Oprócz Józefa w liczbie tych, co mi usługiwali, był i Suszyłow. Nie wzywałem go i nie szukałem. On sam mię znalazł i przykomenderował się do mnie; nie pamiętam nawet, kiedy to się stało. Zaczął prać moją bieliznę. Za kazarmami urządzoną była wielka jama do zlewania pomyj; nad tą jamą w kamiennych korytach prano aresztancką bieliznę. Prócz tego Suszyłow wynajdował tysiące rozmaitych obowiązków, ażeby tylko zrobić mi przysługę: nastawiał mój czajnik, biegał z różnemi poleceniami, odszukiwał coś dla mnie, nosił moją kurtę do naprawy, smarował mi buty cztery razy na miesiąc; wszystko robił gorliwie, z zakłopotaniem, jak gdyby Bóg wie jakie obowiązki ciężyły na nim, jednem słowem zupełnie związał swoje losy z moimi i wziął wszystkie sprawy moje na siebie. Nie mówił nigdy naprzykład: „macie tyle tu koszul, wasza kurtka podarta i t. p.“, ale zawsze: „mamy teraz tyle a tyle koszul, nasza kurtka podarta“. Patrzył mi ciągle w oczy i zdawało się, że widział w tem główne zadanie swego życia. Rzemiosła, albo jak mówią aresztanci „rękomiosła“ nie miał żadnego, i zdaje się, że jedyny dochód miał odemnie. Płaciłem mu, ile mogłem, to jest groszami, i on zawsze był zadowolony. Nie mógł on niesłużyć komukolwiek i zdawało się, że wybrał mnie dlatego, że byłem uprzejmiejszy od innych i uczciwszy w wynagradzaniu. Był on jednym z tych, którzy nigdy nie mogli przyjść do pieniędzy i losu swojego polepszyć, i którzy najmowali się do czuwania przy majdanach, stali całemi nocami w sieniach na mrozie, przysłuchując się każdemu dźwiękowi na dworze, aby uprzedzić zjawienie się plac-majora i brali za to po pięć kopiejek srebrem bodaj czy nie za całą noc, a w razie prześlepienia tracili wszystko i odpowiadali grzbietem. Mówiłem już o nich. Charakterystyką tych ludzi — usuwać swoją osobistość wszędzie i zawsze i omal nie przed wszystkimi, a w sprawach ogólnych odgrywać nawet nie drugorzędną, ale trzeciorzędną rolę. Wszystko to u nich już tak z natury wypływa. Suszyłow był takim nieborakiem, zupełnie bezbronnym, uniżonym a nawet przybitym, chociaż u nas go nikt nie bił, ale już tak z natury przybitym. Zawsze mi go żal było: nie mogłem nawet spojrzeć na niego bez tego uczucia, ale dla czego żal mi go było — sam bym na to nie mógł odpowiedzieć. Rozmawiać z nim nie mogłem; on też rozmawiać nie umiał i widać było, że mu to przychodzi z wielką trudnością; ożywiał się dopiero wtedy, kiedy dla zakończenia rozmowy dałem mu coś do roboty, poprosiłem, aby poszedł lub pobiegł gdziekolwiek. Przekonałem się nawet, że mu tem sprawiam przyjemność. Był on wzrostu ani wysokiego ani małego, nie był ani ładny ani brzydki, ani głupi ani rozumny, trochę ospowaty, dość jasny blondyn. Nic zbyt określonego nie można było o nim powiedzieć. Jedno tylko: jak mi się zdaje, o ile mogłem się domyśleć, należał on do tego towarzystwa, co Sirotkin i należał jedynie z powodu swego przybicia moralnego, swej bezbronności. Śmiali się z niego niekiedy aresztańci i głównie z tego powoda, że on „pomieniał się“ w drodze, idąc w party i na Sybir i pomieniał się za czerwoną koszulę i rubla srebrem. Otóż dla tego, że sprzedał się za tak nędzną zapłatę, śmiali się z niego aresztańci. Pomieniać się, znaczy to zamieniać się z kimś na nazwisko, a wraz z nazwiskiem na karę. Jakkolwiek dziwnym wydaje się ten fakt, jest on wszakże prawdziwy i za moich czasów istniał w całej pełni między prowadzonymi na Syberyę aresztantami, uświęcony podaniami i określony pewnemi formami. Z początku nie chciałem temu wierzyć, ale w końcu trzeba było uwierzyć rzeczywistości.
Robi się to w następujący sposób. Prowadzą naprzykład na Sybir partyę aresztantów. Idą skazani na różne kary: i do katorgi i do fabryk i na posielenie; idą razem. Gdzieś na drodze, przypuśćmy w permskiej gubernii, któryś z zesłanych zapragnie pomieniać się z drugim. Naprzykład jakiś Michajłow, zabójca, czy jakiś inny ważny przestępca, chciałby się wykupić od wieloletniej katorgi, na którą skazany. Dajmy na to, że jest przebiegły, lis szczwany, wie, jak się brać do rzeczy; otóż wypatruje w partyi jakiegoś naiwnego biedaka, skazanego na karę stosunkowo niewielką; albo do fabryk na niewiele lat, albo na posielenie, albo nawet do katorgi, ale z krótszym terminem. Nakoniec znajduje Suszyłowa. Suszyłow pochodzi z ludzi dworskich i zesłany tylko na posielenie. Przeszedł już z półtora tysiąca wiorstw, rozumie się, bez kopiejki, ponieważ Suszyłow nigdy nie może mieć kopiejki, idzie znużony, zmęczony, żywiąc się tylko kaziennym wiktem, bez słodkiego kąska choćby przelotnego, w kaziennem tylko ubraniu, wszystkim usługując za nędzne miedziaki. Michajłow zawiązuje rozmowę z Suszyłowem, schodzi się z nim, przyjaźni się nawet, nakoniec na pewnym etapie poi go wódką. Wtedy to proponuje mu: czy nie chce się z nim pomieniać? Ja, mówi, jestem Michajłow, oto tak i tak, idę niby do katorgi, niby nie do katorgi, tylko do jakiegoś „osobnego oddziału“. Jest to wprawdzie katorga, ale osobna, a więc widocznie lepsza. O osobnym oddziale w czasie jego istnienia nawet władze nie wszystkie wiedziały, choćby naprzykład w Petersburgu. Był to taki ukryty kącik w jednym z zakątków Syberyi i tak nieludny (przy mnie było tam do siedmdziesięciu ludzi), że trudno było na ślad jego trafić. Spotykałem potem ludzi, którzy służyli w Syberyi i znali ją, a pierwszy raz odemnie dowiadywali się o istnieniu „osobnego oddziału“. W Zwodzie praw jest mowa o nim w sześciu wierszach: „Urządza się przy takim to ostrogu osobny oddział dla najważniejszych przestępców, zanim zostaną otwarte w Syberyi najcięższe roboty katorżne“. Nawet aresztanci, należący do tego oddziału, nie wiedzieli, czy są na całe życie skazani, czy do pewnego terminu? Terminu nie oznaczono, powiedziano: — dopóki nie zostaną otwarte najcięższe roboty — i nie więcej, a zatem „wzdłuż po katordze.“ Nic dziwnego, że ani Suszyłow, ani nikt z partyi o tem nie wiedział, nie wyłączając i samegoż Michajłowa, który o osobnym oddziale miał chyba wyobrażenie, wnioskując ze swego przestępstwa, bardzo ciężkiego, za które dostał już był trzy czy cztery tysiące pałek. A więc nie poszlą go pewno w dobre miejsce; Suszyłow zaś szedł na posielenie; czegóż chcieć lepszego? „Czy nie zechcesz się pomieniać?“ Suszyłow podchmielony, dusza prosta, pełen wdzięczności dla Michajłowa, który go tak uprzejmie częstuje, — więc nie śmie odmówić. A przytem on już słyszał w partyi, że mieniać się można, że inni się mieniają, że zatem nie ma tu nic nadzwyczajnego i niesłychanego. Następuje ugoda. Niesumienny Michajłow, korzystając z nadzwyczajnej naiwności Suszyłowa kupuje jego nazwisko za czerwoną koszulę i rubla srebrem, co mu też wręcza zaraz przy świadkach. Nazajutrz Suszyłow już nie pijany, ale poją go znowu, a przytem cofać się niedobrze; otrzymany rubel już przepity, czerwona koszula, niedługo potem, także. Nie chcesz, więc oddaj pieniądze. A zkąd Suszyłow weźmie całego rubla srebrem? Jeżeli zaś nie odda, to spółka aresztancka (artiel) zmuszać go będzie do oddania; tego bardzo surowo przestrzegają aresztanci. Wreszcie: obiecałeś, więc spełnij obietnicę, — i na to spółka nalegać będzie. Inaczej zagryzą. Zaczną bić, może nawet zabiją, a przynajmniej zastraszą.
W istocie, gdyby artiel choć raz okazała w takim wypadku pobłażanie, to zwyczaj zamiany nazwisk ustałby. Jeżeli można cofać obietnicę i naruszać zawartą ugodę, wziąwszy już pieniądze — to któż zechce ją wypełniać? Jednem słowem ogólny interes w grę tu wchodzi i dlatego partya w tej sprawie jest bardzo surowa. Nakoniec Suszyłow widzi, że nie wymodli sobie przebaczenia i postanawia zgodzić się zupełnie. Oznajmia się to całej partyi; jeżeli potrzeba, obdarzają jeszcze i poją tych, których wypada. Tym naturalnie wszystko jedno: Michajłow czy Suszyłow pójdzie dyabłu na rogi, a wódkę wypili, ugoszczono ich; więc i z ich strony język za zębami. Otóż na pierwszym etapie wywołują aresztantów po nazwisku; dochodzi do Michajłowa: „Michajłow!“ Suszyłow odzywa się: ja! „Suszyłow!“ Michajłow krzyczy: ja! — i poszli dalej. Nikt już więcej nie mówi o tej sprawie. W Tobolsku zesłanych rozgatunkowują. „Michajłowa“ na posielenie, a „Suszyłowa“ pod wzmocnionym konwojem prowadzą do osobnego oddziału. Potem już wszelka protestacya niemożliwa; i rzeczywiście jak dowieść prawdy? Na ile lat zaciągnie się taka sprawa? Co za nią spotkać może? Gdzie są wreszcie świadkowie? Zaprzeczą, gdyby nawet byli. Tak więc i skończyło się na tem, że Suszyłow za rubla srebrem i czerwoną koszulę dostał się do osobnego oddziału.
Aresztanci śmiali się z Suszyłowa, nie dla tego, że pomieniał się (chociaż wogóle dla aresztantów, którzy lżejszą karę zamienili na cięższą, żywią pogardę, jako dla głupców w matnię wciągniętych; ale dla tego, że wziął za to tylko rubla srebrem i czerwoną koszulę: zbyt już nikczemna zapłata. Zwyczajnie zamiana taka opłaca się większemi sumami, biorąc rzecz naturalnie stosunkowo. Ale Suszyłow był tak bezbronny, tak pozbawiony indywidualności, tak nędzny w oczach wszystkich, że jakoś śmiać się z niego nie wypadało.
Długośmy żyli razem z Suszyłowem, już kilka lat. Powoli przywiązał się do mnie nadzwyczajnie; nie mogłem tego nie zauważyć, więc też i ja do niego przywykłem. Ale pewnego razu — nigdy sobie tego darować nie mogę — nie spełnił jakiejś mojej prośby, a tymczasem tylko co przedtem wziął był u mnie pieniądze i ja byłem tak bezlitośny, powiedziałem mu: „Pieniądze, Suszyłow, bierzesz, a co zrobić potrzeba, nie robisz“. Suszyłow zamilkł, pobiegł w moim interesie, ale nagle posmutniał. Minęło dwa dni. Myślę sobie, niepodobna, żeby to moje słowa tak na niego podziałały. Wiedziałem, że jakiś aresztant domagał się od niego zwrotu groszowej pożyczki; pewno nie ma pieniędzy, a boi się poprosić mnie o nie. Trzeciego dnia mówię do niego: „Suszyłow, zdaje się, że chciałeś poprosić mię o pieniądze dla Antona Wasiliewa? Oto są“. Siedziałem na narach: Suszyłow stał przedemną. Był, jak się zdaje, bardzo tem uderzony, że ja sam mu ofiarowałem pieniądze, sam wspomniałem o jego kłopotach, tem bardziej że w ostatnich czasach, według swego mniemania, zbyt już wiele nabrał pieniędzy u mnie, tak, że nie śmiał roić nawet, ażebym mu dał więcej. Popatrzył na pieniądze, potem na mnie, odwrócił się nagle i wyszedł. Wszystko to bardzo mię zastanowiło. Poszedłem za nim i znalazłem go za kazarmami. Stał pod częstokołem, z twarzą ku palom zwróconą, przycisnąwszy do nich głowę i oparłszy się na ręce. — „Suszyłow, co wam jest?“ — spytałem go. Nie patrzał na mnie i ku wielkiemu zdziwieniu memu spostrzegłem, że gotów jest zapłakać: „Wy, Aleksandrze Piotrowiczu.... myślicie, zaczął głosem urywanym i starając się patrzeć na bok, „że ja wam za pieniądze.... a ja.... ja.... e-e-ech!“ Tu znów obrócił się do częstokołu, tak, że stuknął się głową o niego i jak nie ryknie!... Pierwszy raz widziałem człowieka płaczącego w katordze. Zaledwiem go uspokoił i choć od tego czasu jeszcze gorliwiej, jeśli to było możliwe, zaczął mi służyć i „pilnować mnie“, ale po niektórych, prawie nieuchwytnych znakach spostrzegłem, że jego serce nie mogło mi nigdy darować mojego wyrzutu. A przecież inni śmiali się z niego, kłuli go przy każdej sposobności, łajali go nieraz grubo, — a on żył z nimi zgodnie i w przyjaźni i nigdy się nie obrażał. Tak, bardzo trudno nieraz poznać człowieka, nawet po wielu latach znajomości!
Oto dla czego katorga z pierwszego wejrzenia nie mogła mi się przedstawić w prawdziwej postaci, jak przedstawiła się potem. Dla tego to powiedziałem, że jakkolwiek spoglądałem na wszystko chciwie, z natężoną uwagą, nie mogłem przecież dopatrzeć wielu rzeczy, które były tuż przedemną. Rzecz naturalna, uderzały mię naprzód zjawiska wybitniejsze, ostro się zarysowujące, ale i te może pojmowane były przezemnie niewłaściwie i zostawiały w duszy mojej jedno, ciężkie, beznadziejno-smutne wrażenie. Wiele się przyczyniło do tego spotkanie się moje z A-wem, także aresztantem, który przybył na niedługo przedemną do ostrogu i który wywarł na mnie szczególnie udręczające wrażenie w pierwszych dniach po mojem przybyciu do katorgi. Wiedziałem zresztą jeszcze w drodze, że spotkam się tam z A-wem. On zaprawił mi trucizną te pierwsze ciężkie czasy i spotęgował męczarnie mej duszy. Nie mogę przemilczeć o nim.
Był to najwstrętniejszy przykład, do jakiego stopnia może się człowiek poniżyć i spodlić, do jakiego stopnia może zabić w sobie wszelkie uczucie moralne, bez pracy i bez skruchy. A-w, był to ów młody szlachcic, o którym już wspominałem, mówiąc, że donosił naszemu plac-majorowi o wszystkiem, co się dzieje w ostrogu i był zaprzyjaźniony z jego dieńszezykiem Fied’ką. Oto krótka jego historya. Nie skończywszy nigdzie kursu nauk i pokłóciwszy się w Moskwie z rodziną, która przelękła się jego rozpustnego życia, pojechał do Petersburga i żeby zdobyć pieniądze odważył się na pewną podłą denuncyacyę, to jest postanowił sprzedać krew dziesięciu ludzi dla niezwłocznego zaspokojenia nieugaszonej żądzy rozpusty. Życie petersburskie ze swemi cukierniami i tym podobnymi zakładami wzmogło w nim jeszcze więcej tę żądzę, tak, że on, będąc człowiekiem niegłupim, odważył się na rzecz szaloną i niedorzeczną. Przekonano go prędko o kłamstwo; do swojej denuncyacyi wplątał on ludzi niewinnych, innych oszukał, i za to zesłano go na Sybir do naszego ostrogu na lat dziesięć. Był jeszcze bardzo młody, życie dla niego dopiero się zaczynało. Zdawałoby się, że tak straszliwa zmiana w jego losie powinna go była wstrząsnąć, wywołać jakąś reakcyę w jego naturze, jakiś przełom. Ale on przyjął swój nowy los najspokojniej, bez najmniejszej nawet odrazy, nic go to nie wzburzyło, nic go nie przeraziło, chyba tylko konieczność pracowania i rozstania się z ulubionemi siedliskami w Petersburgu. Zdało mu się nawet, że stanowisko katorżnika rozwiązało mu ręce do większych jeszcze podłości. „Katorżnikiem zostałem, więc katorżnikiem będę; skorom katorżnik, więc nie ma wstydu być podłym“. Dosłownie to było jego mniemanie. Wspominam o tej brzydkiej istocie jako o fenomenalnem zjawisku. Kilka lat przeżyłem pośród zabójców, rozpustników, jawnych złoczyńców, a przecież mówię stanowczo, że nigdy w życiu nie spotykałem takiego zupełnego upadku moralnego, takiego zepsucia, takiej podłości jak w A-wie. Mieliśmy ojcobójcę ze szlachty; wspominałem już o nim; ale przekonałem się po wielu rysach i faktach, że i ten był nierównie szlachetniejszym i bardziej ludzkim od A-wa. W moich oczach, przez cały czas mego życia w ostrogu, A-w był jakimś kawałem mięsa z zębami i żołądkiem, z nieugaszoną żądzą najgrubszych, zwierzęcych, cielesnych rozkoszy, który dla zaspokojenia tej żądzy w czemkolwiek, gotów był z najzimniejszą krwią zabić, zarżnąć, słowem gotów na wszystko, byle tylko końce były schowane. Nie tu nie przesadzam; poznałem dobrze A-wa. To był przykład, do czego może dojść cielesna strona człowieka, nie powstrzymywana wewnątrz żadną normą, żadnem prawem. Z jakimże wstrętem patrzałem na jego wiecznie szyderczy uśmiech! To był potwór, moralny Quasimodo. Trzeba dodać do tego, że był przebiegły i rozumny, przystojny, trochę nawet u kształcony i miał zdolności. Nie, lepszy pożar, lepszy mór i głód, niż taki człowiek w społeczeństwie!
Powiedziałem już, że w ostrogu tak się wszystko spodliło, że szpiegostwo i donosy kwitły i aresztanci wcale się o to nie gniewali. I owszem, z Awem wszyscy byli w bardzo przyjacielskich stosunkach, daleko przychylniejsi dla niego, niż dla nas. Łaskawość dla niego naszego pijanego majora dodawała mu w ich oczach znaczenia i wagi. Między innemi upewnił on majora, że może malować portrety (aresztantów upewniał, że był porucznikiem gwardyi) i ten zażądał, aby go wysyłano na robotę do jego domu, dla tego, rozumie się, aby mógł portret jego zdejmować. Tutaj to A-w zeszedł się z dieńszczykiem Fied’ką, który miał nadzwyczajny wpływ na swego pana, a ztąd na wszystkich i na wszystko w ostrogu. A-w szpiegował nas na żądanie majora, a ten, kiedy upiwszy się, bił go po twarzy, to szpiegiem i donosicielem nazywał. Zdarzało się, i to często, że wnet po takiej scenie major sadowił się na krześle i rozkazywał A-wowi dalej wykańczać portret. Zdaje się, że nasz major naprawdę wierzył, że A-w był znakomitym artystą, bodaj nie Briułowem, o którym i on coś słyszał, pomimo to wszakże przyznawał sobie prawo bić go po twarzy, bo „choć ty teraz taki sam artysta, ale katorżny, a ja, choćbyś ty był nad-Briułow, jestem twój naczelnik, a więc co zechcę, to i zrobię z tobą“. I tak kazał A-wowi zdejmować sobie buty, wynosić różne wazy z sypialni, a mimoto nie mógł przez długi czas pozbyć się tej myśli, że A-w jest wielkim artystą. Portret ciągnął się bez końca, rok prawie. Nakoniec major domyślił się, że portret nie zbliża się do końca, a przeciwnie z każdym dniem staje się mniej podobnym do niego, rozgniewał się, obił artystę i zesłał go za karę do ostrogu do robót najgrubszych. A-w widocznie żałował tego, przykro mu było rozstawać się z próżniaczem życiem, z potrawami podawanemi sobie z majorskiego stołu, z przyjacielem Fiedką i ze wszystkimi przysmakami, które oni sobie we dwóch na majorskiej kuchni przyrządzali.
Z oddaleniem A-wa major przestał przynajmniej prześladować M-kiego, aresztanta Polaka, na którego A-w ciągle wygadywał, a oto z jakiego powodu. M., w chwili przybycia Aw-a do ostroga, był sam jeden. Było mu bardzo ciężko; nie miał nie spólnego z innymi aresztantami, patrzał na nich z przestrachem i obrzydzeniem, nie spostrzegał w nich nic, coby mogło w korzystniejszem przedstawić ich świetle i zbliżyć go do nich, i nie miał z nimi stosunków. Ci płacili mu za to nienawiścią. Wogóle w ostrogu położenie ludzi, podobnych do M. jest okropne. Dlaczego A-w dostał się do ostroga, o tem M. nie wiedział. Przeciwnie A-w, dowiedziawszy się z kim ma sprawę, natychmiast upewnił go, że jest zesłany za coś, wręcz przeciwnego denuncyacyi, prawie za to, za co i M. był zesłany. M. ogromnie ucieszył się znalazłszy towarzysza, przyjaciela. Chodził koło niego, pocieszał go w pierwszych dniach katorgi, przypuszczając, że on musi wiele cierpieć, oddał mu ostatnie swoje pieniądze, karmił go, podzielił się z nim najniezbędniejszemi rzeczami. Ale A-w natychmiast poczuł ku M. nienawiść, za to mianowicie, że ten był szlachetny, że z takim wstrętem patrzał na każdą niskość, a i za to, że on sam był zupełnie niepodobny do M. I wszystko, co M. w rozmowach z nim swoich powiedział o ostrogu i majorze, wszystko to A-w przy pierwszej zręczności pospieszył donieść majorowi. Major straszliwie znienawidził za to M-kiego i gnębił go, i gdyby nie wpływ komendanta, doprowadziłby go do nieszczęścia. A-w zaś nie tylko nie był zmięszany, gdy potem M. dowiedział się o jego podłości, ale nawet lubił spotykać się z nim i z szyderstwem spoglądać na niego. Sprawiało mu to widoczną przyjemność. Sam M. wskazywał mi to kilka razy. Ta nikczemna istota uciekła potem z innym aresztantem i z konwojowym, ale o tej ucieczce potem opowiem. Z początku bardzo się i do mnie podlizywał, myśląc, że nie słyszałem o jego historyi. Powtarzam, on mi zatruł pierwsze dni katorgi jeszcze większą boleścią. Przeraziłem się tej otchłani podłości i nikczemności, w którą mnie wtrącono, w której ocknąłem się. Myślałem, że wszystko tu takie podłe i nikczemne. Ale myliłem się: sądziłem o wszystkich po A-wie.
W ciągu tych trzech dni włóczyłem się w ciężkim smutku po ostrogu, leżałem na swoich narach; pewnemu aresztantowi, któremu można było zaufać, a którego mi polecił Akim Akimycz, dałem szyć koszule z wydanego mi płótna kaziennego, urządziłem sobie, za radą i naleganiem Akim Akiraycza, składany materacyk (z wojłoku obszytego płótnem), nadzwyczajnie cieniutki, jak blin, i poduszkę, wypchaną sierścią, i dla nieprzyzwyczajonego strasznie szorstką. Akim Akimycz gorliwie się zajmował urządzeniem dla mnie tych wszystkich rzeczy i sam brał w tem urządzeniu udział, własnoręcznie zszył dla mnie kołdrę ze szmat starego sukna kaziennego, zebranego z podartych pantalonów i kurtek, które kupiłem u innych aresztantów. Rządowe rzeczy, po upływie terminu noszenia, pozostawiano na własność aresztantowi; sprzedawały się one natychmiast tuż w ostrogu i rzecz najbardziej znoszona znajdowała nabywcę.
Wszystkiemu temu z początku się dziwiłem. W ogóle był to czas pierwszego mego zetknięcia się z ludem prostym. Ja sam nagle stałem się takim człowiekiem prostym, takim samym katorżnym, jak i oni. Ich zwyczaje, pojęcia i opinie — stały się jakby mojemi, przynajmniej zewnętrznie, według prawa, choć ich w rzeczywistości nie podzielałem. Dziwiło mię to i przygnębiało, jak gdybym nie podejrzywał przedtem nic podobnego i nie słyszał o tem, pomimo iż wiedziałem i słyszałem. Ale rzeczywistość sprawia zupełnie inne wrażenie, niż to, co się wie tylko, o czem się słyszy. Czy mogłem, na przykład, choć kiedykolwiek przed tem przypuszczać, że takie stare łachmany mogą być uważane za rzeczy? A przecież z tych to starych łachmanów zszyłem sobie kołdrę! Trudno sobie nawet wyobrazić, jakiego gatunku było sukno, przeznaczone na odzież aresztancką. Z pozoru ono w istocie było podobne do grubego sukna żołnierskiego, ale dość je było trochę ponosić, a rozłaziło się niemiłosiernie. Prawda, sukienne ubranie dawano tylko na termin roczny, ale i do tego terminu trudno je było donosić. Aresztant pracuje, dźwiga na sobie ciężary; odzież obciera się i obdziera się prędko. Kożuchy zaś wydawano na trzy lata, i w przeciągu tego czasu służyły one zwykle i za odzież, i za kołdrę i za posłanie. Ale kożuchy są mocne, chociaż nie trudno było widzieć na kimś, przy końcu trzeciego roku, to jest terminu noszenia, kożuch z łatą płócienną. Nie zważając na to, nawet bardzo znoszone kożuchy po upływie naznaczonego dla nich terminu sprzedawały się po czterdzieści kopiejek srebrnych. Niektóre zaś, co się lepiej zachowały, sprzedawano za sześćdziesiąt, a nawet siedmdziesiąt, a w katordze były to już wielkie pieniądze.
Pieniądze — mówiłem już o tem — miały w ostrogu ogromne znaczenie, były potęga. Stanowczo można twierdzić, że aresztant, który miał w katordze choć trochę pieniędzy, dziesięć razy mniej cierpiał od tego, który nie miał ich wcale, chociaż ten ostatni otrzymywał wszystko od rządu, i po co mu zatem pieniędzy? — jak rozumowała nasza władza więzienna. I znowu powiadam, że gdyby aresztanci pozbawieni byli wszelkiej możności mieć swoje pieniądze, toby albo dostawali obłąkania, albo marli jak muchy (pomimo że mieli wszystkie potrzeby zaopatrzone) albo by puścili się na niesłychane przestępstwa, — jedni z nudy, drudzy aby co prędzej śmierć ściągnąć na siebie albo w jakiś sposób „los odmienić“ (techniczne wyrażenie). Jeżeli zaś aresztant, zdobywszy krwawym potem swoją kopiejkę, albo też odważając się dla jej zdobycia na niezwykłe podstępy, połączone często ze złodziejstwem i oszustwem, zaraz potem trwoni ją niedorzecznie, z dziecinną bezmyślnością, to nie dowodzi to wcale, że on jej nie ceni, chociaż to tak wygląda na pierwszy rzut oka. Na pieniądze aresztant chciwy do szaleństwa i jeśli istotnie podczas hulania rzuca je jak trzaski, to rzuca je dla czegoś, co uważa za rzecz jeszcze wyższą o jeden stopień od pieniędzy. Cóż jest dla aresztanta wyższego od pieniędzy? Wolność, lub choćby tylko mara wolności. A aresztanci — wielcy marzyciele. Powiem coś o tem później, tu tylko wspomnę, że widziałem zesłanych „na dwadzieścia lat“ do katorgi, którzy bardzo spokojnie i naturalnie mówili do mnie w taki sposób: „a no trzeba poczekać, da Bóg ukończę karę, a wtedy....“ Całe znaczenie słowa „aresztant“ polega na tem, że to jest człowiek bez woli, a tracąc pieniądze on już działa „według swej woli“. Nie zważając na wszelkie piętna, kajdany i nienawistne pale ostrokołu więziennego, które mu świat boży zasłaniają i ogradzają go, jak zwierza w klatce — może on dostać wódki, to jest surowo zakazanej przyjemności, posmakować jagodowej nalewki, może niekiedy (chociaż niezawsze) przekupić swoich najbliższych zwierzchników, inwalidów a nawet podoficera, którzy przez palce będą patrzali na to, że on narusza prawo i dyscyplinę, może jeszcze w dodatku zucha wobec nich udawać, a zucha udawać aresztant niezmiernie lubi, t. j. lubi pokazać się wobec towarzyszy, i w siebie wmówić „choć na chwilę“, że ma mocy i władzy daleko więcej, niż się zdaje; — jednem słowem może nahulać się, nahałasować, narozbijać, obrazić kogoś najsilniej, i dowieść mu, że on to wszystko „może“, że to wszystko „w naszej mocy“, to jest wmówić w siebie to, o czem biedakowi i pomyśleć trudno. Oto jest może, mówiąc nawiasem, przyczyna, dla której daje się powszechnie spostrzegać w aresztantach, nawet w trzeźwym stanie, skłonność do zuchostwa, do chełpliwości, do komicznego i naiwnego, choćby tylko urojonego wynoszenia się. A wreszcie w całem tem hulaniu jest pewne ryzyko — a więc ma to wszystko choć dalekie podobieństwo do wolnego żyda. A czego nie oddasz za wolność? Jaki milioner, gdyby mu gardło ściśnięto stryczkiem, nie oddałby wszystkich swoich milionów za jeden łyk powietrza?
Dziwią się czasem władze więzienne, że oto jakiś aresztant żył przez kilka lat tak spokojnie, przykładnie, ze go nawet dziesiętnikiem zrobiono za chwalebne sprawowanie się, i nagle, ni ztąd ni zowąd, — zupełnie jakby go dyabeł opętał — zahulał, nabroił, narozbijał, a niekiedy na ciężkie przestępstwo się odważył; albo na jawne nieuszanowanie dla wyższej władzy, albo zabił kogo, albo zgwałcił i t. p. Patrzą na niego i dziwią się. A tymczasem być może, iż całą przyczyną nagłego wybuchu w tym człowieku, od którego najmniej się można było czegoś podobnego spodziewać, — jest konwulsyine objawienie się indywidualizmu, instynktowa tęsknota za samym sobą, pragnienie zaakcentowania swej poniżonej osobowości, które nagle się w nim zbudziło i doszło w jednej chwili do gniewu, do szaleństwa, do zaćmienia rozsądku, do konwulsyjnych rzutów. W taki sposób może żywcem pochowany w grobie, przebudziwszy się tam, tłucze w wieko trumny i sili się, by je zrzucić, chociaż rozsądek mógłby go pouczyć, że wszelkie jego usiłowania są nadaremne. Ale w tem rzecz, że tu już nie ma miejsca dla rozsądku, tylko dla konwulsyi. Weźmy jeszcze na uwagę, że prawie każdy własnowolny objaw osobistości w aresztancie uważa się za przestępstwo; a w takim razie — naturalnie — wszystko mu jedno, czy to większy, czy mały objaw. Hulać — więc już hulać do ostateczności, odważyć się — więc już odważyć się na wszystko, choćby i na zabójstwo. Zresztą dość tylko zacząć: upije się człowiek i nie powstrzymasz go! I dla tego pod każdym względem byłoby lepiej nie doprowadzać do tego. Dla wszystkich byłby ztąd większy spokój.
Tak; ale jak to zrobić?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Józef Tretiak.