Wesele hrabiego Orgaza/Rozdział siódmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Roman Jaworski
Tytuł Wesele hrabiego Orgaza
Podtytuł Powieść z pogranicza dwóch rzeczywistości
Wydawca F. Hoesick
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SLAP ON THE FACE[1]
czyli
JEDNA TYLKO FACKA,
LECZ ZA TO..
ZNIENACKA.
Rozdział siódmy...



nową istotę w grę wprowadza, a mianowicie angorskiego kota, księcia Omara, ulubieńca i własność Havemeyera. Stworzonko to uzmysławia typ arystokratycznego schyłkowca, romantycznego wytwornisia, zrzędy i degenerata.
Tymczasem wypadki i katastrofy na tle dancinga piętrzą się niepowstrzymanie. Onczidaradhe zdołał namówić Ewarystę, zakochaną w Havemeyerze, do schadzki o północy z kolekcjonerem. Jeszcze przed pantomimowym ślubem czuła para nawiąże poufały stosunek. Porwanie kota Omara przez Ewarystę ma stanowić pozorne usprawiedliwienie dla wtargnięcia miljardera do sypialni baletnicy.
Rozmiłowana Ewarysta zdradza również detektywowi tajne miejsce, które stanowi punkt węzłowy do maszynerji, poruszającej narzędzia tortury w piwnicznej komorze, dokąd Yetmeyer ma zamiar wtrącić kolekcjonera na wypadek dalszego jego oporu w sprawach zasadniczych. Brahmin podkłada minę we właściwem miejscu. Wybuch wywołuje przypadkowo Prakseda, która nadeptuje elektryczne przewody, śpiesząc z jakąś skargą na Podrygałowa do Yetmeyera.
Niańka jest ciężko ranna i musi być odstawiona do szpitala. W malignie zeznaje ona, że Igor baletmistrz był ludożercą. Yetmeyer stara się zamaskować skandal i ukryć przed władzami. W tym celu wyjeżdża natychmiast samochodem do Madrytu.
Niemal równocześnie z nim wyrusza na biegun północny, celem wyszpiegowania akcji Havemeyera, sekretarz zbawcy, chińczyk Ato­‑tso. Nie wie on nic o tem, że pilotem nowonabytego, cudownego aeroplanu jest nie kto inny, jak tylko sam śledzący go brahmin.
Havemeyer poleca wybierającemu się w podróż detektywowi, by zabrał ze sobą na Wyspę Zapomnienia portret inkwizytora Nino, który podsyca w panu Dawidzie krwiożercze instynkta. Kolekcjoner trwa uparcie przy urzeczywistnieniu swego planu, który polega na odebraniu ludzkości wszystkich możliwych wzorów cywilizacji. Miljarder spodziewa się, że mózg człowieczy, postawiony wobec zupełnej pustki i ruiny, zdobędzie się na prawdziwy wysiłek twórczy. Ginąca cywilizacja, przewieziona ogromną flotą Havemeyera, lada dzień ma być uwięziona w lodowym pałacu. Saddhus natomiast chciałby połączyć obie miljarderskie konstrukcje w ten sposób, że dancing Yetmeyera zostałby przeniesiony na wyspę Havemeyera.
Bez żadnych przeszkód odbywa się spotkanie miłosne Ewarysty z jej pantomimowym oblubieńcem. Oboje przeżywają rozczarowanie. Maskująca swe namiętności i niesamowita dziewczyna przedstawia się kolekcjonerowi jako nekrofilka, a więc chora na zboczenie seksualne. Havemeyer natomiast wywiera na dziewczynie wrażenie pospolitego, trywialnego i zarozumiałego lubieżnika. Dotknięty do żywego w swych samczych ambicjach, wymierza miljarder kochance, po czule spędzonej nocy, nad ranem, karcący jej kapryśność — policzek.
W tej samej mniej więcej porze policzkuje brahmin papieża na wyspie Wight na tle zatargu, jaki wybuchł między tymi mężami podczas podróży.
Kot Omar mści na swym panu zniewagę wyrządzoną Ewaryście i rozdrapuje oblicze miljarderskiego brutala swą szlachetną łapką.


Djalog książęco­‑kociej mości z portretem okrutnika: o nudzie żywota i o demokracji.

W apartamentach gościnnych dancinga, w palisandrowej, zacisznej pracowni, kardynał okrutnik, Don Fernando Nino, na sztaludze stoi. Nic sam się nie zmienił i jego pozy również nie zmieniono. Zdawać mu siłę może, że wciąż jest w New­‑Yorku. Pod rozwidnionem bezlitośnie czołem, bez skromnej zmarszczki czy bolesnej chmurki, myśli wyziębione i niezawodne upornie snuje. Jest mu obojętne, gdzie, kiedy przebywa, u kogo i w jakim celu. Wierzy w zmartwychwstanie potęgi papieskiej, powołania czeka do władzy świeckiej i na tę chwilę pomaga Bogu świat przysposobić. Więc intryguje maską okrucieństwa, jak tylko umie, tych nielicznych śmiałków, których Havemeyer pod wzrok mu podsuwa.
Zbałamucił właśnie pańskiego pieszczocha, angorskiego kota, księcia Omara. Młodziutki potomek wysokiego rodu cały jest wtulony w okiści puchów barwy stalowej, z pawim odcieniem. Mądre znużenie połyskuje wzgardą z oczu bursztynowych. Niedbale wlecze za sobą kitę długiego ogona. Unika, jak może, znajomości z ludźmi. Nikogo nie kocha, niczem się nie łudzi. Pan mu się podoba; jest zimny, wytworny, pieszczot nie wymusza, więc za nim przeważnie z miejsca w miejsce chodzi. Z pośród znajomych, nieczułostkowych i wielce taktownych, najmilszy mu jednak inkwizytor Nino. Gzów nie zaczyna, nie stara się zniżyć z człowieczych wyżyn na doliny kocie, nie składa dzioba do fałszowania zwierzęcej mowy, żadnej zabawy wcale nie udaje i nie podsuwa nibyto łakoci mocno podejrzanych. On zawsze milczy, spogląda i czuwa. On jeden używa wymowy milczenia i słowem mizernem, niedostatecznem ust swoich nie zbrudzi. Jeszcze ani razu on do Omara pierwszy nie przemówił — taki jest dumny. Więc Omar do niego zadowolone mruczenie kieruje z samego brzeżka fajansowego, ślizkiego kominka, który nie grzeje, ani nie chłodzi:
— Zaiste lubię, mój kardynale, w pobliżu twego spoczywać portretu.
— Żyjąc zamierasz, ja żyję po śmierci. Robisz, czego nie chcę, chcę czego nie zrobisz za żadną cenę, pod żadnym warunkiem. Więc uzupełnienie przewrotnych instynktów w rozbieżnych kierunkach. Stąd brak nieznośności, fachowych ocen i nerwowych dąsań.
— Piękne masz oczy i moc przekonania, gdy niemi przemawiasz. Z wyłuszczeń twoich chętnie korzystam, choć nie mi potem.
— Czy się przywiązałeś do kogokolwiek?
— Zawsze unikałem. Kochanie jest żmudne i obowiązkowe już od tej chwili, gdy ktoś z niem żartuje.
— Jesteś mizantrop, coby wskazywało, że jednak sympatje masz gdzieś ustalone, ukryte dla kogoś.
— Tak nic mi się nie chce, tak szczerze leniwy i wygodny jestem, że o zabawie w uczuć ciuciubabkę u mnie nie ma mowy. Odrazu więc przyznam, że Havemeyera kolana są niezłe. A jednak często on mię irytuje.
— Oziębłą postawą czy nadmiarem pieszczot?
— Tą nonszalancją, która imponuje. Niedbałymi gesty uwagę moją do siebie przykuwał, dzieciństwo moje zupełnie zmarnował i uczynił ze mnie to, czem dzisiaj jestem.
— Świadomem swej gracji, rozmyślnem zerem.
— Z kocich przeznaczeń wycofać mię zdołał niepostrzeżenie i bezpowrotnie.
— Nie inaczej ze mną postąpił sobie; na hołotę wpływów pozbawił wzrokowych i na panowanie skazał w tej alkowie.
— Teraźniejszość jestem, ale nie spółczesna. Przez kolekcjonera zobojętniałem na wszelaką wieczność. Z przeszłości wyszedłem, o przyszłość nie dbam. Zawsze muszę kończyć, nigdy nie zaczynam. Mam ustalone na wszystko poglądy. Potwornie się nudzę.
— Na jednym poziomie widzisz już wszystkie życia przejawy.
— Zanadto rozumiem wszystko, co ludzkie, co pcha się i drapie po uzasadnienie czy wyjaśnienie nieistniejącej istnienia przyczyny.
— W morfologji grzęźniesz wieczystych kształtów.
— Nie, kardynale, ja tylko szanuję świadomość, że jestem. I to mi wystarcza. Świadomość jest gwałtem, zadanym sobie celem uniknięcia zawrotu głowy na widok wszystkiego, co poza nami i czego w nas niema. Jest uproszczeniem własnego stylu celem osiągnięcia zadowolenia przy stracie koniecznej, kiedy właściwości swych najistotniejszych życie się wyzbywa na rzecz osławionej, urojonej śmierci.
— Któż ci, mości książę, tak bardzo zawiłe powierzył aksjoma?
— Urywek rozmowy kolekcjonera z giełowatym[2] zbawcą.
— Disce puer, disce.
— Myszy nie łapię, miłostek nie lubię, psota mię męczy, brzydzą pochlebstwa i gapiów umizgi. Więc się zabawiam wypróbowaniem czujnej świadomości. Z milej czerpię wigor, ażeby nic nie chcieć i jak najwygodniej, manifestacyjnie całe życie przespać.
— A pajac gumowy?
— Mej dojrzałości najcenniejszym sprzętem jest on poniekąd. Gdy już skleroza doskwiera przedwczesna i trawić nie mogę, systemu Muellera ćwiczenia uprawiam pod jego kierunkiem z zachowaniem wdzięku. Lalka jest podła, z ludzkiemi sposoby zbyt spokrewniona. Jeżeli nacieram, ona grzebiet nadstawia; jeśli w łeb wytnę, wyprasza się kozłem, a skoro tylko za grdykę przycapię, pokornie się płaszczy. Uporu nie zna, zdradę wciąż knuje, myśli podchwytuje, których nie rozumie, pokory nie czuje przeznaczenia swego, poprostu żyje, jak pierwsza lepsza społeczna figura dość marnie płatna.
— Pajac jest dworakiem nowej generacji, czczej demokracji! Z pajaca człowiek zwolna się wykluje i swoją hołotkę zawiedzie do zguby! Bardzo sobie cenię to uczłowieczenie zabawek, kukiełek, tych dygnitarzy jednych jedynych nadchodzącej ery. Pajaca nie strują półbożki pospólstwa, trutnie­‑suwereni, krwawi libertyni, lecz wręcz go przystroją, wsadzą na dostojność i tak ożywią matactwami swemi, że z nimi pospołu człowieczek nowy w kradzieżach zasłynie. Człowiek przyrodniczy i historyczny skończył się zupełnie, skoro rozwiązać nie zdołał problemu, jakby to zgrabnie, prawie nieszkodliwie, módz samego siebie swym własnym pajacem na codzień uczynić, samemu sobie dobrym być błaznem... Gaśnie historja, bo ludzkość się ściera wskutek masowego, zaraźliwego, nader powszedniego... samoośmieszenia. Tak zmierzch Zachodu należy rozumieć. Nastaje era bezpośredniego i powszechnego, jawnie najdroższego błaznowania jednych dla błazeństwa drugich. Zbliża się epoka fabrycznej produkcji gumowych blagierów. Walne narodziny pajactwa ludzkiego... Jestem szczerze zatem, by lalkowate, hołotne nasienie żywo popierać i wśród elastycznych, uczłowieczonych tych embrjonów postulat wiary rozpropagować. Gdzie tylko można i gdzie się uda dla Watykanu należy pracować!
— Mistyfikować?...
— Bystryś, mości książę. Dowiedz się zatem, że przez, mistyfikację moc można zdziałać, spętać, oczarować.
— Teorja dancinga. Yetmeyera trjumf.
— Nonsensom sprzyjać to znaczy tyle, co sensy hodować. Sens niczem innem nigdy być nie może, jak zorganizowaną, uspołecznioną gromadą nonsensów. Myśl ludzka głównie zabiega o to, by wirujące w chaosie nonsensy zgrabnie wyłowić i przez tresurę praktycznym sensom udatnie przyswoić.
— Dla Havemeyera jesteś niebezpieczny, faworyzujesz jego przeciwnika!
— Dla konkurentów my obaj niezbędni jesteśmy z osobna. Dla kolekcjonera kot, mości książę, a Yetmeyerowi potrzebny kardynał.
— Na spojrzeń twych progu drzemkę tak lubiłem, a teraz się boję, boś ty mnie przeciwny...
— My obaj służymy razem, równolegle, wskrzeszeniu religji i tylko w tym celu przynaglamy dzielnie dwóch miljarderów myślową tragedję.
— Jestem bardzo dobry i niczego nie chcę, przed każdym się cofam, czmycham przed wszystkiem, na senną łagodność zmieniłem drapieżność.
— Tyś ostateczna grymasu bezwiedność. Ja jestem wyraz. Obaj my mieszkańcy i delegaci krainy milczenia.
— Walka się rozgrywa, czy świat już zatrzymać w dychawicznym biegu, czy jeszcze podpędzić?
— Rozstrzygną miljardy na gruncie Toleda. Ty twoją wklęsłość, ja moją wypukłość, dwie chęci przyrody pozbawionej słowa, musimy natężyć i rozstrzygnięcie dwóch wielkich konstrukcij zgrabnie sprowokować. Dla Yetmeyera mam okrucieństwo, książę zaś może poprzez śmierć przedwczesną z Havemeyerem zgrabnie pofiglować.
— Nie wiedziałem nigdy, że pierwszorzędna przypada mi rola w intrygach kosmicznych. Skorzystam chętnie, by jak najwygodniej, przytem uroczyście, pożegnać życie.
— Walory pozorów nie dały ci treści, więc nęcą cię jeszcze pozory walorów.
— Chcesz powiedzieć grzecznie, że skoro ktoś żyje, nie warto umierać. Zapominasz jednak, żem pozbawiony istnienia instynktu.
— Więc gdy będzie trzeba lub gdy się wyłonią konania trudności, zabiję ciebie.
— Proszę, bardzo proszę. Niesłychanie wdzięczny jestem już teraz. Lecz jeden warunek: zgładzić mię tak zechciej, bym był wybawiony od podobnych tobie, pośmiertnych instynktów.
— Słusznie. Rozumiem. Dobrze, mości książę. Mem jednem spojrzeniem tej religijnej ofiary dokonam.
— Cieszę się niezmiernie. O kardynale! Śmierć zadasz rozkoszną!
— Postaraj się przedtem, by Havemeyer zechciał Ewaryście ciebie podarować.
— Ewaryście? Nieźle i mogę się zgodzić. Najmniej jest szkodliwa z pośród towarzyskich nabytków w Toledo. Przeważnie milczy i gzić jej się nie chce. U ludzi zaleta niezwykle rzadka. Nie wiem tylko poco, tuż niemal przed zgonem, każesz mi zmieniać przynależność moją?
— Tak mi wypada z układu kabały, którą na tle żywych uprawiać lubię. Havemeyera pragnę z Ewarystą połączyć w rozpaczy po twojej śmierci, oraz w ten sposób żałobę po tobie pogłębić nieco.
— Sposobność stworzyć do wzorowych schadzek.
— Chciałbyś im przeszkadzać?
— Nie lubię kojarzyć. Erotycznych marzeń nastroje są gminne. Godność nie pozwala, by milczenie moje miało być alfonsem, stojącym na straży czulącej się pary.
— Nikt nie śmiałby żądać. Lecz przyzna książę: mają się pobrać, twój pan z Ewarystą w Weselu Orgaza. Tę pantomimę, czysto religijną, przygotować można przez rzeczywistość. Havemeyer płonie ku Ewaryście żądzą najuczciwszą. Zapobiedz należy, by mu Ewarysta nie zechciała popsuć tych prostych amorów. W niej wszelka przytomność od dawna zbełtana i nieodgadniona jej zachceń kapryśność.
— Dlatego mam czuwać? Nie, kardynale, proszę nie wymagać, bym dla płciowych intryg miał kiedy uszczuplać klasyczną mą senność. Natomiast skłonny jestem bez namysłu me lary­‑penaty w najbliższe sąsiedztwo Ewarysty przenieść. Do Havemeyera odczuwać zaczynam prawie że niechęć za jego kochliwość. Onczidaradhe niechaj mu zastąpi moje towarzystwo. Wolę ja niewiastę płochliwą, oziębłą i zawsze wykrętną. Nie pozwoli nigdy, by ktoś się chełpił, iż wie ostatecznie, jak do niej się dostać.
— Przyjdzie nam się rozstać, jakkolwiek w pobliżu — z życia i śmierci będziemy żartować. Ostrzegam, książę, przed jednym człowiekiem, który szpieguje nas wszystkich, zawzięcie, bezkarnie: przed Ato­‑tso, chińczykiem, mongołów papieżem.
— On najciekawszy ze wszystkich szalbierzy, którzy tu bawią, nas nie wykluczając, cny arcypasterzu. Jeszcze ani razu nie spojrzał na mnie. Gdy się nagle zjawi, nigdy nikt nie wie, którędy i poco? Również nie słyszałem, by ktoś miał odwagę zażądać męczących wyjaśnień od niego. Tajemniczość męską nadewszystko cenię.
— Dla swych brudasów na górze Lung­‑hu[3] on Yetmeyera zagarnąć pragnie. Watykan nic nie wie i nie przeciwdziała. Ta mumia paradna z przypiętym warkoczem wciąż mnie pilnuje, wciąż we mnie się wgapia.
— A! to niemiłe! Poprostu pilnuje, by cię nie ukradli.
— Zapomniałem, prawda, że dziełem sztuki mam być najprzedniejszem.
— Wolę przyrody być dziwotworem. Wspomnień ja żadnych nie mam o sobie. Nie mogę mieć ceny nigdy ustalonej.
— Sza, ktoś nadchodzi. Może Prakseda, pomylona dziewka, która tu wpada niekiedy ukradkiem, rżnie na kolana przed portretem moim, trzy razy się żegna i odprawia modły żółcią napuszczone, poczem, jak kuna, łyśnięciem księżyca nagle spłoszona, bezgłośnie zmyka.
— Wśród ludzi kompletu w dancingu zduszonych wietrzę jakąś zbrodnię. Dotąd jednak nie wiem, czy nieodzowną czy też wymuszoną. Dla reklamy może... Czy słuch mnie nie myli? Odgłos lekkich chodów... Kobieta się zbliża. Zaczynam mój pacierz za powodzenie naszych postanowień. Bywaj kardynale i zmień wyraz oczu zbyt dotąd wymowny.
— Mrucz sobie książę, ile masz ochoty. Gdy zechcesz umierać, mnie sobie przypomnij!

Szacherki miłosne.

W uchylone odrzwia głowę zamoczoną i pomierzwioną wsuwa Ewarysta. W płaszczu flanelowym. Kolor okrycia jest cytrynowy. Zawilgocona i dygocąca. Wyskoczyła z wanny. Przyszli z miasta z kwitkiem, bieliznę przynieśli, trykoty do tańca. Żądają podpisu na kwicie odbiorczym, a ona nie umie. Ustąpić nie chcą i służba bezsilna. W całym domu nie ma nikogo z piśmiennych. — Ratuj Havemeyer! Słodziutki, piękny i taki szlachetny. Bykiem nie jesteś, ale taki rosły i jak trzcina giętki, a dumny, a smętny, a panujący spojrzeniem wilgotnem. Jak od płomieni świecy ołtarzowej radość z ciebie spada na duszę, na serce, radość nabożna i ściska za gardło, kolana ugina. Od twego widoku ja pocierpam cała, utrzymać nie mogę mojego serca, które wciąż wyfruwa. Pomóż Havemeyer durniutkiej dziewczynce i podpisz papierki nadesłane z miasta. Przez kota twojego i przez kardynała wyznanie czynię, a jestem tak śmiała, bo nic powtórzyć żaden z nich nie zdoła. Nie dowiesz się nigdy i od nikogo, żem pokochała, żem zastrachana i zadyszana do oczu twych głębi wbiegła i przepadła, żem pod zadumą twych powiek bezpieczna i że po raz pierwszy u ciebie właśnie pozostaćbym chciała. Orgazie cudny, jedyny małżonku, którego w marzeniu pod własnem sercem ja wynosiła i ukołysała. Od ciebie nic nie chcę, wszystko zapomniałam, co było kiedy, dla ciebie z rozpustą cnotę pojednałam, a dzisiaj obie, i jedną i drugą w twe ręce oddaję. Chodź i bierz natychmiast, co tylko wziąć zechcesz, u stóp twych pozwól czołgać się z Omarem. Lecz bądź Orgazem, rycerskim, wspaniałym, a nie dzikim samcem, drzwi nie trzymuj, dziewictwa nie żądaj, bo jestem naga, nieusposobioina i drżąca cała. Weź świstek do ręki i odpraw pachołków, którzy żądają znaków umiejętnych, żmudnych na papierze, za swoją dostawę.
Nie ma nikogo. Ewarysta była przed chwilą wesoła, a teraz jest smutna. Co począć dalej? Yetmeyer Orgaza wciąż z sobą porywa. Ugrzęźli, jak zawsze, gdzieś w którejś komnacie wstrętnego dancinga, a tam niezawodnie czubią się i trzeszczą. Kardynał chmury swych myśleń popędza, Hindus się tłucze gdzieś po zaułkach, Chińczyk w biurze ślęczy, Jacinto na dachu z inżynierami (zakładają właśnie osobną stację dla rozmów bez drutu), Podrygałowa na klucz zamknęła zapewne Prakseda... (aby ten ścierwak raz już się nauczył swe własne bliźnięta odrazu odróżniać). Pozostał Omar, sam jeden tylko, rozmodlony książę. Jemu Ewarysta powierzy swą prośbę. Płaszczyk w piąstkach tuli, podchodzi na palcach, ludową zagadką zaleca się, nęci bocatego[4] księcia:

„Pytała się aprykanka[5] dzwonka[6],
czy jest hapciś[7] w domka?“

— Wcale nie o ciebie zapytuję, kotku burczący, ponury, lecz o ukochanego hapcisia wielkiego, który mi potrzebny jest w tej chwili właśnie, a mógłby się przydać również i na zawsze...
— Od wszelkich oświadczeń i od wyjaśnień jest Onczidaradhe.
— Szpiegiem dziwnie pachnie. Bądźże kawalerem wyniosły książę! Racz panu oświadczyć, że za nim tęskniłam, że naga przybyłam cichaczem do niego.
— Z powodu dancinga, nie mniej dzięki pani, pan mię zaniedbuje. Podnietliwość jego w stosunku do kobiet znacznie rozluźniła naszą sympatję. Postanowiłem wynieść się od niego.
— Do mnie chodź pieszczoszku. Wspaniale ugoszczę, jak prawdziwego braciszka mojego.
— Zgadzam się natychmiast, pod jednym warunkiem: inicjatywa do niekoniecznych, zdawkowych karesów wyjść może wyłącznie odemnie samego.
— Prawdziwy książę żądania innego postawić nie mógł. Musimy uciekać. Porwanie młodzieńca przez dziką dziewczynę. Ekscentryczna podróż przez dancingowy korytarz zaledwie.
Omar jednym susem na ramię wyskoczył swej nowej królowej. Ogon do góry w natchnieniu wyprężył i w okulary inkwizytora zuchwale zagląda, by na pożegnanie choć ślad wzruszenia w okrutniku złowić. Wtem za sztalugą, jak widmo z powietrza, saddhus się wznosi czelnie uśmiechnięty, spłoszoną tancerkę zatrzymuje gestem błogosławiącym i przesianym szeptem przed siebie cedzi:
— Havemeyerowi niebezpieczeństwo w dancingu grozi.
Kardynał złowieszczo z poza okularów na intruza łypnął. Omar czemprędzej z ramienia się zśliznął, pod pachę płaszcza kąpielowego czworograniasty swój łebek wtulił i na znak przejęcia się groźną sensacją, zamaszyście kitą w powietrzu wywija.
Zębami dzwoni cudna Ewarysta.
— Od kiedy? Przez kogo? Pod licznym nadzorem, zresztą nieszkodliwe, są dzikie bestyje!
— Swobodnie krąży krwiożerczy tygrys!
— Nic nie rozumiem, słowa nie pojmuję. Lękiem mię smagasz do nieprzytomności...
— Mów ciszej i dowiedz się wreszcie. Yetmeyer w Orgazie pułapkę szykuje bohaterowi swej pantomimy.
— Ukochanemu małżonkowi memu! Ojciec jest święty, więc zbałamucony, zaświatów potwory dostrzega na ziemi.
— Cichaj, dobre dziewczę. O śmierć czy życie mężusia twego walkę podejmiemy. Dopomódz czy zechcesz?
— Wszystko uczynię. Czego ci potrzeba?
— Z Havemeyerem połącz się dziś jeszcze. Jeśli go kochasz, zostań żoną jego przed poślubieniem.
— Gdyby nie warjacka o Orgaza troska, jużbym cię zabiła, rajfurze­‑brahminie! Wiesz, kto Ewarysta?
— Wiem, wiem najdokładniej. Zachwycony jestem i lekceważyć nie mam zamiaru. Przeczysta dziewczyna. Z obłędu zwolniona przez miłość ziemską. I dlatego właśnie musimy ratować Orgaza we dwoje. Każda godzina nader jest droga.
— Do mirtowego mojego drzewa czerwiaczek[8] się wdziera...
— Wytępić robactwo zanim zwiędną liście!
— Ziemskiemu nieszczęściu podołać nie umiesz, ty niebiańskie chuchro!
Camera obscura jest Orgazowi twemu przeznaczona!
— Sen miałeś? Co mają oznaczać twe ciemne domysły? Proroctwo? Zmiłuj się nademną!
— Co ci wiadomo o komorze ciemnej?
— Pod grozą śmierci mam zabronione cokolwiek wspominać o jej istnieniu.
— Byłaś tam kiedy?
— Yetmeyer przestrzegał, że tam śmierć czyha.
— Wiadome ci wejście?
— Na cóż ci się przyda? Mnie pierwszą Yetmeyer do lochu wtrąci, jeżeli ci wydam ten dostęp tajemny.
— A więc odkryję wszystko czego trzeba: nie jestem saddhusem, ni hinduskim świętym. Przesławny ze mnie z Buffalo detektyw. Nad Orgazem czuwam. Od dzisiaj nad tobą opieki mojej skrzydła rozpinam. Milcz i zaufaj. Komorę popsuję.
— Kolebie się głowa.
— Ciszej, prędzej!
— W pracowni Dawida, w podłodze... zejście... pod żelazną kasą...
— Wieko się uchyla?
— Sprężyna otwiera. Nacisnąć trzeba złoty guziczek na flakoniku z szczoteczką do zębów, na flakoniku przyśrubowanym do toalety, którą przed tem jednak otworzyć należy cieniutkim kluczykiem spoczywającym w zaułku portfela przytulonego do apostołki[9] na lewym brzegu środkowej półki szafy bibliotecznej.
— Innego dostępu wcale już niema?
— Jest gdzieś od sceny, ale nic nie wiem...
— Mów, nie ukrywaj!
— Ewarysta nigdy fałszu nie używa. Albo bez słowa, albo cała w słowie.
— Przypomnij sobie, może jaki szczegół?
— Z prób do Orgaza nazwa się nasuwa. Oblubienicy, to jest mnie, kazano (Podrygałow kazał!) taniec trzech uśmiechów tańczyć przebiegle, z wyrachowaniem wprost matematycznem każde pas stawiać. Wybraniec ma za mną podążyć ścieżką i tam ma stanąć, gdzie ja mu wskażę. Zbaczać nie wolno. Wszelkie uchybienie zagraża śmiercią, albowiem w pobliżu zadywanionej ciszy ołtarzowej wygrzewa się gdzieś tam, na słońcu weselnem, niewtajemniczonym wcale niewidoczne, stado złowieszcze aligatorów, rekinów i węży.
— Nazwę mi podaj, szybko i zwięźle!

— W samym projekcie przez Yetmeyera na papier rzuconym napis wspominam:
PENINSULA DEL CROCODILO[10]

Omar nagle parska, Nino się uśmiecha odświętnem szyderstwem.
— Jeżeli pragniesz zapobiedz nieszczęściu, dziś o północy musisz Orgaza zwabić do siebie. Odbądźcie wesele i stańcie się odtąd już ciałem jednem, by was wasz zbawca w obrządku weselnym rozdzielić nie zdołał.
— O północy czuwam na wszystko gotowa.
— Ja dopełnię reszty.

Chińskie cienie wywłaszczonej kultury.

Jest przeziębiona, wstrząsają nią dreszcze. Wraca do siebie. Naciska klamkę. Pod samemi drzwiami wryła się jakaś graniasta bryła, chyba przez lawinę kiedyś zapomniana. Na Ewarystę cała się zwala. Ogromna pała, do skóry zgolona, siateczką żyłek odratowana, przyozdobiona na samym czubie dwoma guzami czyli kaszakami. Białe, skośne oczki w czerwonej obwódce zaognionych powiek. Rzęsy wypadły, brwie nie odrosły. Króciuchny nosek z rozwlekłemi nozdrzy. W miejscu ust dzióbek skrzywiony żałośnie. Dwa szpagaciki obwisłych wąsików na dolną szczękę potężnie rozrosłą sennie opadają. Cera zrudziała, połyskująca. Bary kościste, nadmiernie szerokie, przy średnim wzroście. Ręce zawstydzone swoim ogromem bezwładnie zwisają poniżej kolan. Postać ciemrawa[11], przyodziana w kaftan lazurem barwiony i białym akacji kwiatem zaprószony. Biodra opasane atłasową wstęgą. Na gołych nogach szerokie meszty, jedwabne, niebieskie, obcasy złocone.
Cały się nachylił ku Ewaryście i o coś pyta, jakkolwiek głosu nie wydobywa.
Chce tanecznica na drugą przejść stronę, lecz on w drodze staje.
— Ato­‑tso! Puszczaj. Na dogadywki[12] niewłaściwa pora. Do żadnych wyjaśnień, zwłaszcza w tej chwili i na tem miejscu jam nieusposobiona. Czego chcesz odemnie? Mam próbę niebawem, muszę się ubrać, gorączki dostanę, gdy po kąpieli będę tu stała. Yetmeyer z pewnością wzdycha za tobą. Ustąp się, bo krzyknę!
A chiński papież coraz to pokorniej karku ugina i twardy grzbiet łamie. Dobrotliwą łabą pogłaskał Omara. Biednemi oczkami po piersiach, po grdyce wyłechtał dziewicę. Jest zażenowana, chwyta ją drygotka[13]. Zimność skronie zgniotła, leje się po żyłach, kolące ciarki po plecach rozsyła i po pachwinach, po podniebieniu i po tchawicy, do jamy brzusznej i do przepony, skowyty mrozi, przeczucia lękliwe na bok odgarnia i charkotliwem zaśmianiem termosi. Ato­‑tso za łokcie ujął ją przemożnie, ku sobie ściąga i zażółcone, zaciśnięte zęby między odwinięte wargi wysuwa, przyczem najrozkoszniej nozdrzami fuka.
— Wesele opóźnia, kto oczepiny[14] niebacznie przyśpiesza — nabożny monogoł jak gad podły syknął.
I zaraz się zrywa, niby fujawica[15] ze śniegiem wśród grzmotów, wichura chichotów. Papież z dziewczyną biorą się za boki. Ona jak choja rozchybotana na skalnem zboczu, z Dalekiego zaś Wschodu tarza się mądrala w ponurej radości jak kosodrzewina pod głazem skulona. Książe, jak rycerz bez najmniejszej skazy, na ziemię zeskoczył i również wesołość produkuje w kozłach, nieco leniwych i symulowanych. Po samo przedproże dziewiczej sypialni wszystkie swe żałości uśpione czy czujne wyśmiali doszczętnie i nader donośnie.
— Wyjeżdżam za kilka godzin, gdy się tylko ściemni. Żegnam i przestrzegam.
— Grozi mi cokolwiek?
— Zbyt samotny występ na życia terenie. Balet zbyt rozlewny panienka układa, by taniec się udał. Pozatem tanecznia, zwłaszcza weselna, z reguły pochyła, oj pochyła bywa. Prawie nieuchronnie nabija się guza.
— Chyba ktoś urzeknie.
— Sama siebie urzec powinna dziewica, która do ołtarza ma jako kapłanka pójść trzech uśmiechów. Inaczej wesela nie będzie Orgaza.
— W mądrości jedynie uśmiech jest możliwy, który się powtórzy i po trzykroć zmieni, zanim mię zawiedzie na huczne wesele. Mądrość poczynania, w biednej, małej głowie, podstawą jest tańca w weselu Orgaza. A wszystkiej mądrości, jaka kiedykolwiek znajdzie dostęp do mnie, najwyższą władzą i żądzą naczelną jest bezpieczeństwo mego oblubieńca.
— Havemeyera nie może oszczędzać, kto Orgaza pragnie!
— U mnie wręcz przeciwnie przedstawia się sprawa.
— Orgaz to misterjum. Kto o tem zapomni, narazi niebacznie swego bohatera na okrutne męki.
— Miłość do misterjum wprowadza najpewniej. Weselny taniec bez niej niemożebny. Chyżości stopom dodaje kochanie i serce uzbraja w czujność, co ocala.
— Panna Ewarysta pewną jest siebie, jak każda istota życiem rozmarzona tuż przed własną zgubą.
— Ato­‑tso wciąż straszy naiwną panienkę, która się boi, ale swoje robi.
— Ja tylko doradzam. Przeszkadzać nie chcę i wcale nie umiem.
— Dokądże tak nagle, tuż przed samym zjazdem pobożnego bractwa, mój dobry opiekun w pielgrzymkę wyrusza?
— Wypróbować muszę nowego latawca, zwłaszcza wśród nocy i nad bezdnią morską. Zaprowadzić pragnę napowietrzą pocztę pomiędzy dancingiem a nieznaną wyspą na ukrytych wodach, gdzie Havemeyera właściwa siedziba, gdzie kolekcjonera namioty główne i najdroższe skarbce.
— Dokąd się udasz, skoro miejsca nie znasz?
— Ale znam nazwę, co wiele ułatwia.
— O Havemeyera pałacu czerwonym w New Yorku słyszałam...
— Co mu nie przeszkadza przewozić zbiory, wieków arcydzieła na wyspę odludną, przez nikogo nigdy nie odwiedzaną, żadnemu państwu na nic niepotrzebną. Już lata całe liczna, zwinna flota szukała szczęścia po wodnych bezdrożach dla swego mocarza. Gdzieś między Grenlandją a groźnym Szpicbergiem śród skał lodowych i zamarzłych nocy niedawno ugrzęzła. Wszyscy myśleli, że zatonęła. W ostatnich czasach jednak zgoła nowe wieści nadeszły. Wywiady pilotów stwierdziły naocznie ognie płonące na archipelagu, Franciszka Józefa noszącym miano. Gęste pióropusze płynących statków wprost zasmoliły śnieżysty horyzont. A na północnem wybrzeżu Islandji od dni szeregu brzuchate potwory na kształt Zeppelinów spadają z przestworów na stropione foki, masowo polują i myśliwską zdobycz w zamkniętych gondolach łodzi podwodnych porywają z sobą wędrując na Północ. Tam więc niewątpliwie należy szukać:

„WYSPY ZAPOMNIENIA“.

— Czemu wyspa służy i co ma oznaczać ta smutna nazwa?
— Wszystko, co było uczestnikiem dziejów, co cywilizacji świadkiem być mogło, ku czemu nadzieja i wiara się zrywa, na czem ślad jeszcze przeszłości półżywej po dziś dzień spoczywa, co kolekcjoner­‑potentat­‑miljarder skupuje, zabiera, ludzkości wydziera, z życia wycofuje i na dziubasy[16] i na steamery[17] gwałtownie ładuje, poczem cichaczem, pośpiesznie wywozi do mauzoleum umarłej historji, do skrytki przekornej, Oceanu złością niezłomnie chronionej...
— Dlaczego? Po co?
— Nazwa sama mówi: „Forgotten isle“[18], „L‘ile d‘oubli“[19]. Aby nic nie było, aby próżnia była. Precz z wszelką pamięcią o całej przeszłości. Dzisiejsi ludzie wyparli się związku z myśleniem swojem i myśl zadeptali tępymi butami, zapluli gębami. W naśladownictwie pustoty ugrzęźli i żyć im ciężko. Więc o odrodzeniu nieustannie prawią i w księżycowe noce swej niedoli do twórczości wyją. Havemeyer pragnie, by z niczem zostali, nic nie wspominali i aby z niczego, bez żadnej pomocy swój trud poczynali. Chce ich upokorzyć, do muru przyprzeć. On wie, że nie mogą i że nie potrafią, on chce ich zgubić! Yetmeyer dopomódz zamierza niezdarnym przez nawiązanie ciągłości dziejowej, przez wspomnień olbrzymów sromotne najazdy, przez uświęcenie każdej myśli własnej i czujnej mądrości panowanie czułe. Yetmeyer nie kopie masowego grobu całej ludzkości. On tylko jednostki oporne a możne w ich własną matnię wikła i wciąga...
— Orgaza także!
— Płochego aktora, który swej roli nie dopełni godnie.
— Ato­‑tso święty, Ato­‑tso nabożny, pułapkę pochwala, sidła nastawione na bezbronnego, nie przeczuwającego okrutnej grozy i marnego końca w paradnej zabawie!
— Atotso rozumie człowieka aż nadto, dzięki czemu nawet od dłuższego czasu bardzo licho trawi. Ato­‑tso pojmuje, że rozum w człowieku osiada wówczas, gdy go coś przeraża. Ato­‑tso panience dobitnie przedkłada, że lepsza utrata buntownika myśli, podstępna, szkaradna, aniżeli pogrom mrowia niewiniątek zabłąkanych w słowie, niewiedzą steranych. Zapytuję ciebie piękna Ewarysto, który z miljarderów jest bardziej zbliżony ludzkiemu sercu i tuziemskiej doli?...
— Czczyca[20] mię bierze od przewlekłej sprzeczki. Będę się starała pogodzić ich obu. Mój taniec weselny już opracowuję. Będzie arcydzielny, zalotny, wymowny i wszystkich przekona. Przez Havemeyera dojdę do Orgaza.
— Radziłbym odwrotnie. Miłość nie jest po to, by przy jej pomocy życie porządkować. Pamiętaj namiętnie, że pantomimy prawdziwy małżonek musi „coś“ kochać, ale nigdy „kogoś“!
— Już jestem w pogoni za mojem szczęściem, nijak mi zatrzymać marzeń zapędzonych...
— Oby kolekcjoner ciebie nie pokochał, bo zaraz mu będziesz to „coś“ czy „ten problem“, a wówczas wcielona zostaniesz do zbiorów i jako okaz bezcennej przeszłości najbliższym parowcem odjedziesz na wyspę wieczystych zapomnień.
— Staruszku mam dosyć. Jesteś nader zacny. Wiem, że mię wyzwolisz od lodozwałów ziębicy palącej. Wyspę wytropisz, zbiory ludziom oddasz. Nie jesteś młody, ale za to grzmotny[21].
— Dzisiejszej nocy jeszcze mnie wspomnisz!

Krokodyl połknął kasę ogniotrwałą
czyli
pierwszy cud brahmina­‑popsuja.

Ogłuszający łomot się rozlega. Domostwem targnął. Suchy trzask drzewa. Zwalonych ciężarów zająkane echa. Rumowiska lecą, gruzy seplenią. Pchnięcie powietrza krużganek rozdyma. Wyskoczyły odrzwia z masywnych zawiasów. Za kark Ewarystę ramię gwałtu chwyta i do buduaru nieprzytomną rzuca. Szczękają lustra i żyrandole. Ato­‑tso Omara za ogon chwyta, by unieść go z sobą, ale książę drapie. Wymknął się susem i pod szezlong wpada. Biedna Ewarysta na wpół ogłuszona ledwie że oddecha.
W sieni i na schodach zgiełk, popłoch i lament. Jacinto z Chińczykiem wypraszają ludzi uspokajając, że drobny wypadek. Pod zbytnim ciężarem żelaznej kasy w Yetmeyerowskiej prywatnej pracowni czasem nadwątlona a przy odnawianiu niewymieniona runęła podłoga.
Nieznaczna szkoda. Lekkomyślny panicz ten budowniczy. Mogą dziennikarze, ta wszędobylska, nahalna hołota, wpaść lada chwila. Zlokalizować skandal, katastrofę!
Gdzie saddhuis, gdzie brahmin? On w swojej zakrystji, tuż przy pokojach gościnnych schowanej, stoi Obwieszony kilometrowymi niemal łańcuchami, nadto obciążony trzydziestu pudami ważek ze stali; odmawia różaniec filuternemi wielkouchami, zupełnie nagi, postrzępioną flagę jęzora wywiesił i jak dławiduda[22] zajęty jest szczerze pokątnem wzdychaniem.
Przedsionkiem służba rozplotkowana dźwiga Praksedę i tymczasowo w saloniku białym panny Ewarysty na kozetce składa zranioną, omdlałą. Złamała obojczyk, ma wargi rozcięte. Trudno żądać zeznań, przynajmniej w tej chwili. Fakt pozostaje niezaprzeczony, że to ona właśnie w pracowni była zbawcy Dawida i wywołała niewyjaśnionym, jak dotąd, sposobem ów straszny wypadek.
Yetmeyer dowodzi ratunkową akcją. Swój sztab generalny z Ato­‑tso na czele koło siebie skupił, dancingowego inżyniera wezwał i dwóch mechaników. Na klucz się zamknęli w miejscu wydarzenia, straż ustawili pod obojgiem drzwiami i coś majstrują, świdrują, śrubują, piłują, heblują rozmawiając szeptem.
Kolekcjoner krąży po domu swobodnie. Jest wyzwolony z uścisków gościnnych. Właściwie go bawi ta smutna afera, która wynikła z braku przezorności lub jej nadmiaru. Szuka Omara po wszystkich kątach. Książe zbyt roztropny, by nie umiał stronić od gminnej przygody i by życie cenne walącym się domom zechciał poświęcać. Nieustannym wirem około siebie musi być znudzony, gdzieś w jakimś rogu zaszył się przezornie i śpi jak nieżywy. Havemeyera ochota spiera, by tak się kropnąć niezauważony do Ewarysty, ale tam właśnie rozgardjasz największy, lekarze, felczery przy rosyjskiej dziewce. Natomiast sposobność prawie wymarzona, by bez narażania siebie i drugich na podsłuchanie kilka słów zamienić z własnym opiekunem, z fałszowanym świętym, żebrakiem hinduskim, niby fakirem a właściwie tylko słono opłaconym, lecz niezawodnym, świetnym detektywem. Skrada się do budy, skąd okowy dźwięczą.
— Co ma oznaczać gruba awantura zaimprowizowana dzisiaj popołudniu?
— Sir, to zrządzenie najwyraźniejsze siły zwanej wyższą.
— Forçe majeure z umowy spisanej przez nas, czy też interwencja samego nieba?
— I pierwsze i drugie.
— Już ci nie wystarcza niezachwiana pewność w twą ludzką przebiegłość. Do pomocy wzywasz nadziemską tajemność. Bzik religijny i ciebie opętał!
— Źle byłoby z nami, gdybym nie pamiętał o nadzmysłowych naszych przeznaczeniach.
— Dlaczego jednak derwiszowym cudem nad kasą się znęcasz?
— Żelazna kasa już z samej natury jest ociężała a w dodatku jeszcze skrzętny nasz konkurent zbytnio ją napełnia.
— To cię niepokoi? Czyż płacę zbyt skąpo?
— Kasa pożywieniem stała się niezbędnem dla żarłocznej bestji, której człowieka chciano poświęcić. Wolałem potwora na razie ukoić stalową blachą nadzianą miljardem.
— Nic nie rozumiem. Co z kasą się stało?
— Aligator połknął.
— Kto?
— Krokodyl sahibie. Największy okaz, jaki z pośród płazów może kiedykolwiek w wyobraźni ludzkiej pojawić się nagle.
— Jakież to znaczenie posiada jaszczur w niedostępnym lochu zazdrośnie ukryty?
— Na stosowną chwilę, na twoje wesele: great attraction[23]!“.
— Niezupełnie dobrze całość kombinuję, ale mam wrażenie, że unicestwiłeś jakiś zamiar wrogi. To mi wystarcza.
— Nie unicestwiłem, zaledwie popsułem. Sprężynkę filutkę zdołałem z oczkować i z drucikami elektrycznych prądów nieco skombinować. Prawie, że nie byłem na miejscu zdarzenia.
— Ale skąd Prakseda?
— Otóż to właśnie, co poniekąd zmusza, by nadprzyrodzonej pokłonić się władzy. Niania szukała pana Yetmeyera. Była wzburzona, nagłą sprawę miała. Do mnie zapukała i zapytywała. Wzruszyłem ramiona, ale ją pchnąłem jednooką siłą w stronę pracowni. Gdy do wnętrza weszła, na drut nastąpiła czyli wpadła w sidła. Nastąpił wybuch.
— Naraziłeś dziewkę na życia utratę!
— Na drobne kalectwo. Ona i bez tego pierwszej lepszej nocki na samospalenie, niby ćma, wyfrunie.
— All right! Pojmuję. Życie jej przedłużasz o czas pielęgnacji. Będzie leżeć w łóżku, musi rany goić, nie może uganiać. Z chwilą, kiedy wstanie i poleci w miasto, bezwłocznie zginie.
— Lub kogoś zabije.
— Niech czyni, co zechce. Omara widziałeś?
— Jest u Ewarysty.
— Cóż to znowu znaczy?
— Sahibie: konstrukcja!
— Do djabła się przyda.
— Osiągniesz, co chciałeś. Jeszcze przed weselem posiądziesz dziewczynę.
— Pożądań nie skrywam. Lecz skądże ta pewność?
— Powiem jeszcze więcej: dzisiaj o północy pod drzwi sypialni (numer jedenasty) cichaczem podejdziesz. Zażądasz Omara. Ona cię wpuści. Od ciebie zależy, czy równocześnie przyhołubić zechce. W każdym razie radzę po porozumieniu na podarek ślubny wyznaczyć kota. Wspólna własność mota.
— Miałżebym się rozstać z ulubionym księciem?
— Skądże? Niekoniecznie. Ewarysta z księciem mogą we dwoje pozostać przy tobie.
— Waszeć jako trzeci. Coraz to nowe odkrywam zalety w świętości saddbuskiej: zdolność stręczycielską, jako kwiat naczelny w ogromnym bukiecie innych przymiotów.

Na zamrożonym cyplu konstrukcji zapomnienia.

— Sahibie! ponawiam skromne upomnienie: konstrukcja, konstrukcja! Yetmeyer ma rację, że bez niej nie warto, choćby mimochodem, pomyśleć o dziele. Pan sam przyznaje konieczność skuwania pomysłu w pomysł, zanim się przystąpi do wykonania powziętych zamiarów. Trzy są działania naściślej spętane szkieletem konstrukcji: technika, szpiegostwo i sztuka. Technika dotąd przeważnie sama swoją drogą zdąża, sztuka jest najczęściej z techniką zbratana, szpiegostwo w trójkącie z techniką i sztuką żywot swój wiedzie. Poza tem uważam, że jeżeli na czem osiągnąć można pewne wyrównanie, a w konsekwencji i pojednanie, dwóch waszych systemów, twego i zbawcy, to przedewszystkiem na samej konstrukcji, jako podstawie nowoczesnego, wszelkiego myślenia. Otwarcie wyznaję, że do zgody zmierzam, do zaprzyjaźnienia dzielnych przeciwników. Poprzednio jednak zbyteczne wyrostki konstrukcji usuwam, zwłaszcza niezdarne i w zapalnym stanie a przez to groźne. Od ciebie sahibie pobieram zapłatę, hojną i dostojną, więc tobie zachcianki przeważnie ułatwiam lub perswaduję rozkosznie, jedwabnie. Yetmeyerowi zaś bezinteresownie, czyli za darmo, pomysły jego przerysowane lub niedociągnięte jak najchętniej psuję. Dancinga władca pochopnie oświadcza: kolekcjonera myślowo trenuję, by mógł być Orgazem z właściwym wyrazem, za co w nagrodę przecudną dziewczynę na własność poślubi. A ja zaraz z miejsca odwracam program i konstruuję: Wyraz (na ludzkiej twarzy) jest albo wspomnieniem rozkoszy doznanej, wesołej czy chmurnej, ale już odległej, a wobec tego aktem oczyszczenia i wygładzenia wszelkiej niepewności, albo spodziewaniem uczucia pełni czyli nabrzmieniem żądzą przyszłości, nadzieją własności, której szukamy zawsze poza sobą, na otoczeniu, a więc procesem podpatrywania i zachwaszczania sąsiedzkiej miedzy, którą zagarniamy szczęściem spanoszeni. Od tych wyrazów skrajnie przeciwnych: uduchowienia i drapieżności, istnieją tylko rozliczne odmiany, kilka subtelnych, bardzo wiele chamskich i mnóstwo nijakich.
— Pozwól, że przerwę. Otóż według ciebie w uroczystym ślubie czyli w pantomimie obliczem wyrażam nic mniej i nic więcej, jak tylko wspomnienie rozkoszy miłosnej, niewymuszonej, nieopieczętowanej aktem poślubienia, pierwotnej, bezwzględnej?
— Bezsprzecznie, sahibie. Przez Ewarystę i tylko dla niej zostajesz Orgazem. Nagrodę bierzesz sam sobie dla siebie, zanim dokonasz, co ci przypisano i na co się godzisz. Nie Ewarysta nagrodą za wyraz, lecz wyraz nagrodą za Ewarystę. Miłość zmysłowa nie przeczy świętości. Z miłości tylko świętość się rodzi i tylko po świętość miłość uporczywa idzie do ołtarza. Świętość miłowania jest sama w sobie skłonna do cudów i do promieniowania na niedolę ludzką. Na tem polega „Wesele Orgaza“, do czego zdąża również Yetmeyer, lecz nici pomysłu swego poplątał, zamoralizował po to jedynie, by pana złamać.
— On chce mię zabić!
— On chce mieć Orgaza, chce świętość z człowieka na zewnątrz wydobyć. Czego myśleniem swojem nie osiągnie, będzie usiłował wymuszeniem zdobyć.
— Camera obscura dla mnie przeznaczona.
— Okrutne tortury. Ale we dwoje obronimy pana.
— Kto drugi?
— Oblubienica w czas uszczęśliwiona. Proszę nie marudzić dzisiejszej nocy. Zresztą dziewica bardzo się podoba. Coś niecoś wiem o tem. Pozory zachować, z niczem się nie zdradzać. Balet studjować. Obraz el Greca nadal pilnie badać.
— Z rozkoszą rosnącą co dzień się wgapiam w kompozycję zacną i myślę nad tem, jakby to urządzić, by módz malowidło na własność nabyć.
— Wykluczone kupno. Natomiast nietrudno będzie obrabować kościelny ołtarz i skarb z sobą uwieść. Trzeba jednak przed tem być pewnym schroniska na naszej wyspie.
— Muszę ci oznajmić, że hrabia Majcherek, ten przeklęty polak, Dawida najemnik, w Paryżu, jak może, dokucza, psoci. Szyfrowa depesza z przedwczoraj ostrzega, że dzięki zabiegom narwanego Piosia francuski minister spraw zagranicznych założył protest przeciwko umowie międzynarodowej z delegatem moim odnośnie do kraju Franciszka Józefa.
— Manifestacja antyalbiońska. Mogą protestować. Trzeba wyrugować nas przedtem z wysepki, by protest nie spłowiał. Tymczasem nie łatwo wyprawę szykować w krainę nocy bez aparatów rozgrzewających, których tajemnicy nikt dotąd nie poznał i przy zachowaniu dalszej ostrożności chyba nie pozna. Na Zapomnienia śnieżystej odludni już wszystko gotowe. Połowa zbiorów niemal za dni kilka lub może nawet w niewielu godzinach przybędzie na miejsce i zawieszona czy rozłożona zostanie paradnie w „Pałacu lodowym“. Wyspa uzbrojona i okolona ratowniczym pasem min srogich, wyrodnych. Jak stado rekinów u wjazdu do portu z periskopów mruga ku nieproszonym, ciekawym przybyszom, łodzi podwodnych zaczepna flotyla. A aluminjowe jastrzębie i wrony, słynne brzegówki i albatrosy (do samych transportów służą ostatnie) umieją ponosić metalowem skrzydłem we mgły i w zadymkę, pod słońce i w nocy, i spluwać potrafią żagwiami granatów i bruić[24] pod siebie zatrutemi bomby... A kolumbryny dalekonośne, co kartaczami swego celu dopną w linji powietrznej na sześćset mil pełnych? A wyżywienia możność na miejscu, bez cudzej pomocy, bez żadnych dostaw? Te smakowite przeróbki mięsne z cielska psów morskich? Tych tysiąc włók zboża sianego na ziemi zwożonej z Egiptu, zagrzanej powietrzem czule zgęszczonem pod szklanym dachem? Mam nadto wspominać tę wierną załogę, której szczęście dałeś nieprzebywania w unarodowionych pięciu częściach świata, którą z obroży krwawej wyrwałeś rozbeszczelnionych praw i aksjomatów? Z dyplomatycznych drwię sobie gestów, gdym pożywiony i uzbrojony. Rzecz najważniejsza, by się nie spostrzegli, do czego zmierzasz i co masz w głowie lub, gdy donosy braci patrjotów staną się natrętne, by ci nie dowiedli, że wiedzę o tobie zupełnie posiedli. Tylko pokryjomu można coś stworzyć, tylko podstępem można u drugich twórczość wymusić.
— Wczorajszą pocztą mym ludziom w Berlinie, Paryżu, Londynie zupełnie nowe posłałem instrukcje. Mają się starać o wykazanie, że cywilizację przed zagładą chronię przez wycofanie istotnych wartości i uniemożliwianie małpiarskich skłonności, które zarazę szerzą bezpłodności. Zbrojenia moje służą tylko temu, by bronić tradycji przed Wszelkim zamachem i każdą destrukcją. Takie gadanie pustemi słowami jak alkohol działa na małe mózgi wielkich mężów stanu, odpowiedzialnych przed podłym zespołem mdłej demokracji. Mężowie stanu pilnie nadsłuchują, żarłocznych instynktów melodję sfałszują, zmielą ozorami, a samorządny, cuchnący ludek kiwa makówkami, gdyż zadowolony, że już mniej rozumie, aniżeli dotąd z chciwości pojmował. Zjawia się potem szlachetny uczony, zakatarzony, żółcią zalany, niewykąpany, niedożywiony, zawsze zaspany i dla narodu gryzmoli tomy. Ględy spocone, a rozgderane, a wystękane i zasmarkane. I to Yetmeyer historją zowie!
— On wskrzesza to samo, co ty przez niecierpliwość czy przez pietyzm już składasz do grobu.
— Powiedz, co lepsze: Wyspa Zapomnienia czy Przedśmiertny Dancing?
— Ta sama idea, w odmiennych kolorach. Praktyczniejszy będzie ten pomysł z obu, którego konstrukcja od praktyczności najdalej odbieży.
— Przemawiasz jak prorok, przypowieści tonem. Zdejm już ciężary, przyodziej się trochę bezwstydny nagusie i mów zrozumiałe. Co znaczy aforyzm, któryś wypowiedział?
— Niezdarnie mówię, gdy mam coś na sobie. Do czystej myśli przynależy ciało czyste i gołe. Mam taką manierę. Niebawem mię ujrzysz w przebraniu pilota. Wówczas zauważysz, że elokwencja moja będzie znowu szczelnie zapięta i osłoniona pospolitości kostjumem szarym. Przed chwilą twierdziłem, że tylko konstrukcja naskroś niepraktyczna wytrwa nieskalana, niezapomniana, że wrazi się w serce miljonów półludzi, że będzie zjawą w okrężnym biegu zdyszanych stuleci, myślą uwielbianą, zawsze poczynaną, niewykonaną, za mało uchwytną, za nadto śmiałą. Najtrwalszą konstrukcja przecudna, przemądra, jak caca dla dzieci, które się boją, by nie było prawdą, czem bajka grozi, do czego się modlą, za czem wzdychają, czem bawić się nie śmią za żadną kanapką, pod żadnym stołem.
— Więc tabula rasa, którą chcę stworzyć?...
— Jest niby to samo, co religijnych uczuć obudzenie. Lecz Yetmeyera naczelna konstrukcja, — wybaczyć proszę prostotę trywialną moich wynurzeń — ma wdzięk idealny, czysty, niepraktyczny, zaś twoja posiada demoniczną barwę, jest beznadziejna a niebezpieczna.
— Więc przegrać muszę?
— Bynajmniej. Wyobrażam sobie imprezę wspaniałą i długowieczną: Yetmeyera Dancing na twojej Wyspie. Kraj obiecany, przylądek nadziei. Mały kompromis, nieco kompilacji, przymierze konstrukcij dotąd zwaśnionych, potęga myśli w jakiemś uroczysku śniegów i lodów. Reniferowe do was wycieczki wszelakich głuptasków, odmrażanie nosków nader ciekawskich, skołowacenie bluźnierczych języczków czyli ostateczne zwycięstwo was obu, i równoczesne i równomierne. A w świecie szerokim klekoce gadka o zwarjowanych dwóch miljarderach, którzy zapadli na sen zimowy, jako próżniactwa i zwyrodnienia typową chorobę, gdzieś pod biegunem samym północnym.
— Spółkę proponujesz i zamknięcie sporu?
— Ale po kongresie i po zabezpieczeniu Orgazowej doli.
— Sądziłem zawsze, że me przekonania służą do obrony przed myślowym gwałtem i zabezpieczają przed wycofywaniem samotnych poglądów. Dziś omyłkę widzę i czuję wyraźnie, że przekonania są celem napaści, w stosunku do których jesteśmy bezbronni. Musimy się godzić na ciała męczarnie czyli niezdarną ponosić ofiarę, albo ochłapy konstrukcji twórczej na gromadną pastwę wyrzucać figlarnie, kierować się sprytem, ocalać istnienie w zbytecznej przyjaźni, zarabiać w kartelach napozór pokrewnych i mamić myśl własną dywidendą znaczną. W życia powierzchnię nie może dziś wrosnąć głębokim korzeniem żadna konstrukcja ciężarna twórczym, samotniczym żartem. Wnet się załamuje. Myślowa twórczość w znaku wiekuistym przestaje powoli być dla mnie zabawną. Nie chce mi się walczyć. Spróbuję jeszcze kongresowych swarów, poczem bezwłocznie powrócę przykładnie do gildy kupieckiej, gdzie wszystko tak samo bezsprzecznie trywialne.
— Wszystko na jednym spoczywa poziomie, a twórcza zabawa wymaga wywyższeń postawy własnej, nadmiernych, sztucznych, powiem że warjackich. Chodzenie na szczudłach, pewne, zawadjackie, jest umiejętnością ściśle podstawową maskarady twórczej. Kto się raz potknie i zejdzie na ziemię, ten dostaje czkawki, albowiem niestrawną po wszystkie czasy jest względności nuda.
— Nie tylko dla mnie tropisz poza mną, ale już we mnie przedemną odważnie. Chcesz kompromitacji? Ja hrabia Orgaz, vulgo Havemeyer, tylko jako kupiec, bez konstrukcji żadnej, chciwy zysków łowca, z aportem wyspy zapomnienia pełnej, przystąpić miałbym do spółki akcyjnej, którą Yetmeyer około dancinga przedśmiertnego złoży?
— Opuściłeś szczudła nie dotknąwszy ziemi. Słucham deklaracji jako wyrazu zakłopotania właściwego wszystkim, którzy mimo wieku już dojrzałego nie zdołali jeszcze przyswoić sobie równowagi chodu. Każda zmiana rytmu w kroczeniu po święcie, często nieodzowna, jest trudna i żmudna.
— Mam wielką ochotę na popełnienie wzorowego świństwa. Dziś, zaraz, stąd z miejsca, umknąć na mą wyspę.
— I tam Yetmeyer dziś ciebie odnajdzie zmuszając sromotnie do rozegrania nieskończonej partji. Przejąłem dowody, że wpadli na ślady naszego transportu. Nie można dopuścić, by się przedostali na samą wyspę. Za chwilę wyruszam w daleką podróż, by szlachetne plany pokrzyżować zgrabnie.
— Gracz z ciebie namiętny. Możesz moim jachtem urządzić pościg.
— Zdołali go popsuć przez najmitów swoich i pod pozorem naprawy gruntownej zawlekli okręt do bremeńskich doków.
— Znów polityczna nikczemna intryga, tym razem już Niemcy wchodzą na widownię.
— Od Niemców weźmiemy dla naszego celu lokomocję lepszą, o wiele sprawniejszą. Yetmeyer zakupił w warsztatach Ganzkopfa (pod Duesseldorfem stała ich siedziba) niezwykłej konstrukcji lotniczy parat, który bez wytchnienia szybuje w powietrzu pełne trzy doby, udźwignąć zdoła dziesięcioro osób i mknie z chyżością: tysiąc kilometrów w jednej godzinie. Miano latawca brzmi „Olw“ czyli „Uhu“ Tym samolotem puszcza się chińczyk zaufany zbawcy i kilku wiernych z kliki Yetmeyera. Ja się wynająłem u nich za pilota. Zabieram ze sobą jeden z ogrzewaczy starczący na miesiąc, zaś mgieł rozpruwaczy wezmę nawet sporo. Gołębie pocztowe ukryję w kieszeni. Pokażę szpiclom właściwą drogę, lecz oni pomarzną, więc trutniów wysadzę z litości po drodze. Sam porwę papieża, na wyspę zawiozę i tam go zostawię pod silnym dozorem. Tu bruździłby dalej, tam na coś się przyda. Powrócę pojutrze. Panu nic nie grozi, przynajmniej na razie. Na Ewarystę należy nacierać ostrożnie, łagodnie, ale stanowczo. Po raz trzeci pieję głosem uroczystym: Sahibie, konstrukcja! Konstrukcji własnej pozostań wierny! Na chwilę nawet jej się nie wypieraj. Inaczej zguba — tobie i nam wszystkim! Odjeżdżam o 8­‑ej. Czas mi się przebierać. Pana mego żegnam.
— Czy aby tylko aparat jest pewny?
— Najpewniejszy w świecie. Już go próbowałem niezliczone razy. Gdy na morze spadnie jako motorówka lub jako żaglowiec, dzielnie fale pruje. I w łódź podwodną zgrabnie się przemienia. Również i po śniegu, jak kute załubnie, rączo pomyka. Zapas benzyny na tydzień wystarczy. Masz jakie zlecenia?
— Zabierz z sobą proszę kogoś mi bliskiego.
— W ostatniej chwili? Któż jest tym posłańcem?
— Skazańcem raczej... jest kardynał Nino.
— Uszom mym nie wierzę! Czy wolno zapytać, co znaczy rozstanie z tym okularnikiem?
— Będę spokojniejszy, jeśli inkwizytor na stale zamieszka w „Pałacu lodowym“.
— Zwracam uwagę, że obu najbliższych i nieodłącznych przyjaciół usuwasz. Odchodzą w odstawkę: Omar i kardynał!
— Obaj się popsuli. Widocznie fatalnie oddziałała na mich dłuższa morska podróż. Całe towarzystwo, jakie tu spotkali: Yetmeyer, Prakseda, międzynarodowe nędzne zbiegowisko, również wpływ wywarło wcale niedodatni. Zwłaszcza Don Fernando na hiszpańskiej ziemi niefortunnie shardział. Rozpoczął knowania i brudne konszachty z dancingowym zbawcą. Do porozumienia między nimi doszło cichego, tajnego. Właśnie kardynał, a nie kto inny, przeciw mnie podburzał pana Yetmeyera, do myśli okrutnych spojrzeniem ośmielał. Godzinami codzień nasz groźny grubasek przed stalugą siedział. Złapałem ich w chwili, kiedy ten dostojnik rzymskiego kościoła do amerykańskiego arcyparwenjusza niedwuznacznie mrugał. Czegóż więcej trzeba? Kota mi nawet księżulo znarowił. Kochałem portret, kosztował mię drogo; nie życzę sobie, mimo cały respekt dla arcydzieła, aby malowidła, upodobań moich najszczytniejsza chluba, brały w życiu udział. Niewinna znajomość, zawarta w New­‑Yorku, urosła w Toledo do poważnego komplotu rozmiarów. Dawny ulubieniec jest dzisiaj spiskowcem, więc go wysyłam tam, dokąd zasłużył: na deportację!
— Odkryciem dla mnie, co słyszę w tej chwili. Gdy Yetmeyer jednak swą stratę zmiarkuje, będzie rozjuszony i zapała zemstą.
— Albo złagodnieje, licho raczy wiedzieć. W każdym razie dosyć mam targów nieznośnych o moją skórę. Ten sprośny flirt zbirów muszę raz przerwać.
— Racz więc własnoręcznie mędrca zapakować. By zaś nikt nie spostrzegł i nie zmiarkował, kogojak mam uwieźć, racz włożyć go w pudło od majtek wonnych, chyba fularowych, które Ewaryście dzisiaj popołudniu z sklepu dostarczono. Cały stos paczek powabnych i schludnych, a wskutek wypadku niesłusznie wzgardzonych, przy wieszadle stoi w antykamerze gościnnych pokojów. Dla inkwizytora możesz więc dobrać odpowiedni sleeping. Musisz się kwapić, gdyż lada chwila po bagaż się zgłoszę.
— Mam jeszcze życzenie. W „Pałacu lodowym“ trzeba własnoręcznie zbadać mechanizm do zatopienia zbiorów przeznaczony. Jak ci wiadomo, muzeum całe w ostatecznej chwili — gdybym poniósł klęskę z moim systematem i musiał zaniechać wywłaszczenia śladów dawnej kultury wskutek zamachów na moją osobę, gwałtów czy przemocy czynników państwowych lub gdybym umierał — zostanie zamknięte w hermetycznym kloszu z szklanego kryształu (grubego na cale). Przed opuszczeniem drogocennej skrzyni na dno Oceanu Lodowatego, chcę, aby spalili całą zawartość powietrza żarem. Trzeba gruntownie zniszczenia dokonać i oszczędzić nurkom żmudnych poszukiwań za zabytkami cywilizacji na zawsze straconej. O połączenie proszę zapalniczki z wielką zatapiaczką, zaś od przewodu elektrycznego, który skojarzy przyrządy oba, drutów dwa ramiona podziemnym kablem niechaj pośpieszą, jedno do New Yorku, do pałacu mego, drugie na widownię dancinga w Toledo. Prądy czuwające w zabójczych ramionach znajdą widne ujście w skromnych czarnych gaikach, natartych fosforem. Jedno krzesiwo już zmontowano w czerwonym pałacu, a drugie nieznacznie umieścić musimy przy pantomimowym, weselnym ołtarzu. Me oczy rozkaz wydadzą gałkom. Gdy nadejdzie chwila mściwego spojrzenia, gałki iskrę przyjmą ostatniej mej woli, wprost ją zaniosą, gdzie aparat czuwa, zabytki chroniący czy pochłaniający, i świat cały wówczas w mizernej sekundzie utraci kulturę. Inżynierom powiedz i wynalazcom, aby jak najszybciej, bez szczędzenia kosztów, wydrutowali oraz oszklili mą stanowczą wolę.
— Cudownie, sahibie! Konstrukcja, konstrukcja! Już ja dopilnuję cwaniaków wyspiarskich. Pierwsze bezpośrednie połączenie światów przeciwnych sobie, dotąd prawie wrogich: Wyspy Krokodylej z Wyspą Zapomnienia!
— Przedwczesna radość. Dopiero kongres urobi Orgaza, a Orgaz następnie konstrukcję ujawni.
— Pomiary skończone i wbite paliki. W tem całe wesele. Rzemieślników armje wezmą w swoje łapy i dźwigną na bary twórcze pomyślenie. Ich pośpiech, ich sprawność z konstrukcji wypięli łopiany i chwasty. Wiemy dziś dokładnie, gdzie w dancingu zbawcy miejsce najwłaściwsze na kolekcjonera gałkę wybuchową.
— Popędź ich do dzieła, by na każdy zamach odpowiedź wypadła bezzwłoczna i trafna. Wracaj jak najrychlej!

Szatan — ludożerca.

Praksedy stan groźny. Przyszło majaczenie i zmyślania blesność[25]. Zerwała bandaże. Konsyljum lekarzy, a równocześnie komisyjka śledcza, na razie szczupła, bez wszystkowiedzkich nadznakomitości, bez pseudogenjalnych arcybałamutów, z cyrkułowymi, niereklamowanymi poddygnitarzami, nie respektowana przez donos partyjny, zmysłu pozbawiona do uprawiania popłatnych grzeczności, nie wykształcona w hasłach o Bogu i niby­‑Ojczyźnie, sumienna, uprzejma. Yetmeyer gospodarz oprowadza wszędy, do lochów się spuszcza, gdzie wilgoć grobowa i szczątki kasowe. Z „Camera obscura“ zerwał wszelki kontakt, gdyż razem z Jacinto i mechanikami na czas zamurował bez żadnej oznaki niebezpieczne przejście. Zebrano materjał, lecz dla gazeciarzy siurpryza niewielka. Na razie — vis maior. Klasyczny świadek zeznawał nijako, jak gdyby naprawdę o niczem nie wiedział. Gdy wyzdrowieje, jakoś raźniej można będzie zażądać dla podżegaczy, gdyby się uparli w tępej ciekawości, ażeby rosjanka opowiedziała, czego nie widziała.
Tymczasem karetka z ratunkowego prawie pogotowia już zajechała. Nosze wstawiono do przedpokoju. Oczekują zmierzchu, by przy wynoszeniu rannej piastunki nie wabić ulicy i dalszym rozgłosem bardziej nie zaszkodzić frekwencji w dancingu. Ze snu upalnego Prakseda zbudzona. Zbielałe wargi językiem wilgoci. Parnota mosiężna ugniata jej skronie, więc zjadliwie stęka. Ewarystę wzywa do słuchania zeznań:
— Bihme! ja nikogo nie zabijała, ani zabić chciała. Skargę jeno miała do Yetmeyera na Podrygałowa.
Ewarysta chorą w poduszkach układa i uspokaja. Prakseda, z twarzą znieruchomiałą i spopielała, wlepioną w plafon, z pustyni swych myśli miota garścią piasku słów zapieczonych, troską oszalałych.
— Ja ne zdużaju grumać się[26] z Igorem. On zhamanuje[27] gzubięta[28] rozkoszne. Kijem komedjanckim harata[29] po głowie i po paluszkach córeczkę najmłodszą za to, że pod ścianą na jednej nóżce kroczyć niezdolna, albo że na ziemię zwalić się nie umie. Kosteczki jej łamie i cięgiem wymyśla, aby była składna w „Weselu Orgaza“. Więc ja pognała do naszego pana, by wziął zmiłowanie. Zaledwie tu przyszłam, bies wskoczył na mnie i do sali rzucił, gdzie licho wybuchło i poturbowało. Po drodze nikogo ja nie spotkała, a Omczidaradhe, który się modlił w swojem straszmem dziuple, powiedzieć nie umiał, gdzie jest zbawca świata. Więc sama szukała, a mściwy Igor swojego patrona, prześcipnego cura[30], w ślad za mną machnął, by mię przyrychtował. Co ja teraz pocznę, co poczną dziecięta? Idę do szpitala, a tam w Alkazarze, w hotelowej budzie, gdzie same batiary, dziecków cały tuzin. Zabałakać można każdego czem niebądź, ale jest jedna, oczywidna prawda, że Igor się zbiesił i że czortów mnóstwo po świecie rozpuścił. Grzech[31] się rozwałęsał i po dancingu. Bestyjnik za wami, panno Ewarysto, drepci[32] i harcuje, by was przecie zjednać. Nic go nie odpędzi, gdy Podrygałow raz sobie ubzdurał, że tanecznicę wielce urodziwą należy mu posiąść, jeno bez proszenia, bez czułych umizgów, bez jednego słowa. Już on zdziałać zdoła, czego mu potrzeba, dziewictwo omroczy i w powolność zmoże. Prędzej czy później będziesz jego żoną, bo tak być musi. Cały dancinga porządek wam zbebła[33].
— Cichaj, Prafcsedo, gadanie ci szkodzi! Mało co rozumiem z takiej zbieraniny każdej ludzkiej mowy, jaką ty gwarzysz.
— Co trzeba skapujesz[34]. Może już wydobrzeć nigdy się nie uda? Więc muszę powierzyć, co powinnaś wiedzieć, panienko ozdobna, że dla nas wszystkich jedyny ratunek, abyś ceregielów dalszych nie robiła i za mąż wyszła za baletmistrza. Inaksze źle będzie. Niedarmo trapierzy[35] mię cholerne widmo, gdy tylko spojrzę na izby powałę: śmierć się kormali[36] do nas kominem! Do ciebie i do mnie, do Havemeyera, tego hardabusa[37] i do trupięgi[38] Ato­‑tso chińczyka. Ja nie bakulę[39], tylko to mówię, co sama widziałam.
— Dlaczego, Praksedo, skąd i dlaczego?
— Jego to sprawki, tego bałabajdy[40] — Podrygałowa. On się pokumał z tymi duchami, które są nieczyste. Kawał duszy sprzedał za pomoc w łajdactwach. Śmiercią nas straszy i myśli sobie, że przez nią nas wszystkich w niewolę zagna. Gnipić[41] on ciebie chce przedewszystkiem. W łepetę mu wlazłaś i niema ratunku! Oby was Pan Bóg przed nim ustrzedz zechciał, choć Bóg nieporadny na wykrętne djabły.
— Praksedo! o sobie powinnaś myśleć, ja z Podrygałowem sama się rozprawię, gdy będzie trzeba.
— Prawisz, jak detyna durna, nierozważna. Igor jest hyrny[42] i żadnem gadaniem nie dojdziesz do ładu z takim iwanem[43]. Niech Ewarysta do mnie się nachyli, abym hutorzyć[44] mogła wielką prawdę, która jest w hrudiach[45] i cięgiem napiera, bo chce się wydobyć. To jest straszność wielka i muszę ją zwierzyć paniusiu tobie, abyś raz zmądrzała i pokidała[46] nieporadne[47] żarty...
Jak potępienie i jak przekleństwo, nagle się podnosi ponad poduszki i ponad oparcie rąk Ewarysty. Chwiejąc się, usiadła. Jak czyr[48] wiedźmowa połyskuje postać w wieczornym zmroku. Dłonie rozrzuciła w przyćmioną przestrzeń, gdyby krucze skrzydła, dźwignięte do wzlotu. Słowa jej muśnięciem są żarów stepowych, westchnieniem trującem wulkanów stygnących.
— Igor farmazon[49], fikant[50] i zbereźnik[51]... jest ludożercą!... Jej Bohu, jej Bohu. W Odesie przez miesiąc, gdy do ugryzienia już nic nie było, zbierałam dla dzieciąt uliczne odpadki... Wówczas tak przyszło, że Igor się nadział na Ostapową, tamtejszą krajzbabkę[52]. Gołąbka siwiuchna, starowinka słodka... Tylko oczka bure bełdowały[53] dufnie[54]. No, i co kto powie na tę okoliczność, że ta drapacha[55], kiedy wszyscy spali, niemal co wieczora pod mantylą wielką Podrygałowi znosiła strawę, same noworodki, niby gołopupki[56] świeżuchne, pulchniutkie?.. Oni uśmiercali siekaczem od mięsa, ja nigdy nie chciała. Zresztą Podrygałow babinie inkluzów[57] dawał co nie miara. I brylantów mnóstwo, które pozostały po żinkach umarłych. Kiedy pokrajali, to ja przyrządzała, bo i co inszego do roboty miała? Filety na rożnie albo też jusznik, lecz ze krwi bliźniątek. Nikt nigdy nie poznał, że to mięso ludzkie. Wszyscy zajadali z wielkim apetytem. Bywało, z początku, to ja czkawkę miała i wielkie nudności, ale od głodu wnet smaku zaznała i potem zmiatała bez wstrętu czy mdłości. Nękała mię zmora od zmierzchu do ranka, że Igor kiedyś z własnego tuzinka porcyjkę uszczknie sobie na potrawkę. Więc pilnowała, aż przyjechały angielskie okręty i wytępiły takie plugawe, czyli mięsożerne, a ludzkie robactwo. Oni strzelali, a my nie zważali i do nich biegli, co tchu nam starczyło, aż lodzi jakiejś w przystani dopadli i na pokład wleźli, straszliwie zmachani. Jakoś się dowlekli między dobrych ludzi, przyodziawszy schludnie zachlastane dusze...
Bredzącą w malignie tę jęczyflorę[58] i jęzornicę[59] służalce szpitalni przemocą zabrali. Wsunęli w ambulans i odjechali. W mieszkaniu powstaje ponownie rewetes. Havemeyer skrzeczy, że zginął kardynał. Yetmeyer z rozpaczy głośno kawęczy. Komisja przybyła i znowu węszenie, przeszukiwanie. Znalazcy nagroda miljona pesedów jest przyrzeczona, Równoczesny wyjazd obu egzotycznych i zagadkowych dancinga postaci, to jest brahmina i arcykapłana, podejrzenie wzbudza. Oświadczyły władze nad wyraz uprzejmie, choć telefonicznie i lakonicznie, że nigdy nie ścierpią, aby w zakładzie pana Dawida istniała rozsada podejrzanych afer i alarmujących opinję w Hiszpanji katastrof, skandali czy niesamowitych, zagadkowych zdarzeń. Na znak niechęci i nieufności, komisarz zwyczajny do wszelkich widowisk na dzisiaj wieczór zawiesił zupełnie wszelakie produkcje w instytucie sławnym. Dalszy bieg przedstawień zależy wyłącznie od orzeczenia najwyższych organów w stołecznym Madrycie. Tam raport podano i tam o zarządzenie, usuwające toledański zakaz, należy się starać. Zbawca jak jędor kroczy napuszony i wypytuje kolekcjonera, dokąd właściwie Onczidaradhe w dniu tak feralnym i bez pożegnania pomknął niespodzianie. Kadeła[60] spotniały, usłyszawszy nagle, że najprawdopodobniej dbaj uczeni na spoiną wycieczkę udali się zgodnie, jak niebo przed burzą skałdunił się[61] groźnie, w samochód się wtulił i nocką jeszcze do stolicy pognał, by do rozwoju dalszych kalamancij[62] za nic nie dopuścić.

Trójkąt perwersyjny
czyli romans: nekrofilki, erotycznego megalomana
i patetycznego arystokraty.

Nadeszła wreszcie pora porachunków, zazwyczaj krwawych, między niedostatkiem i posiadaniem niekoniecznie znacznem, a najczęściej błahem. Godzina hazardów najbardziej szulerskich, chwila ucieleśnień zjawy duchowej, wypukanej z grobu i moment utarty od dawien dawna do zagmatwania miłosnych zatargów. Dancinga czuła, oficjalna para, pan Havemeyer i Ewarysta, czuwają oboje w oczekiwaniu zapowiedzianej, uprzywilejowanej, koncesjonowanej, nadużywanej na całym świecie przez wieczne amory, bezgwiezdnej północy. Odseparowani taśmą kurytarza, w swoich pokojach: czytają, palą, zbijają bąki, od ściany do ściany wśród sprzętów krążą i nadsłuchują, pragnienie gaszą i poprawiają powabne stroje.
W balowej sukni, dżetowej czarnej, pąsową różą na gorsie spiętej, wyciętej na plecach do samego pasa, z tępym bólem głowy, z cygaretką w palcach, donna Ewarysta, tuż przy samym progu swego salonu, pilnuje nadejścia hrabiego Orgaza.
Stłumione, pukanie, dijareza[63] ciszy i podłe westchnienie. Następnie za chwilę lękliwe pytanie:
— Niema Omara?
— A kto pyta?
— Mój kot ulubiony gdzieś zniknął, gdzieś przepadł. Stroskany właściciel o księcia się pyta.
— Może jest gdzieś tutaj.
— Dlaczego: może?
— Dlatego tylko, że nigdy z pewnością nic wiedzieć nie można.
— Czy wolno poszukać?
— Odzyskania zguby nie śmiem utrudniać.
— Słyszę jednakże, że pani wciąż ziewa...
— A ja, że pan wzdycha...
— Stąd to pochodzi, że zbyt długo czekam, by módz z panią mówić.
— Było wcześniej przybyć. Pragnęłam bez świadków oglądnąć raz wreszcie przyszłego małżonka.
— Na takie wezwanie w całej mej ozdobie zjawiam się przed panią!
Drzwi nieznośny kwikot, zatrzasku chlaśnięcie, zadudnienie kroków na puchach dywanu.
Wyniosły, dostojny, w nieskalanym fraku, mądrze zawstydzony, głupio uśmiechnięty Havemeyer­‑Orgaz.
Na taburetach spiętrzonych z poduszek, okrągłych, wywrotnych przykładnie usiedli. Ćmią papierosy.
— No, i co będzie?
— Czekam, co mi pani powiedzieć może.
— Na żadne wyznanie nie zbiera się jakoś.
— Szczęśliwy jestem, że z urodą pani mam dzisiaj spotkanie pierwsze, utajone i przez to święte.
— Oczekuję męża, hrabiego Orgaza. Termin weseliska ustalić mamy.
— Oficjalny termin Yetmeyer wyznaczy.
— Pantomimy termin. Więc chciałam wiedzieć, czy do parady przystąpić można z wspólną jakąś treścią, czy też dopiero treść taką z parady wyławiać trzeba?
— Do czego potrzebne?
— Do mojego tańca. Do najwyższego mych marzeń napięcia, do rozplątania dziewiczych zmysłów. Jak huragan pójdę. Kto podąży za mną? Havemeyera będę widziała zawsze i wszędzie, we wszystkiem i w każdym, czy też Orgaza rycerzyka — świętość? Obrządkiem życia ma być wesele, czy obrządkiem śmierci?
— Grozisz i ty także? I ty chcesz przerażać? Narzędziem głównem przeciw mnie jesteś!
— Z tobą być mogę, albo przeciw tobie, ale zawsze sama, z własnego nakazu. I dlatego tylko dziś już wiedzieć chciałam, czy w buduarze jest Orgaz możebny, cudny, przenajświętszy, poza pantomimą, małżonek przeczuły bez Podrygałowa i bez orkiestry.
— Bardzo chcę całować twoje usta ścięte w uporze zimnym, na łonie twojem me myśli uchować ledwo napoczęte, więc jestem skłonny kolekcjonera spętać, wyrugować, a natomiast zostać hrabczukiem rycerskim, podniebnie wypiętym.
— Orgaza pragnienie ja muszę szanować, lecz miljarderskie zachcianki są wstrętne.
— Możliwe, że pragnę, w tej zwłaszcza chwili, jak wzorowy Orgaz, że się pogrążę w tej tęsknocie walnej, że z Havemeyerem zerwę nader chętnie.
— Co pan chce osiągnąć?
— Wywabić chemicznie chcę dotychczasowe wspomnienia miłosne. Rozkoszy chcę doznać w uczuciu niezwykłem, że kochany jestem.
— Nie doznał pan nigdy?
— Przed laty pięcioma po raz ostatni. Kanadyjka wątła i rudowłosa. Przeżyliśmy miesiąc. Wciąż powtarzała do uszu mi słowa, od których febra trzęsła mną namiętna. A potem od niej i przez nią tylko zapadłem na zdrowiu i przyszła choroba potworna, zabójcza. Ledwo wyrwałem się z jej twardych szponów. Odtąd me oczy nie spoczęły jeszcze z pożądliwością na karku niewieścim. Zapomniałem pieszczot tajemnicę słodką.
— Dobrze mi świadczy o panu ta szczerość, z jaką wyznaje przedemną chorobę.
— Dziś najzupełniej już uzdrowiony. Zaznaczyłem po to, by siebie wyjaśnić, sporo moich dziwactw.
— Noc z tobą dziś spędzę, aby się przekonać, czy obok ciebie wygodnie jest kroczyć w życia natłoku i czy spokojnie można odszukiwać ślady twych pochodów w krajach niezbadanych. Od ciebie samego w pieszczotach się dowiem, czy do pantomimy jesteś tematem, który mam przechować po wykonanie tańca trzech uśmiechów, czy też czemś więcej, więc conde Orgazem, który życia pełnię w tańcu okazuje, przez taniec wesele do śmierci stosuje i z śmierci ponurą chęć życia wypruwa.
— O sąd łagodny z góry muszę prosić, bo wyszedłem z wprawy przez postój zbyt długi w rezygnacji schludnej, kobiet pozbawionej. Ponadto podwójnie skłonny się czuję, by w każdej miłostce sensu poszukiwać, który kobietę mógłby ze mną łączyć poza wszelkim zyskiem, chwilową wygodą albo też atutem pseudotowarzyskim. Na siebie samego zaczynam polować, by raz się dowiedzieć, kto właściwie jestem i zwierzynę moją przedewszystkiem tropię w dżunglach erotycznych.
— Uwodzicielskie i nadymane prakomunały. Jak więc chcesz zaczynać?
— Całować, całować...
Pada na kolana, jej stopy zagarnia w dłonie zamarzone, po łydkach jedwabnych wargami się ślizga, a ona palcami bronuje fryzurę bliskiego kochanka w próżnię wpatrzona, cokolwiek wzruszona. Nagle suknią targnął i dżety poszarpał. Spadają paciorki na parkiet błyszczący, bezładnie, spokojnie, jak krople deszczu z liści zasłoconych na żwir parkowy... głuche, zamyślone... Trwożnie nadsłuchują. Twarz między kolana wetknął natarczywie i uda całuje.
— Ostrożnie, przezornie, bieliznę mi podrzesz...
— Ciała kaszmirowi „ninon“ niepotrzebną konkurencję robi.
— Pozwól! Niewygodnie...
— Proszę, powiedz: kocham!
— Nigdy!
— A ja potrzebuję raz usłyszeć słowo, którego treści dotąd nie zbadałem.
— Codziennie próbę urządzać można, zawsze na kim innym.
— Ja pragnę na tobie. Sensu czy nonsensu przecież nie wyłowię na pierwszej lepszej drapieżnej samicy. Od ciebie chcę wiedzieć, że właśnie ja jestem tym dobrym przypadkiem, który nic wspólnego nie ma z mem istnieniem, z wartości uznanych zgiełkliwym jarmarkiem, z korzyści i zalet sztucznym światłocieniem. Ty jedna pojaśnić możesz mię o tem, czy jestem zarzewiem wielkiej tęsknoty, jaka w tobie drzemie. Nie chcę żadnej racji ani kalkulacji, usłyszeć muszę moje przeznaczenie w rozrodczej przyrodzie, raz poznać pragnę prostacze wesele, gdy żywioł się miota na swe zatracenie.
— Nie więcej nie mogę, aniżeli czynię. Jesteś mi luby, więc daję pieszczoty.
Ujęła za bródkę cudnie przystrzyżoną i na żużle oczu ziejące czernią sztolni porzuconej warg złożyła przycisk, zimny, metalowy.
— Poza Orgazem, poza miljarderem i poza wszystkiem, czem jeszcze być mogę... nie możesz się kochać?
— Słowa nie wypowiem, którem nagabujesz. Nie umiem i nie chcę.
— A więc, czem ci jestem?
— Małżonkiem przystojnym, którego ocalam i którego pieszczę przed samem weselem.
— Małżonkiem? Ocalasz? Przed niebezpieczeństwem, przed Yetmeyerem? Saddhus cię namówił? Czynisz poświęcenie?
— Czynię, co potrzeba dla uciechy własnej. W pieszczotach się dowiem, czem poza Orgazem, czy Havemeyerem, mógłbyś być więcej.
— Ty o mnie się starasz?
— Ja biorę ciebie i tylko o tyle oddaję się tobie.
— A mnie nie zapytasz, czem właściwie jesteś w mojej potrzebie?
— Wcale nie zajmuje. Przejdźmy do sypialni. 0 wiele swobodniej będziemy się czuli na uświęconem miejscu przeznaczenia. Tam mamy sorbety, które bardzo lubię, likier kakaowy i papierosy marki „Aspazja“, sperfumowane oraz bardzo cienkie, a przez to zabawne.
Fortepianowy, zbełtany akord w ciszy zaspanej, łobuz niespodziany i dokuczliwy, zbryzgał poszepty gruchającej pary tuż za jej plecami i zwyrodniałym, złośliwym kleksem ledwie odtajałe zbabrał umizgi. Ani Ewarysta, ani Havemeyer nie mają odwagi spojrzeć poza siebie, gdzie klawiesz[64] stoi i skąd potępieńcze runęło zagranie.
— Każde zakochanie lęki w sobie kryje. A niezliczonymi już straszakami wprost przepełniona z reguły bywa, choćby najzwyklejsza, zakochania próba.
Po wykrztuszeniu tchórzliwej sentencji oblubienica liczko przytuliła do pikowej piersi frakowej koszuli, przez co odruchowo poniekąd zmusiła do półobrotu dzielnego obrońcę i do zerknięcia w stronę klawikordu.
— Omar, mój Omar!
Istotnie sam książę, który najwidoczniej przesycił się spaniem pod otomaną i wynalazł sobie godną promenadę po klawiaturze, przyczem odkrycie uczynił dość ważne, że falsetami tonów rozdeptanych można coś wyrazić, a więc naprzykład niezadowolenie z miłosnych objawów, czy pogardę nawet.
— Przyjacielu drogi, porwany, skradziony! — skamle wyuzdanie master Havemeyer.
Hoptaś[65] zdziwieniem przekornem rozzłocił uwiędłe jaskry oczu posmutniałych.
— Uszanowanie kolekcjonerowi! Na wylot się znamy. Przynajmiej ja nigdy nie zapominam, gdzie komu honor jaki należy i gdzie co przystoi. Staroświecki afekt, który dla męskich pozwalał czułości poświęcać damę, dziś już potępiony. Bądźmy nowocześni, działajmy, jak chamy, jak galantuomy, te dzisiejsze zmory, które nie są zdolne pokochać męskości, chyba w rozmamanej seksusu perwersji! Od jednej spódniczki do drugiej fruwajmy! Do stóp im składajmy bezmiar bezpłodności demokratycznej teraźniejszości! Płaćmy i znikajmy, zanim nam proces wytoczą o zdradę! Namiętności skalę uzależniajmy od sumy podatków nam nałożonej! Kobiet zapładnianie rozkazom odstąpmy ministra wojny! Bankierom powierzmy wszelki dobór płciowy!
Jeszcze do niedawna typem dla kobiet najrozkoszniejszym był zwykle kawaler w ekscesach przyjaźni męskiej zmądrzały i zaprawiony do wypraw myślowych. Łącząc swe wdzięki z kochanka uściskiem kobiety cichaczem, przeważnie trwożliwie, lecz nie mniej żarliwie o twórczość mężczyznę podejrzywały i tylko dzięki tej. dyspozycji arcypsychicznej w ciążę zachodziły. Obywatelom ery spółczesnej nie do twarzy jednak z myślowym wyrazem. Każdy już dzisiaj jest inteligentem, skoro prześcipnie, z najmniejszym wysiłkiem, a z lichwiarskim zyskiem kulejącego życia stał się konowałem. Spryt: małych ludzi pociąga kobiety i kalkulacja finansowej chwały. Adonisami pożądanymi są poczciwe żydki o znacznych dochodach i konkwistadorów handlowych zgraja o cuchnących nogach. Najciekawszą cechą nowego mężczyzny dla niego samego i dla jego bliźnich są uciułane w chytrości pieniążki. Kobiety bezwiednie namiętność stosują do grosza urody. Macierzyństwo wielkie jest zatarasowane przez postępowe i przyśpieszone karjery niewieściej masowe porody. Nastał świat nowy, wprost przeznaczony do gwałtów nad myślą, którego firmament jest roziskrzony od chamsko­‑niewieściej, tandetnej pozłoty. Flirty, umizgi i popędy płciowe są beznamiętne, z góry taksowane i bardzo drogie. Dziewica w przypływie nadmiernej czułości całując z ferworem, wyzna równocześnie zeskromniałym szeptem, że „nie durna ona“ i za pieszczotę chce mieć pończoszki, mały automobil, lożę do cyrku i jak najwięcej franków szczerozłotych. W zysków dziedzinie naiwnej, kupieckiej niewiasty wyzwolin swych dokonały, co niezaprzeczonym jest faktem społecznym, akulturalnym i nieciekawym. Przygnębiające, choć uzasadnione, są powątpiewania nielicznych mężczyzn co do istotnie człowieczej roli kobietek spółczesnych, czy naczyń nadobnych do przelewania z pustego w próżne.
Wygłaszam tyradę, bo mam wrażenie, że twoje zaloty wobec Ewarysty są przestarzałe, a jej stosunek do ciebie skażony i pretensjonalny, bo pozbawiony najoczywistszej, realnej podstawy. Pęta was wprawdzie wyrachowanie, może ustalone, lecz niedoskonale, bo niewyrażone, nieodmierzone w cyfrach spotworniałych. Ponieważ konkury już rozpoczęte, nie dogaduję ani słowa więcej. I tak za wiele może powiedziałem. Mimo to muszę jednak zaznaczyć, że nastał dla mnie niestety już koniec tej męskiej przyjaźni, jaka nas łączyła, gdyż nie życzę sobie, abyś choćby słowem niewiastę piękną zaniedbywał dla mnie. Przeszkody usuwam, przynajmiej z mej strony, by ten dziwacznie zakrojony romans miał ostatecznie wypaść głupkowato. Wszystko mi jedno, co poczniecie z sobą. Chcę stać z daleka od całej afery. Mocno ubolewam, że się ciaćkacie bez żadnego stylu, albowiem nie sądzę, by miłość bezkarnie dała się wytrącać z kolej i losów za wsze narzucanych przez ducha czasów lub przez bezduszność skłonną do grymasów.
— Dlaczego się sierdzisz, Omarze najdroższy?
— Nie życzę sobie czułości dalszych pomiędzy nami. Z miłości męskiej (wypróbowanej w stosunku do mężczyzn!) nie umiesz korzystać, co właśnie stwierdziłem na lichym sposobie, z jakim podchodzisz do twojej niewiasty. W słowach jesteś mglisty albo też czelny, a nieobliczalny w lubieżnych podmuchach. Samiczkę rozdrażniasz, a równocześnie podczas pieszczot przerwy manifestujesz w jej obecności przywiązanie do mnie. Takie niesłychane pogwałcenie zasad, obowiązujących w miłostce poufnej, razi mię niezmiernie i niepotrzebnie na zawiść kobiecą czysty nasz stosunek obecnie wystawia. Mężczyzna zawsze mnisi mieć tendencję do zachowania linji swej własnej. Tobie zarzucam odstępstwo szkaradne od konstrukcji wszelkiej. Schyłkowiec jesteś nad wyraz niezdarny, typ przykry, nijaki, ani przedstawiciel kultury umarłej, ani też odważny wyznawca pustoty, rozpanoszonej w tym świecie najmłodszym.
— Chodź do mnie na ręce. Ugłaskam, wyjaśnię...
— Dobrodzieja żegnam nieodwołalnie. Ochmistrzem dworu Ewarysty jestem już od tej chwili. Niesamowitość tej dziewczyniny wybitna i silna ma dobrą matkę, hiszpańskiej regentki stwarza atmosferę pełną uroku. Zapewne niejedną uzyskam sposobność do obojętnego spotykania pana w królowej orszaku lub na audjencjach północnych w sypialni.
— Podjudził ciebie przeciw mnie kardynał.
— Jedyny człowiek, który po śmierci styl życia zatrzymał. Poważam starca, kocham go głęboko, przyjaźń jego cenię.
— Dowiedz się, że przepadł, że go już wcale niema w Toledo.
— Skradziony, porwany, nożem pokrajany, czy żywcem spalony?
— Za niecne intrygi i groźne knowania został na wygnanie kardynał skazany.
Książe zakniaził[66] rozdzierająco, a jednak andante. Grzbiet jak dromader w dwa garby przełamał, wąsy nasrożył, kitą niedbale w półkolu machnął i ziewając o wyostrzonym pyszczkiem źle się uśmiechnął. Na ziemię zeskoczył, z polonezową zmierzając gracją do buduaru. Pary kochanków już nie uraczył ni jednem spojrzeniem. Mamrotał do siebie:
— Więc go nie zobaczę. Sam jeden zostałem. Nudy nie przetrzymam. Lecz kto mię zabije, gdy nadejdzie chwila ostatecznego życia obrzydzenia? Kardynał obiecał i byłby dotrzymał... Jednym strzałem oczu. Mam prawdziwy kłopot i troskę myślenia nad nowym sposobem samouśmiercenia. Co począć, co począć? Do kogo się zwrócić?.. Chyba do siebie, do samego siebie... Żadnej wprawy nie mam... Zaniedbałem wiedzy tak nieodzownej... Głupia afera ma jedną zaletę: znacznie ukróca możliwą mą chętkę pobytu na świecie. Ale głodny jestem na razie potężnie. Niezbyt gościnna jest Ewarysta: skandale przeżywa jeden za drugim, nimi się opycha, o mnie zapomina...
I pobiegł truchtem. Cichcem pod baldachim wsunął się do łoża rozścielonego na dwie osoby, a stamtąd jak fryga na stolik ruchomy i zastawiony delikatesami bez pardonu wskoczył, poczem dokonawszy szybkiego wyboru, z kawałkiem makowca w czeluści wazy stojącej opodal, mozolnie sklejonej, cudem wydobytej z rumowisk Pompeji, bez szelestu przepadł.
— Postanowiłem mojego kota ofiarować pani. Niech tutaj zostanie, jako najlepszy i najbardziej czuły ślubny podarek.
— Dziękuję, przyjmuję. Podwójnie ja cenię każdą ofiarność, która uprzedza przymusową stratę.
— Donny kostyczność mię onieśmiela.
— Do tego zmierzam. Proszę się rozbierać po lewej stronie, gdzie pańskie leże. Pyjamy nie mam na wzrost tak wyniosły, więc radzę koszulę poniechać również, a tylko w spodniach tych najspodniejszych pod puchy rozległej kołdry się wślizgnąć. Raz, dwa, bez namysłu. Zrzuciłam sukienkę i jestem gotowa. Po prawicy pana spoczywać będę.
— Co nastąpi teraz?
— Wypijmy likieru. Ładny z pana chłopiec. Włos czarny faluje, aksamitne oczy, usta purpurowe. Proszę mi nogi gołe pokazać, tylko kołdry nie miąć. Zarostu małpiego prawie że nie ma. Stopy są wąskie. Podbicie może nieco za płaskie. Ręce wypieszczone. One jedyne posiadają wyraz, którego odnaleźć nie mogę na twarzy.
— A więc o to chodzi! Nie poszła na marne ojca Yetmeyera wywrotna nauka.
— Jeżelibym chciała, mogłabym pokochać i bez wyrazu. Piękna pańska buzia. Nie nawiedziła mię jednak ochota do kosztowania niezbadanych smaków, a to wyłącznie z tej prostej przyczyny, że wstręt mam wrodzony do połykania, czy wypluwania jałowej żujki. Wiem, jak smakuje samca pewna świętość, zapamiętała i niczem nietknięta, która coś kocha, coś poza kobietą, cokolwiek, co­‑niebądź..., wciąż czujna i trzeźwa, na zabój pamiętna. Tylko do takiej świętości wpuszczona może kobieta od mężczyzny doznać słodkości poczęcia wijąc się z radości, że najprawdopodobniej on jeszcze przyjdzie, raz tylko jeszcze... I nie śmie marzyć, aby było więcej, by możliwości żadnej nie spłoszyć. Jako przystoi na córkę granda, pisać nie umiem, ale czytam wyraz nadpowszedniości na męskiem obliczu wprost nieomylnie. Na taki przysmak łakoma jestem, w miłości pochopna i bezprzytomna. A uroda pańska? Gdzie zakochania nieodzowny wyraz?
— Panią mógłbym kochać...
— Żart nieoględny. Przyjmijmy jednak. Ale co poza mną, poza popędem? Więc jakie kochanie dawne, niewymierne, zniewalające głowonoga-zbója życiowych sensów, ty mnie przynosisz, by kwieciem marzenia tego umaić naszą noc poślubną! Ja nie chcę wskazania na upodobania, na sentymenty, lub na ideał czy inny futerał, w którym się chowa precjoza moralne! Gdzie jest ten żywioł, który pomysłów twych żagle rozpina, wpław przeciw prądom nurt życia przebywa, poczciwości szarga, ochrania, zabija, trwoni czy sknerzy, prostuje lub zwija? Jest archaniołem czy opryszkiem bywa, jadem zawiści każdy krzew opluje albo dobroci trądem się okrywa? Gdzie jest gorączka płynąca w twych żyłach, co łodyg łąkowych mlecze wypija, gdzie mroźność stugębna, co serca płomienne huty cynkowej, war kotłów parowych, zenitów słonecznych junackie ognie, żarliwe iskierki ludzkiego natchnienia w lodu powijaki zagarnia, przeklina? Gdzie jest ten obłęd wiecznego kochania, od samej kolebki pozbawiony grobu? Gdzie myślenia siła, co Niagarą na złamanie karku spływa po ciemieniu brata­‑kretyna, wyobraźni rytmu staje się motorem, flagę na basztach swej dumy wywiesza, od obcych bogów pioruny odbiera i chlastawice[67] swoje im posyła, w łabędzią szyję steru się wygina, do którego człowiek całego życia skapcaniały rozum skwapliwie przybija?
— Napijmy się znowu!
— Na zdrowie nasze i na pohybel! Jam romanśnica[68] i lubieżnica, piękne ciało wielbię, ku jego parnocie cała się przeginam, swywoli męskiej w wnętrzu oczekuję, ale z powabów rozkosznej nagości musi coś powstać, co możnaby duszą nazwać po staremu, coś nieuchwytnego, a w kształtach i w barwie, co jak zbrodzień jastrząb na samym szczycie samotnych chlądów[69] godzinami duma.
— Wyśmienity likier. Psychicznej plomby domagasz się ciągle na pionkach cielesnych.
— Żądam wyrazu, który mię zapala i w płciowość pogrąża. Od wdzięku wyrazu człowiek się zaczyna. Wszystko poza tem, a raczej poniżej: nudna zwierzyna albo manekiny zbyt hałaśliwe. Ludzi nie wielu na szerokim świecie. Od ciebie wymagam, byś jako Orgaz lub pan Havemeyer twą maskę wyjawił, a kochanką będę wprost zawadjacką, przeszczodrą, szaloną. Oblicze twoje dzisiaj nic nie znaczy. Handlowiec, pismak, fabrykant, generał czy politycznie zabrudzony mener. Nad panem dumając niejednokrotnie miewam podejrzenie, że spryciarzem jesteś, który własnoręcznie swe mrzonki zastrzelił, aby się pozbyć życiowych omyłek, ażeby do kalek psychicznych być zaliczonym i ciągłe uznanie dla bohaterstwa wymuszać swego, a wszystko razem jedynie w celu sprzęgnięcia miłego pogardy dla siebie z pogardą dla drugich.
— Nic o sobie nie wiem. Zaniedbałem cały mój autoreferat. Gdybym był kochany, mógłbym się dowiedzieć coś­‑niecoś nowego o samym sobie. Miłosne reakcje na wylew uczucia zbadałbym chętnie. Przykro mi się żenić, chociażby bez ślubu, z osobą krytycznie nadzwyczaj ujemnie do mnie uprzedzoną. Ponadto zmuszasz mię ukochana, bym dotychczasowym twoim wywodom przeciwstawił moją, czysto erotyczną, prostacką koncepcję: najbardziej podnieca kobieta wówczas, gdy tak zwaną duszę, zresztą czcigodną, przemienia w ciała, w piersi, w łydek powab.
— Proszę, jeśli łaska, wziąć ze stolika zieloną karafkę. Proponuję panu nieznany mu trunek. Zajmujący wyrób prawosławnych mniszek. Przepyszny gatunek słodkich rosolisów. Elixir d‘amour, jak go ochrzciła firmowa nalepka. Wydudlïj trochę, a może zrozumiesz lepiej, co mówię i po co!
— Pani chce mię upić, abym nie całował, nie atakował...
— Koszulkę zdejmuję, abyś miał wygodę, nie stękał, nie prychał...
— Ewarysta cudna chce mię upokorzyć...
— Tuż przy tobie leżę, a nic się nie boję. Weźmiesz, splugawisz. Niewątpliwie przykre... Dawno przemyślałam... Miewam często ręce zanieczyszczone... Umywam i wnet zapominam, kiedy schludna jestem. Dziewictwo również zastaje nietknięte, jak długo niewiasta mężczyzny sama do siebie nie wezwie z tęsknoty za płodem. A we mnie cicho. Skłaniam się ku tobie, ale nic jeszcze w mojem macierzyństwie nie krzyczy za tobą. Możesz mię używać, gwałtem czy podstępem, a ja nawet nie drgnę. Smutno mi nawet, że się przed panem rumienić nie mogę...
— Proszę spróbować i raz pocałować, raz jeden od siebie...
— I to również mogę, lecz pocóż miarkować jak najwyraźniej, że obojętna jeszcze maska twoja.
All devils! więc właściwie poco wpuściła mnie pani?
— Niekoniecznie trzeba zaraz wszędzie pieścić, zwłaszcza, gdy paznogcie posiadają fason tureckich sztyletów. Można usiłować poleżeć chwileczkę spokojnie i grzecznie. Od takiej pozycji nachodzą mię zawsze najweselsze myśli.
— Pocoś mię, pocoś do siebie wpuściła?
— Pragnę cię wychować, maskę ukształtować, ze skrzepów krwi twojej wybiczowanej, zgorączkowanej kochanie powołać do mózgu, do serca, Orgaza wyraz namiętnie całować, od ciebie do tańca tylko odchodzić, a ciebie przy sobie na cały czas dziwów i marzeń radosnych usidlić, zatrzymać.
— Pshw! Co mi tam po tem, że coś ma być kiedyś! Cały dygocę, nie mogę wytrzymać. Miłości pragnę dzisiaj, zaraz, teraz...
Nader się rozrzewnił z nadmiaru likierów. Niebezpiecznie pobladł. Wylazł z pod kołdry, na brzuch się przewalił i nogami bębnił o łoża tarczę. Zanurzywszy głowę w puchach poduszki, półgłosem ślamdrał[70]. Schwyciły go wkrótce obrzydliwe mdłości.
Ewarysta szybko światła pogasiła, które jak łuczywa terakotowi wzniecili etjopi, a rozwidniła na zewnętrznej stronie zasłony z brokatu robaczki zielone, zmyślnie rozpuszczone w świętojański nastrój nocy wysztucznionej. Zagrzała mu kawę i szklankę sodowej do gardła wmusiła.
— A ja pani powiem, że wolę kokoty i że bardzo cenię tych kobiet odmiany liczne i bogate. Tam wszelkie kawały intelektualne czy sentymentalne o tyle możliwe, o ile sam sobie ułożę zabawę. Proceder amorów również jest skrócony i uzależniony od męskiej batuty.
Usiadła przy nim, usta mu wytarła. Na wznak się wyciągnął obezwładniony.
— Teraz jest pan ładny. Wyraz nieprzytomny i bardzo zbolały urok posiada wprost niezrównany. Zwłaszcza sfałdowany przy ustach uśmieszek i oczodołów dwie groźne pieczary nadają twej twarzy piętno wypalonych i osmolonych ogromnych wspomnień. I widzę niezbicie: możesz być Orgazem, wspaniałym, wspaniałym!
— Czy tylko wówczas, gdy będę tak leżał wódką zamroczony i zohydzony?
Cierpieniem zmożony i upokorzony ogromną przegraną.
— Pocóż mię pocieszasz, gdy władzę straciłem i wyczuć nie mogę, ani też dokonać rozkosznej pieszczoty? Ciągoty po żyłach, jak ćmy uganiają, zziajane, przegnane i zebrać się w hufiec waleczny nie mogą.
— Sił nagły opad bywa bardzo miły. I przyznam się panu, że omdlałego mężczyzny widok mocno mię zajmuje, zachwyca, podnieca.
— Ach tak, więc zboczenie?
— Proszę się nie ruszać, bo głowa rozboli i mdłości powrócą. Snu, który się zbliża, nie wolno odpędzać.
— Pani się stara, ażebym oniemiał, oślepł i stężał.
— Zachwycona będę, z góry przewiduję fizjonomię pańską na poły martwą, prawie konającą. Stale poszukuję uśpionych w letargu, gazem odurzonych, zachloroformowanych, zahypnotyzowanych, z rzeki wyłowionych.
Havemeyer przysiadł oparty na dłoniach rozchybotanych. Dusznej grozy ciarki biegają po karku. Pot spływa wzdłuż nosa. Dygocą wnętrzności. Na strunach głosowych trzeszczące jąkanie wiruje w gardle.
— Powiedzmy otwarcie, bez żadnych upiększeń, że pani szanowna kocha się w umarłych?
— Ja lubię trupy, szczególnie męskie.
— To nekrofilizm. To cecha wyrodna. Zbyteczny dla pani jest żywy kochanek!
— Niech pan się nie rzuca, gdy nic nie rozumie. Miałam Manuela. Tęsknota go żarła, by mógł być rycerzem. Poszukiwał walki, zręczność przeciwstawiał wszelakiej silę, mścił rozliczne gwałty. Żądzą nieskromną do niego pałałam, bo był niemądry, a ja durna byłam. Kochanek mój spotkał, jako toreador, cudnego byka, dzielnego Corcito. Manuel niezdarnie skłuł harde zwierzę, poczem sam pchnął siebie. Ja zabiłam byka z miłości do obu. Tuliłam do serca oba martwe cielska. Wskrzesić ich chciałam. Rzucałam rozpaczy najczulsze zaklęcia. Gorącem łonem wygasłe ich tętna ocucić pragnęłam. Wówczas poznałam tę rozkosz grzęzawą, tę lubież zachłanną, gdy ciało zastygłe w ramiona opada, w zaszklonych ślepiach kotłuje się próżnia, ręce bezwładne, rozkapryszone, spopielałe czoło, na ustach wrzaski boleści zamarzłej, a w nas żądza bełczy, pragnienie dudni, myśl chrobra się śmieje, by nazad do żywych umrzyka powołać, krew pognać po żyłach, język uruchomić i umotylić zwapniałe powieki, a potem całować, pieścić się i ślinić, po ziemi się tarzać z cudem swoim własnym!.. Prawicie często aż nadto wiele o czystej twórczości. Czy z was kto rozumie, co znaczy posiadać moc nadzwyczajną wskrzeszania skołczałych? Kto poznał tę radość, kto zmartwychpowstania weselisko zbadał i wzgardę zwątpień od marzeń oddalił, od marzeń dzieci o sercach olbrzymów? I komu z żyjących można ofiarować bezgraniczną miłość tak śmiało, niezdarnie, jak cichym i skromnym, zastygłym truposzom?
— Ciemno mi w oczach, tętno opada, duszę się, mdleję...
— Będziesz uroczy. Marzenie moje o tobie, Orgazie, już chyba tylko w Havemeyera konaniu odżyje. Jakże tęskniłam, byś zmysły postradał! Wyśniłam sobie, że w trumnie spoczywasz... Albo wyparpuję pożądane ciało z grobu pustyni, z bursztynowych piachów... Już nic nie czujesz? Serce ledwo bije... Teraz się wkradam do ciebie naga... Piersi układam na twoje piersi, uda na uda... Usta przylepiłam do lodu warg twoich... Skowronić ci będę tajemnictwa[71] płoche... Masz się zarumienić cokolwiek, nieznacznie! Sparnia[72] jest ogromna od namiętności, jaka ze mnie bucha!... Powoli możesz już zacząć oddychać... Obudź się lekko! Nie przebieraj oczu, lecz po omacku staraj się żądzę moją zadowolić... A nie bądź ślamagą[73] i nie waż się czasem tej chwili styrmanić[74]...
Jak ogar skulony przy bursuka jamie, niby skaczaniały[75] i niby uśpiony czyha na ofiarę, tak Havemeyer w pozie niemrawego bieśnicę[76] rozwydrzył do miłosnych czuchrań, by otumanioną dzikiem figlowaniem w stosownej chwili opleść ramionami, ugiąć pod siebie krnąbrną dziwożonę, przylepić jej ciało do chuci wezbranej i runąć z nią razem w otchłań rozkoszy rozblomblowanej[77], ogłuchłej, bluźniawej[78]...
Poberesili[79] do samego rana.

Pozytywna męskość i niestrawny romantyzm.

Rozbełdowane[80] fjolety zarania zbudziły Omara. Na usta wazy mozolnie wypełgał i z miną drania, szczwanego badacza sprośnych sytuacij, bezczelnie oglądał skłębione ciała, poduszki spiętrzone, rozlaną kawę na prześcieradle, na skórze lamparciej z likieru jeziora, sponiewierane ciastka na ziemi. Wie, co oznacza ta pogromowa iście dekoracja, więc śmiechem sylenim, kichaniem kobolda i seplenieniem światłego fauna świadomość zaznacza. Przykucnął na szczycie nocnej kryjówki i łapką przeciera stroskane Oblicze, lecz ewolucją tą nieoględną przeważył naczynie dotąd tak cierpliwe. Gruchnęła waza, poleciały szczerby. Przytomny książę błyskawicznie brysnął[81] na fotel sąsiedni, gdzie ocaloną swoją równowagę dla niepoznaki pomiędzy plerezy wtulił porzucone.
Spłoszył kochanków potępieńczy łoskot. Są pokudłani, w ustach niesmak drzemie, do oczu dochodzą codzienności fałsze.
— Jak to się stało? — wystraszonym szeptem ziewa Ewarysta.
— Zaraz pani powiem.
Orgaz się gramoli i pończochy wdziewa.
— Kto wazę potrącił? Yetmeyer niezwykle cenił to naczynie. Będzie awantura.
— A ja sądziłem, że o co innego pani zapytuje.
— Nic poza wazą rozbitą, cacaną, nic mnie nie zajmuje. Czy kolekcjoner zrozumiał dokładnie?
— Dziwne doprawdy, bo byłem pewny, że nocy dzisiejszej miłosne zdarzenie omówić należy.
— Nic nie pamiętam, o niczem nic nie wiem.
— Dosłownie powtórzę wszystko, jak było. Otóż na Orgaza, jak pani orzekła, posiadam rzekomo wspaniałe warunki. Maskę świętości, dla pantomimy tak pożądaną, osiągnąć mogę przez sfingowanie nieprzytomności.
— Teorja słuszna, której nie przeczę. A równocześnie z przykrością stwierdzam, że dotychczas jeszcze pan nie wytrzeźwiał.
Orgaz rozszczepia pogmatwane szelki. Po czubek nosa oblubienica zakryła się kołdrą.
— Jesteśmy po ślubie i zmitrężeni, jako przystoi na nowożeńców — Havemeyer stwierdza.
— Jeśli pan uważa, niech mu i tak będzie. Do siebie pan wracać musi jak najprędzej. Po co teraz gadać? Czy dzień nastał po to, aby opowiadać, co było w nocy, jak i którędy?
— Nienasyconą do ciebie luba odczuwam tęskność. Minionej nocki uroczystość ślubną ochotę mam wielką przedłużyć znacznie, choćby na następne wszystkie dnie powszednie.
— Do czego zmierzasz wcale nie miarkuję.
Małżonek włożył zmiętą kamizelkę. Podchodzi do łoża, mozoląc na szyi uparty kołnierzyk.
— No powiedzże teraz bez żadnych wykrętów, powiedz, że mię kochasz!
— Słowo to jest zawsze coś mniej lub coś więcej. Słów wielkich nie lubię. Zawsze mię zmora dziwna prześladuje, że wyrzuciwszy z siebie powiedzenie znaczne i ważkie, już potem nie można odnaleźć w życiu właściwego miejsca, z którego poród tych słów się wywodził.
— Rozumiem odpowiedź, że przez określenie nie chciałabyś spłoszyć uczuciowych sensów, czy też je pozbawić miłosnych treści.
— Havemeyer nudzi. O nic mi nie chodzi. Pospałabym chętnie.
— Czułem twoją miłość upalną, przewrotną. Dowiedz się istotko zbałamucona i zakłamana, że ani chwilkę omdlały nie byłem ani też pijany, że wobec wybryków twoich i dąsów użyłem podstępu i że oczyma zupełnie trzeźwemi obserwowałem lubieżne twoje praktyki ze mną.
— Nic nie pamiętam, panu się śniło.
— Nie burcz ponuro, pleców nie pokazuj i nie zaprzeczaj. Pragnę być Orgazem...
— W niczem nie przeszkadzam. Ględzenia mam dosyć.
— A ja przekomarzań dalszych nie zniosę. Proszę, odpowiadaj: miałaś przyjemność?
— Kiedy, jaką, po co?
— Tylko nie udawaj! Przyjemność czy miałaś dzisiaj w nocy ze mną?
— Spałam beznamiętnie, likierem byłam całkiem odurzona.
— Ale przed spaniem?
— Piliśmy zawzięcie. Czy mam ci pokazać twych zębów ślady na moich lędźwiach?
— Trud byłby zbyteczny, gdyż ukąszenia są dziełem moskitów.
Krawatu nie wiąże, ogarnia go wściekłość.
— A o zasadzkach na życie moje ukartowanych przez Yetmeyera również nic nie wiesz?
Ona oczy mruży, wysunęła głowę, zacięła usta, aż porwie się wreszcie i syknie zawzięta:
— Proszę nie wrzeszczeć, bo ściągnie pan ludzi. Nigdy nikomu nie dałam się dręczyć. Od tego jestem, aby sama sobie zadawać męki!
— Powiesz natychmiast, czy przygotowują w „Weselu Orgaza“ dla mnie śmierć podstępną — ryczy Havemeyer zzieleniały, drżący.
— O niczem nic nie wiem. Nic mnie nie obchodzi. Skąd przypuszczenie? Pan mi obojętny, więc nie badałam...
W skoku nieprzytomnym na łożu uklęknął i z pełnym rozmachem policzek wymierzył. Jak ślepoń[82] łapczywy i napastliwy bzyknęło klaśnięcie. On głowę pochylił i rozpacz wstydliwą swego porywu na łonie jej skrywa. A baletnica oszołomiona, z pręgą różową na liczku lewem, wyprostowana, jak w trumnie leży. Powieki spuściła, została uśpiona. Woskowy profil klasyczną dumę mrozi i ścina, bo w nic już nie wierzy. Ato­‑tso? — szepcze, Ato­‑tso! — wzywa.
Omar całą scenę przez wydrążenie w fotelu zoczył. Już się przekonał, że dawny pan jego, to pospolity, nowoczesny brutal. — Można kobietę sprać rózgą, szpicrutą, porwać za włosy, ugodzić sztyletem, ale niewieściego oblicza mężczyzna prawdziwy nie dotknie inaczej, jak ustami tylko. Ten kolekcjoner, to bydlę prawdziwe, do demokratycznej postępowości i do spółczesnych myślowych światów przystosowany pierwszy kandydat na krzesło w senacie, pomiędzy braćmi flaszkomyjami[83], kalikantami[84], gazeciarzami i podobnymi uludowionymi dygnitarzami, co atmosferę całej Europy pospolitości wypocinami już zagiździli[85], a uczciwością przezwawszy podłotę, honornej hołocie poprzypinali ordery na zady. Wart jest Europy ten amerykanin. Spotka go jeszcze z mej strony oplwanie demonstracyjne i coram publico, bo na nic innego świńtuch nie zasłużył. Obecnie jednak zapobiedz muszę powrotnej fali tych gwałtowności i nie pozwolę na dalsze znęcanie się nad Ewarystą!
Książe pocwałował pod drzwi balkonu i tam pazurkami zupełnie nieznośnie i niedwuznacznie czemcha[86] o podłogę. Odgłos harmideru po całym piętrze skrada się i wdziera. W ten sposób chmyzek[87] mocno zadzierżysty usunąć się stara Havemeyera i przerwać raz wreszcie seans erotyczny.
— Omar! gałganie, uwziąłeś się chyba, by za wszelką cenę mię skompromitować! — strofuje gniewny pogromca niewiasty.
— Już ja ci odpowiem w chwili odpowiedniej. Proszę mię wypuścić. W zadusznej alkowie porannej pogody nie warto marnować. Kawaler szlachetny z wysokiego rodu o takiej porze wyjeżdża konno, w sportach się trenuje, pada w pojedynku albo zabija, albo też w końcu powraca dopiero z myśliwskiego klubu, od bakarata czy znanej tinglówki. O świcie języka na łamigłówki djalektyczne nikt nie poniewiera, ani pijackie wszczyna porachunki. Witają jutrzenkę burdami w szynkowni czy też w santuzach wyłącznie żołdacy zawsze niewybredni, urzędnicza sfora, sfora powtarzam, a nie żadna sfera, po każdym pierwszym każdego miesiąca lub też im podobne drobnego mieszczaństwa paskudne podpory. Filarom społecznym takie rynsztokowe ekstrawagancje są niemal niezbędne, gdyż z nich one czerpią swe zbawcze pomysły do odnawiania wszechmoralności. Szkoda mi czasów, kiedy to nahalny civis i wyborca, dostawszy po mordzie, odrazu wyznawał, że próżnię ma w głowie, że cały aparat do wyczuwania setnych subtelności nie funkcjonuje i że morałami nie wolno jarmarczyć[88]. O spółczesności nie mogę myśleć. Placek makowy był niedopieczony i bardzo zaszkodził mym kiszkom nerwowym. Proszę mię wypuścić! Zaczerpnę nieco świeżego powietrza, popatrzę na ludzi, tych nowych, tych przyszłych i na ich głowy wyżygam się chętnie.
— Przestań już bzduczeć[89], przekorny zrzędo! Znarowiony jesteś, a złego brzucha dostałeś[90] w dodatku, co, jak wiadomo, w jednem okamgnieniu każdy światopogląd, najcenniejszy nawet, obala i zmienia. Wyjdziemy razem.
— O to tylko chodzi, ty prekursorze wyfraczonych zbirów!
Ewarysta leży wciąż nieruchoma i w próżnię wziera, gdzie się poniewiera ostatnia chimera. Liczko nieco puchnie i bruśnieć[91] zaczyna. Natomiast w głowie robi się jej bystrzej[92].
Orgaz, we fraku na ramię rzuconym, byczy się[93] wytwornie, sztywny ukłon składa.
— Kiedy będzie wolno odwiedzić ciebie, moja ukochana?
— Kiedy pan zechce...
Wysuwa się nędznie, jak gad z oczerecia. Nieznośnego smerdę z sobą wyprowadza i nie zauważa dwóch tylko, ogromnych łez poweselnych, które łysnęły światełkiem zbójeckiem pod powiekami spoliczkowanej. Donna Ewarysta w sobie nadsłuchuje. Jest powołanie kobiecej dumy i sołtysowa rozbrzmiewa fartaszka[94] na pomstę okrutną za zmarnowanie umiłowania, za zmizerowanie rozkoszy cudackiej, za przegadanie fajności całej i za łotrowskie sponiewieranie. Gdyby Dawidek pacambuł[95] już nawet nie zechciał, Orgaz chowierał[96] teraz musi zginąć. Camera obscura i Podrygałow i ślubny kobierzec... wszystkiego użyje, wszystkiem się posłuży... Taniec trzech uśmiechów wypadnie wspaniale! Udźwignie ciężar doskwiernej[97] mądrości, którą nabyła dzisiejszej nocy i z tym ołowiem na duszy, na sercu, pohasa sobie bez zaprzestania, aż do ołtarza, do ublubieńca, do samego zdechu[98]...
Havemeyer kota wypuszcza na schody. Omar się odwraca, pyszczek otwiera, dławi się i charcze.
— Połknąłem tyle po tobie niesmaku, mój miljarderze, że na wymioty ciągle mi się zbiera. Najbardziej niestrawne są dla mnie okazy dorobkiewiczów, tych legendarnych eksuliczników, skromnych pastuszków, gazet sprzedawaczy, sprytnych kuchcików czy pomywaczy uchodźczych okrętów. Gdy dzięki zdolnościom, raczej machinacjom, dochrapią się wreszcie w bankach depozytów, lub gdy liberję wdzieją państwową, nad każdym życia bujniejszym objawem, nad uskrzydloną jakąkolwiek myślą bezwzględnie się pastwią. Kochania nie znają, ani też radości. Zszargać, doskulić[99], zatruć i wyszydzić, to libertynów tych opryskliwych najwznioślejsza pasja. Miłować? — pytają, — dlaczego i po co? Co mamy z tego? Oni chcą mieć rację na posterunkach, gdzie straż pełnić może wyłącznie fantazja. Myśli celowość niby to hodują, a przecież wiadomo jest wszystkim od dawna, że pomysł pudłuje, gdy nie wyniańczy go wyobraźnia, która wzorowo pieluszki przewija i nikłe niemowlę ścisłego myślenia poprawnie odkarmia. Praktyczna barbarja! Chełpi się zazwyczaj, że racjonalizm spółczesny funduje. Bezczelna hałastra do cieniów Voltaire‘a śmiało się przypina! A wszystko dokoła więdnie, dogorywa, bo oni panują, rządzą i dyktują. Ja książę Omar, ryzykant i bankrut, typ wraży i smutny, nieobowiązująco, tylko wskutek mdłości i męczącej czkawki, chory na puchlinę abderyckich wstrętów, z tęsknotą wspominam bezprzyczynową, irracjonalną, kosmiczną miłość, od której wszelkie tworzywo pochodzi, tę atmosferę, bez której myśl zdycha, ten płomień, te wody podniecające siebie nawzajem, aby życie było.
Karjerowicze Wschodu i Zachodu, na myśli ugorach zdrętwiałe badyle, piskuny wylęgłe w uczuć kołbaniach[100] — łączcie się ze sobą w zjednoczone stany skrzeczącej miernoty! Wy wszystkie białe, czerwone, zielone, międzypaństwowe sojusze tępoty, ty narodowej plotki poczwaro, mafjo sprzysiężona do spędzania płodów, gmerków[101] trybunale do prześladowania myśli ukochanej:... Teraźniejszości! Tobie wszechmocna, twemu pojednaniu wielkich hołodrani[102] po lewej stronie i po stronie prawej na pożegnanie, z nudów i bez żartów wzgardę wypowiadam, a przez delegata czczości wypranej z wszelkiego kochania, przez Havemeyera, waszego fifaka[103] — szanownym panom wszystkim do pospołu policzek wymierzam!
Fuknął opryskliwie, pazurami wyciął Havemeyera w prawy policzek, wywrócił koziołka, poczem już dostojnie, żygając po schodach, zeszedł do ogrodu.
— Fiksum­‑dyrdum cierpi[104] — rzekł kolekcjoner, krew ocierając jedwabnym fularem.

Cześć myśli szarej, zmechanizowanej!

Pchnął okna na oścież, w fotel się wywalił swego gabinetu. Duwa[105] ciemno­‑siwy, długoletni pieszczoch, najniezawodniejszy z listonoszów wszelkich, do pokoju wpada, ochrypły, zdyszany i zapocony. Na biurku siada. Szyfrową depeszę przywozi na szyi. Odczytywanie jest długotrwałe. Jakoś się klei.
„Wyspa Wight. Postój pierwszy. Po północy druga. Kalaputryna[106]. Papież coś zmiarkował. Noc była łagodna. Nieustannie gęgał[107]. Chciał rewidować moje kuferki. W jednym kardynał. Nie pozwoliłem. Towarzyszów zmotał i rewolwerami wszyscy mię zmusili do lądowania. Do sanatorjum, gdzie leczą choroby krtani, uszu, nosa, z aparatem wpadłem. Ogólne kichanie i przerażenie. Pożądany popłoch. Wówczas zaufania kwestję postawiłem. Ato­‑tso przeklinał, więc w twarz go wyciąłem. Osłupiał. Zdurnieli. Szybko rewolwery odebrałem wszystkie. Dobrowolnie potem kardynalne pudło lekko uchyliłem. Gdy majtki kobiece na wierzchu ujrzeli, od śmiechu ryczeli. Wytłumaczyłem, że eskimoskę, wielką elegantkę, mam za kochankę. Papież przepraszał i błogosławił, ale obstaję, by był pojedynek kiedyś w wolnej chwili, gdy będzie na rękę takie załatwienie z Ato­‑tso rachunków. Draniaszki ufają mi już bezwzględnie i uważają, żem przedni kieptarz[108]. Nie przeczuwają, co wkrótce ich czeka. Po przepłukaniu ust, gardziołek, nosów, ale w restauracji, gdzie zapłaciłem rewolwerami skonfiskowanymi, i po nadaniu niniejszej depeszy, wsiadamy, jedziemy. Jesteśmy weseli. Nie zbyt dokładnie szyfry pamiętam, więc myłki możliwe. Sahibie! — konstrukcja! Do stopek się ścielę. Saddhus Onczidaradhe“.
Zapalił cygaro, odrzucił kołnierzyk i zdjął lakierki. W pantoflach duma.
— Dlaczego z reguły niemal tak się dzieje, że człowiek pokroju mnie podobnego w kałabałyk włazi?[109] Stanowczo za mało dotąd uwagi poświęcałem sobie. Kto właściwie jestem? Nie mogę uwierzyć, aby tak było, jak gromił książę, czyli, bym koniecznie miał występować jako ten typowy i godny delegat najmiłościwiej nam dziś panującej na obu półkulach wszechprzeciętności. Omar mię obraził. Wcale nie uznaję tyranji szalbierzy, udzielających sankcji moralnej nonsensów żołnierzom. Powodu tylko odnaleźć nie mogę, po co i dlaczego unosić się gniewem? Nic mnie nie wiąże z czasem teraźniejszym, ani też z przeszłym. Przyszłość mię zajmuje, a takie spojrzenie do wniosku zmusza, że właśnie jesteśmy w przededniu połogu cywilizacji zupełnie nowej. Wypadek jest ciężki i świat jest chory na zakażenie myślenia mikrobów. Silną gorączkę, obezwładniającą, obecnie przechodzi. Czy kto mych bliźnich spółczesnych ocali, w to szczerze wątpię. Na zanudzenie siebie i drugich wraz z potomkami są wszyscy spółcześni z góry skazani. W myśl założenia tego prostego, koniec ich przyspieszam przez zakupienie i urządzenie „Wyspy Zapomnienia“. Że mało mówię i że nic tnie piszę, z tej tylko przyczyny skromniutkiej wynika, iż nie mam do kogo, bo nikt nic nie słyszy. Dziś nic nie wolno, wszystko jest dla ludu „pracującego“, dla inwalidów rozbohaterzonych i dla tych skarbów, które państwo trwoni z wielkiem namaszczeniem. Chcąc zrobić cokolwiek, nie można pytać, gdyż zaraz zabronią. Jeśli coś się stało, zawdzięcza istnienie wyłącznie zrządzeniu, że dawno było niedozwolone albo zostało wnet zakazane tuż po narodzeniu. Przygotowując podkop zasadniczy pod mumię kultury dawno pogrzebanej, z zamiarem zbrodniczym nie bardzo się kryję, gdyż ogrom kontroli demokratycznej jest zapatrzony od świtu do nocy w bezbrzeżne ziewanie spółobywateli, którzy upadają wprost pod ciężarem gąb rozdziawionych nad własną pustką. Nikt paradoksów dziś żadnych nie mówi, ani też pisze. Paradoksy żyją, najlepsze ze wszystkich, jakie kiedy były. W dzisiejszych stosunków układzie zgmatwanym przy jąłem dewizę: drudzy są od tego, by głupstwa gadali, ile tylko mogą, ja zaś żyję poto, abym mądrze milczał, przemądrze milczał i nigdy nikogo, ani nic, nie słuchał.
Widzę mnóstwo rzeczy, wszystko niemal słyszę. Nic mnie nie porywa, ani nie rozczula. Siła namiętności czy mię opuściła, czy nie nawiedziła. Nerwowy nie jestem. Spokojnie przyjmuję i w tempie roztropnem oddam, co należy. Fachowej roboty nigdy nie ceniłem. Urządzenie świata, takie niewygodne, uczy dość wymownie, że specjaliści mają dar niezwykły do wyjawiania niedoskonałości szczególnych pomysłów i że nad przepaścią nie cło przebycia wnuki wynalazcy całemi latami dumają z rozpaczą o ograniczeniu ludzkiego umysłu. Pracę natomiast, tę opiewaną i zachwalaną, o tyle uznaję, o ile można brać ją napół serjo, jako ochronę przeciw ludożerstwu oraz jako środek — dotąd niezawodny — choć nader powolny, na wytępienie zbyt rozmnożonego rodzaju ludzkiego. Nie zarobiłem dotychczas jeszcze grosza choć jednego. I wszystko jedno, czy wydam tyle, co teraz zużywam, czy sto razy więcej. Mniej mieć nie mogę, a tylko więcej. Demokratyczna w tem tajemnica, jak mnożyć miljardy, byle spoczęły w papierach, w gotówce, i byle właściciel nie uległ chętce nabycia wśród swoich nieruchomości nieco rozległych.
Dziwić się nie lubię nikomu, niczemu, bo to liryczne wprowadza nastroje, których nie wyczuwam. I to mnie różni od Yetmeyera niemal zasadniczo. Zresztą we wszystkiem zgodzić się z nim mogę, choć słówkiem nie pisnę. Walki nie znoszę, bo przegrać łatwo, co upokarza. Przy przeciwnościach trwam w pewnym uporze czysto sportowym 1 tylko tak długo, jak długo wnioskuję roztropnie, na chłodno, że kalkulacja czy przechytrzenie niebezpieczeństwo rozgrywki umorzy. Z tem przekonaniem wciągnąć się dałem w tutejszą kabałę z „Weselem Orgaza“. Wiem, że mi coś grozi, lecz manewruję, by ostatecznie nie popsuć zabawy sobie samemu, a tem mniej jeszcze rozwydrzonemu siepaczowi memu.
Tysiącem barwnych odmian znużony, w bezbarwność wszelką, jako w ideał cichy, nieprzytomny, spojrzenie wlepiłem. (Sądzę, że mi wolno od czasu do czasu, dla ułatwienia funkcij umysłowych, użyć ideału, jako idealnej quasi definicji). Upodobanie to moje sprawiło, że w własnej sylwetce, narysowanej zupełnie niedbale, choć z artystycznie wybitnem zacięciem, jestem całkiem bławy[110] Nie osiągnę więcej. Dla roli Orgaza chcą aranżerowie nałożyć mi maskę świętości, miłości, żywiołu spełnienia i wszelkich innych możliwych obcości. Gdy nie usłucham — będę ukarany. Ostatni wysiłek o charakterze na skroś pokojowym podczas kongresu religijnego ze mną uczynią. Pojęcie Boga pod nos mi sprowadzą i umożliwią, bec à bec, spotkanie z fikcją naczelną a nieśmiertelną, więc przez to samo każdemu mózgowi blizką, poufałą. Wiem, na co liczą: że ja się roztkliwię. Jedno jest pewne: niema anatoma, któryby wskazał, w jakiej to komórce lichej mojej głowy i w jaki sposób pomieścić się może pojęcie trwałe i rzeczywiste o wszechmocnym Bogu. Lecz wcale uprzedzać nie chciałbym zjawisk, które może przyjdą. Kto wie, co być może... Bywało niekiedy, że ni stąd, ni zowąd...
Bez bufonady powiedzieć mogę, że wszystko rozumiem. Rozumiem w sobie i porządkuję. W tem, co przychodzi z świata zewnętrznego, niezrozumiałych myśli nie spotkałem, natomiast bez liku zauważyłem pomyśleń jasnych, ale nierozumnych. Zaletę w sobie odkrywam bezwiednie: umiem najuprzejmiej przyjmować u siebie źle wychowaną a rzetelną nudę. Z drugiej zaś strony umiem mą zabawę oddać bez namysłu do zepsucia drugim.
Lecz po co żyję? Po co ostatecznie?...
Coś mi się widzi, że wciąż mam jeszcze czeremere w czubku...[111].
Czy to jest pytanie? Kto mi sondowanie samego siebie narzucił tak obce?
Myślę. I tyle...
A myśleć umiem, niezgorzej, najściślej. Wiem o tem napewno...
Myślę i myślę, najoczywiściej i najlojalniej...
Wówczas nie czuję, że byłem, że jestem, że być jeszcze mogę...
Ten brak poczucia rzeczywistości, gdy myśl się mozoli, jest życia mego najsurowszym prądem.
Bunt jakiś się składa w czystych sylogizmach, a ja nieruchomy i nadal pokorny... Myślę, więc nie czuję... myślę, więc nie jestem...
Gdyby się zgodził jakiś pan uczony, jabym spróbował pracować mózgiem, gdy serce nie bije.
Tkwią we mnie zalążki do nieśmiertelności zgoła niebywałej, bo funkcjonalnej, że ją tak nazwę; ani fizycznej, a nigdy i wcale nie metafizycznej.
Świadomość mózgowa instynkt zachowawczy przytłacza, zaćmiewa.
Odwrotnie wypada: ratując naprzykład me nagie istnienie, życie zagrożone, mógłbym najskuteczniej ten zabieg wykonać w impregnowanym stanie bezmyślności...
Przeskakiwać umiem od ostateczności do ostateczności, byle tylko myśleć, a raczej, by nie czuć braku istotności mojego istnienia.
Gdy mi zemrzeć przyjdzie, najprawdopodobniej będę w trumnie myślał......
Stwierdziłem w tej chwili, że krwią się nie żywi dziwaczny mój czerep.
Maszyną jestem!
Maszyną przyrody samopas puszczoną.
Maszyną wspaniałą, bo kołomazi[112] nie trzeba jej wcale.
Maszyną świadomą, bo uradowaną kołowrotem swoim.
Maszyną pośpieszną, bo wolną wolą pędzoną, zagnaną.
Maszyną domową, bo w sobie pracuje i sama ze sobą.
Maszyną szaloną, bo sama pożera, co produkuje.
Maszyną milczenia wyzywającego, bo przemyśleniem przepełnionego.
Maszyną zagrodą czyściuchną, wiośnianą i zabluszczoną, bo pustką stoi, bo nikt tam nie wchodzi, bo nikt kolebki w niej nie ustawił i nie wydźwignie z niej żadnej trumny.
Maszyną rebusem, nierozwiązanym, a konkursowym.
Kto natychmiast poda trafne rozwiązanie, temu zapewnię w utraconym raju pobyt wakacyjny, albo gdy woli wynajmę mu w czyśćcu, gdzie najzabawniej, mieszkanie stałe. A brzmi pytanie: Co to jest? Chodzi bez nóg i bez głowy i bez protezy i tułowia nie ma, choć niewiadomo, co lepiej potrafi: żyć czy umierać? Każdy rozwiązuje tę moją szaradę odpowiedzią chytrą: niby coś, niby nic. I moralizatorską dołącza uwagę: w tem bohaterstwo, by niczem nie być, a coś przedstawiać! Ja zaś wolałem zawsze me tchórzostwo, które w niezachwianem posiadaniu czegoś nic prezentuje bez akcentowania.
Jeszcze się nasuwa ostatnie stwierdzenie, nieodwołalnie ostatnie, ostatnie:
Maszyną jestem, która z bezmyślności stale roześmianej myśl stwarza szarą, bezzębną i żmudną.
Teraz już zupełnie o sobie nic nie wiem. Węch mam znarowiony przez tę kobietę i przez jej likiery.
O nocy dzisiejszej powiedzieć należy: juhasowanie[113] na szczytach rozkoszy.
Czy ja ją miałem, czy ona mię wzięła?... Licho raczy wiedzieć! Nieznośny poranek. Zagadką się staje każda faramuszka[114]. Nie chce mi się biedzić.
Rozkosz wraca znowu. Poprostu trywialne są nagabywania erotycznych wspomnień. Lecz zobowiązania, tak zwane ludzkie, społeczne, moralne... Niech je kaduk porwie!
Donna Ewarysta de las Cuebas. Chyba z tą szlachcianką ja się nie ożenię. Ojciec koniuszy królewski w Madrycie. A stryj cygan-kotlarz i wagabunda. Starego rodu chytra polityka. Połowa dla dworu, a reszta dla ludu. Może się podobać, kogo to obchodzi. Ale dziewczyna niezaprzeczenie jest silnie skrzywiona w wewnętrznej osi. Muszę jej posłać przedewszystkiem czytak[115], rysik i tabliczkę oraz preceptora. Choć szczerze zabawne mieć dzisiaj żonę, damę pierwszorzędną i wygadaną, a niepiśmienną. Śliczna pannica, klasyczna, rasowa i wulkanowa. Perwersja? Właśnie to przykuwa. Zresztą nieszkodliwa, zorganizowana, myślą natchniona. Ona mię kocha. Jestem przekonany. No, zobaczymy. W tej chwili nic nie wiem. Przeklęty poranek. Niewymownie durny.
Ten saddhus to kapaks[116]. Wziął ich na kawał. Tylko nie pojmuję, dlaczego właściwie on tego papieża w twarz nagle uderzył? Co to ma znaczyć, do czego on zmierzał? I chce się strzelać, twierdzi, że koniecznie, prędzej, czy później... Czy odgłos policzka krwi zapach budzi? Na równi u tego, co otrzymuje, jak i u tego, który uderza? Brak mi wszelkiego w życiu doświadczenia.
Szczególne zdarzenie. Tej samej nocy w mojem otoczeniu naogół trzy facki! Czy nie za dużo?
A w odosobnionym każdym wypadku jedno uderzenie, jedno jedyne! I co najciekawsze: zadane znienacka!
Ja Ewarystę poprostu napadłem. Upiększać trudno...
Niebawem Omar, jak ochmistrz powinien, na mojej twarzy poszukał rewanżu za swoją panią.
I w końcu brahmin na świątobliwe oblicze papieża bez ceremonji, zamaszyście wjechał.
Kot mię znieważył, a jednak nie wiem, jak czuć się może człowiek myślący i przez człowieka sobie równego spoliczkowany... Jaki przeżyć przebieg?
Cobym ja począł w podobnym wypadku?
Czy opętane krwi pożądanie zdołałoby przykryć świetlistość myślenia?
Czy również zemsta na śmierć i na życie?
Przynajmniej saddhus takie przypuszczenie koniecznie narzuca...
Czy Ewarysta również krwi mojej domagać się zechce?... Czy życia nawet?...
Nic nie wiem, nic nie wiem...
Trzy uderzenia, jedno za drugiem, niemal równocześnie...
Tres faciunt collegium...
I spólna zasada: jedna tylko facka, lecz za to znienacka.
Cóż z tego?
Nic nie wiem, nic nie wiem...
Durny poranek!





  1. Uderzenie w twarz.
  2. Brzuchatym.
  3. Góra w prowincji Shiang­‑hsi, która stanowi siedzibę papieży taoistów.
  4. Ponury.
  5. Mysz.
  6. Świerczka
  7. Kot.
  8. Robaczek.
  9. Książka zawierająca ewangelje niedzielne i świąteczne.
  10. Wyspa krokodylów.
  11. Nieporadna
  12. Docinki.
  13. Bicie serca.
  14. Ceremonja wiązania chustki na głowie panny młodej.
  15. Burza wichrowa.
  16. Statek do spławu.
  17. Okręt, przeważnie niekołowiec.
  18. Wyspa Zapomnienia.
  19. Wyspa Zapomnienia.
  20. Czczość.
  21. Rosły, silny.
  22. Organista.
  23. Wielka atrakcja.
  24. Wylewać pod siebie.
  25. Zatumanienie, szaleństwo
  26. Borykać się.
  27. Zakatuje.
  28. Dziecięta.
  29. Bije.
  30. Djabła.
  31. Bies, zło.
  32. Drepta.
  33. Mącić, mieszać.
  34. Zrozumiesz.
  35. Trapi, prześladuje.
  36. Gramoli, włazi niezdarnie.
  37. Butny, zuchwalec.
  38. Stojącego nad grobem.
  39. Kłamię.
  40. Awanturnik.
  41. Gnębić.
  42. Pyszny, dumny.
  43. Djabeł.
  44. Mówić półgłosem.
  45. Piersi.
  46. Porzuciła.
  47. Niestosowne.
  48. Próchno.
  49. Zaufany djabła.
  50. Trzpiot.
  51. Bezbożnik.
  52. Akuszerka.
  53. Kopcić.
  54. Ufnie.
  55. Stara wiedźma.
  56. Pisklęta.
  57. Pieniądz djabelski.
  58. Stękająca kobieta.
  59. Niewiasta wygadana, pyskata.
  60. Grubas.
  61. Zachmurzył się.
  62. Zawikłania, tarapaty.
  63. Przerwa.
  64. Fortepjan.
  65. Kot.
  66. Żałosny głos wydawać.
  67. Błyskawice.
  68. Kobieta lubiąca romanse.
  69. Sosna.
  70. Beczał.
  71. Tajemnice.
  72. Upał.
  73. Niedołęga.
  74. Zmarnotrawić.
  75. Zdrętwiały.
  76. Kobieta złośliwa, podstępna.
  77. Szybko płynącej.
  78. Bezwstydnej.
  79. Dokazywali.
  80. Rozkopcone.
  81. Przeskoczyć.
  82. Giez, bąk koński.
  83. Aptekarz.
  84. Handlarz.
  85. Zatkać, zapchać.
  86. Trzeć, drapać.
  87. Drobne stworzenie.
  88. Hałaśliwie handlować.
  89. Narzucać się.
  90. Zachorować na żołądek.
  91. Rumienić się.
  92. Jaśniej.
  93. Puszyć się.
  94. Grzechotka.
  95. Opasły.
  96. Wietrznik.
  97. Dokuczliwy.
  98. Do ostatniego tchu.
  99. Dokuczyć.
  100. Brudne, stojące jeziorko.
  101. Durniów.
  102. Hultaje.
  103. Spryciarz.
  104. Zwarjował.
  105. Gołąb.
  106. Awantura.
  107. Mówić przez nos.
  108. Żartowniś.
  109. Wplątać się w złą sprawę.
  110. Blady, mdły.
  111. Zawrót głowy.
  112. Smar do wozów.
  113. Wypasanie owiec na halach.
  114. Drobiazg.
  115. Elementarz.
  116. Sprytny, pojętny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Jaworski.