Wesele hrabiego Orgaza/Rozdział szósty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Roman Jaworski
Tytuł Wesele hrabiego Orgaza
Podtytuł Powieść z pogranicza dwóch rzeczywistości
Wydawca F. Hoesick
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POJEDNANIE CNOTY Z ROZPUSTĄ
Rozdział szósty teren stanowi, na którym...


pierwsze kości padają ideowej i konstruktywnej rozgrywki między Yetmeyerem a Havemeyerem. W dancingu odbywa się wstępna, generalna próba baletu wobec zaproszonych gości. Pantomima, zatytułowana „Pojednanie cnoty z rozpustą“, została skomponowana przez Podrygałowa i służyć ma ustaleniu pierwiastków stylowych, jakie znajdą zastosowanie przy wykonywaniu późniejszem głównego misterjum, t. j. „Wesela hrabiego Orgaza“.
„Pojednanie cnoty z rozpustą“ jest pierwszym, oficjalnym popisem Ewarysty, która ma wytańczyć dzieje swej dziewiczej tragedji, powstałej z tą chwilą, kiedy miłość do nieudolnego matadora Manuela pogmatwała się obłędnie z uwielbieniem dla zwycięskiego byka Corcito. Zjawa trjumfującego zwierzęcia rzuciła cień na zbolałą duszę dziewiczą i zraniła głęboko dumę pierwszej miłości. Przyrodzone pędy cnoty pogmatwały się niesamowicie z pnączami mściwej rozpusty. Taniec torreadorski, w którym ginie byk-zmora, ma być równocześnie duchowem wyzwoleniem i umysłowem uzdrowieniem Ewarysty, opętanej przez ponure wspomnienia.
W loży dyrekcyjnej dancinga zebrało się całe najbliższe otoczenie Yetmeyera. Podrygałow, który tym razem występuje głównie w roli autora, wyjaśnia zebranym te sensy idealne, jakie kryją się w jego pomysłach, wykonywanych przez Ewarystę i przez dwunastkę Podrygałowiąt. Nie ufa jego wywodom i podkłada im treści na skroś ziemskie, powszednie, wychowawczyni jego dzieci, niańka Prakseda. Ukraińska ta dziewka, schorzała i zgorzkniała stara pannica, kocha się pokryjomu w swym chlebodawcy. Z miłości tej przetrwała ona całe piekło pożycia Podrygałowa z czterema jego żonami i wychowała baletmistrzowi cały tuzinek jego potomków. Dzisiaj zależy Praksedzie głównie na tem, by Igor nie ożenił się po raz piąty. Tymczasem urok Ewarysty działa bardzo silnie na tancmistrza i niania posądza swego pana, że szykuje się on potajemnie do małżeństwa z primaballeriną. Obawa przed tego rodzaju możliwością wpędza prostaczkę w głuchą rozpacz i podnieca ją do trywialno-brutalnych prób przeciwdziałania.
Po raz pierwszy zjawia się publicznie na tem przedstawieniu delegat Havemeyera, brahmin On-czi-da-radhe, wywołując powszechne zaciekawienie zarówno swym cudackim wyglądem, jak i niezwykłym sposobem zachowania się. Przypatruje się on pantomimie, zawieszony przez cały czas na nogach zahaczonych o balustradę loży, głową na dół. Po skończonem widowisku wszczyna derwisz dyplomatyczne rokowania z panem Dawidem, któremu oświadcza wśród umizgów przyjaznych, że wzorem pojednania cnoty z rozpustą, zmierza on również do zbliżenia poglądów oraz usunięcia różnic, jakie dzielą obu przeciwników: Yetmeyera i Havemeyera.


Pokorne cienie zmitrężonych fraków fałdują się w siedzeń zagłębiu. Zawstydzony szelest kobiecego jedwabiu tu i ówdzie wślizgnie się do wnętrza. Pogaszone twarze. Bieleją w ponurej ciszy załamane, sztywne gorsy. Rozpalone uda niewieście dygocą w zimnicy półmroku. Spłoszone półsłówka, jak świętojańskie robaczki, migotem wybłysną i niedbale gasną. Chmurnie sprawdza służba karty zaproszenia. Bimbają przekornie kropelki uśpionych wodotrysków. —————————

PRÓBA GENERALNA.
PO RAZ PIERWSZY W DOBOROWEM GRONIE:
BALET Z PANTOMIMĄ W 3 ODMIANACH
UŁOŻONY NA UROCZYSTOŚĆ INAUGURACJI
„PRZEDŚMIERTNEGO DANCINGA“
PRZEZ LUCYTERA SZTUKI TANECZNEJ
IGORA FRANCEWICZA PODRYGAŁOWA
Z SARATOWA
OGLĄDAĆ BĘDĄ WSZYSCY JAK W JEDNEJ NIEWIEŚCIE
KŁÓCĄCE SIĘ Z SOBĄ
CNOTA Z ROZPUSTĄ
POJEDNAĆ SIĘ MOGĄ.
ILUSTRACJA MUZYCZNA KOMPOZYCJI MISTRZA SYMFONJI KUBISTYCZNEJ ARCHANIOŁA
ASCANIO COLONNA PITOUPITOU con FUOCO
Z FLORENCJI.
Występ:
PRIMABALLERINY EVARYSTY DE LAS CUEBAS,
Flaminicae Amatae“ skocznych misterjów,
CZARODZIEJKI WIROWYCH OBŁĘDÓW ORAZ PEŁNEGO TUZINĄ DZIECIĄT FRUWAJĄCYCH
Obojga płci PODRYGAŁOWIĄT.
W WYKONANIU WIDOWISKA BIERZE UDZIAŁ CAŁY DANCINGOWY
ZESPÓŁ ŻYWY I MARTWY”.
W dyrekcyjnej loży sam autor baletu, Podrygałow, siedzi. Na palmy wyżynach spojrzenie uwiesił. Nos długi, zadarty szuka firmamentu. Zielonkawe lica, w ostrołukach zmarszczków, wyjawiają zdala ciekawość studencką. Wśród plisów skóry przy ustach upiętych wylękniony uśmiech nieznacznie przykucnął. Stożkowej łepety włosienne poszycie jest barwy słomianej i dźwiga w pośrodku udeptany przedział. Króciutki, pluszowy żakiecik do stanu wystawia na pokaz kibić wprost kobiecą. Z poza wycięcia nudnej kamizelki, sarniej, pikowej, rozmachany fular, barwy granatowej z kremowemi centki, powiewa czupurnie i fantazyjnie. Jelenie nogi słynnego tancmistrza są utajone w głębi szarawarów, głośno petitowych, karnie sprasowanych. Meszty balowe, lakierowane, z pomponikami na spiczastym grzbiecie, zalotnie muskają jedwabne pończoszki.

Tuż przy nim się biedzi w mizernej, taftowej, bławatnej sukience piastunka dzieci od lat zwyż piętnastu: Prakseda Bakcyl. Na Ukrainie w Żmerynce zrodzona, zwrotniczego córka. Losy zagnały dziewczynę na służbę do miasta Kijowa. Wyhołubiła Podrygałowowi dwanaścioro dzieci, jego cztery żony pod rząd pochowała. Dziś, nie wie czemu, każdą z nich wspomina.

Wspominki niani Praksedy o umiłowanym czarcie
i o czterech żonkach jego.

„...Oj! niebyle ziółka, całkowicie gorzkie, niby centurja, dla Praksedy były te ślubne Igora, kochane śliczności. Same pogańskie, kruche porcenelki[1], same jaszczurki chłodne, oślizgłe a sepleniące cudackim jazgotem. Ćwir­‑ćwir cały dzień Boży. W każdym kącie: bęc i taka paniusia już leży i wzdycha, czas drogi wałkoni. Wciąż dąsa się, finfa i nudnie dziamoli[2]. Bez zmiłowania pięć razy na dobę pomstuje o wannę. Niczego sobie nigdy nie żałuje. Koronki, bombonki, pończoszki, olejki, loczki, breloczki, puderki, pińczerki, pajac pod kołdrą, za gorsetem myszka z obciętym ogonkiem. Tryle godzinami. La­‑la­‑la radosne, a nikt nie wynypie, skąd idzie wesołość i po jakie licho. Wieczorem fikanie cienkiemi nogami po glansowanej posadzce salonu, bezwstydne, układne. O północy zato rżnie na umór w karty, zapewne z gachami, lub wiedzie rozhowor z zamówionymi poprzednio duchami. A zbarłożonych[3] fatałachów wszędy kopice, stogi, wyrośnięte sterty. Gdy przyjdzie napęcznieć i biedne stworzonko w żywocie wykockać[4], już taka paniusia zaraz się burdasi[5], o coniebądź siepie, sierdzi, klątwuje i wymyśla cięgiem. Nijakiej czułości, żadnego modlenia, nigdy ani troszkę. Więc nie dziwota, że Igor chłopisko czmycha do szynku, w miasto na rozpustę. Prakseda natomiast, co wieczór, przykładnie, dobranoc mówiła szanownej swej pani, każdej po kolei, jaka niebądź była. Rączki niedobre, wymacerowane różowem pachnidłem, słodkie jak pomadki, ale wielmożne, wargami zlizała. Prakseda, służebna nadsłuchiwała, jak czort półszeptem podszczuwał dziewuchę: „Zatłamś tę kukłę, palcami pod gardło, bo zanim dziecina wychyli się z łona, już nie będzie matki, a cała zgryzota i z dzieckiem babranie na ciebie spadnie!“ Wielka ochota wlokła się po grzbiecie, między cyckami łaziła mackami, niby zdradliwe, kąsiwe robactwo. Lecz na odżegnanie Prakseda „zdrowaś“ kilka mamrotała, półgębkiem, ukradkiem. I ustępowała swędząca ciągota z pacierza, z pachwin i ze spierzchłych dłoni. Trzeba się poszudrać[6], gdy gnębi pokusa, a migiem spotnieją śmiałości do draństwa.
...„Bywało, nad rankiem powraca Igor ze szkliwem wilgotnem w wypłukanych oczach i chwiejny na nogach. Chce się przekomarzać, szuka cygaretki, potyka się, bredzi. Małżonka dziaukota, a czując płodu dotkliwe chyboty, ojca nicponia rżnie w gębę chwacko. On za warkocze, tak sobie dla figlów, na dywan ją zgarnie i wlecze do sieni, a potem już dalej i nieco raźniej na frontowe schody. Sapanie, bełkoty, ratunku­‑rety, lamenty, rozpacz. U sąsiadów zgroza, a prystaw gaspadin, wezwany przez stróża, pojawił się w bramie i na małżonków leje wody wiadra. Oj, heca nielada i istne pieklisko. Sponiewierane, skrwawione, zdrapane, kakaowemi sińcami znaczone, z kłakami w garściach, wreszcie rozdzielone zostało małżeństwo, poczem westchnęło i policyjny zeznało protokół. Po awanturze znacznie życzliwiej i niemal pogodnie na się spozierali. Obrzęd wyrównania małżeńskich sprzeczności — przez pyskopranie sprzyja czułościom. Kurtyna zapada, chryja się kończy pod ciepłą pierzyną, pulchną jedynaczką. Lecz zanim pośpią, zwykle ulgę czynią sobie: oboje żygają na przemian lub równocześnie, żygają w muśliny, puchy, adamaszki. Jego nawiedza dopust z alkoholu, jej żółć zbełtały ciężarności drgawki. I znowu te kąty nękają Praksedę, drą się, brzękają: „Praksiu moja, Praksiu! uprzątnij to świństwo, szybko bez poznaki!“ Prakseda się kwapi, miotłą na łopatę obrzydliwość zgarnia, piaskiem posypuje, podnosi żaluzje, przez okna rozwarte wpuszcza słoneczko głupio uśmiechnięte i rośne powietrze i śpiewkę skowronią... wprost na splamione, szerokobiodre, w brokaty wtulone a zasmrodzone... małżeńskie łoże. Oni już chrapią, a niania się gapi na swego pana i pojąć nie może, dlaczego od dawna, bez żadnej potrzeby, bez wszelkiej nadzieji, w najgłębszem milczeniu dziewiczego serca... kocha Igora. Zaledwie wyrzekła tę prawdę w sobie, nic nie powiedziawszy, po trzykroć krzyż kładzie: na czole, na ustach i na małych piersiach. Przemienienie Pańskie! Didko chyba znaje! Psie jakieś uroki!... Tfy... coś także!...
...Dziś wielka próba. Wspomina, wspomina. Inaczej nie może. Tyle zmarniało, zbutwiało, przepadło. A Igor wciąż żyje. Każdego licho przyczepi się możne, Igora omija. Patrzyło mu się, by zginął już dawno. Na Kreszczatyku[7] wleciał pod tramwaj, a ledwie na karku motoru szczotki skórkę mu zdarły. Razjeżżaja[8] cała w gruzy się rozpadła, gdy pietrogradzkie na cześć Lenina nastały hulanki, mordercze, bestjalskie. Dwa całe tygodnie strzelali, palili i rabowali. Ginęły tysiące, przymknięte w domach, jak w rzeźniach baranki. Igor wszystkie noce najspokojniej przespał i wyszedł nietknięty. Prawda, że Prakseda zawsze przy nim była, czuwała, żywiła, lecz może właśnie dlatego tylko również ocalała. Gdzieś w Niemczech latał napowietrznym statkiem. Sparły się gazy, buchnęły płomieniem i wszyscy przepadli. Przysmażonego z pomiędzy zgliszczów, poturbowanego, ale żywego wyjęto Igora. Kusztykał, kawęczał, ale się wylizał. A w Saratowie, bywało, co ranka i co wieczora szedł pomór na miasto. Ciągnęły zarazy, żołdackie hordy i chłopskie widła. Głód się wprowadził i niby brytan spuszczony z łańcucha, na wszystkie strony do każdej radości, bronił dostępu, złe szczerząc zęby. Igor wciąż tańczył i całą rodzinę z zagłady wyhopkał. Spojrzeć wystarczy, jak nogi poderwie i śmignie w górę, jak zwija się w frygę i stąpa w powietrzu, by zrozumiał każdy, że on chyba z czarty musi mieć konszachty, że go bogorób[9] jakiś spreparował nie z ludzkiej gliny, lecz z smoły djabelskiej, że nie da mu rady żadna przekora do człowieczej doli stale przylepiona, że go nie zmoże i woda święcona, by przed ikonostasem rozwalił się krzyżem, w pokornych ślozach[10] i rzewnej słabości, że Igor poprostu nie kipnie nigdy, że śmierć jest mu żartem, że ją wykiwa o każdej porze i zawdy ściemięży[11], bo niezawodnie najlepszym synkiem i najbardziej szczwanym jest... belzebuba! Nie zmiarkowała jeszcze ani razu, by o coś prosił, czy przed kim czapkował. Idzie sobie prosto przed samego siebie, wesoło harcuje i rzecby można, że bez wysilenia, niby od niechcenia, śladu swej duszy ciuchta[12] dookoła i po to jedynie aż do upadłego tańcuje, tańcuje...
...Za chwilę granda, okrutna parada. Pamięta tak samo w Moskwie, w Bukareszcie, a potem w Paryżu. Dziś ino różnica, że Podrygałow wlazł między gapiów i wichrem być nie chce świszczącym w arenie. Coś nowego knuje, do niańki się liże i honor czyni wychowawczyni swych mnogich pisklątek. Wino jej płaci i oranżadę, figi i daktyle. Zatańczą przed nimi pierzaste wróblęta, żółtawe kaczęta, Igora nasienie, które przy piersiach swych zatęsknionych, sflaczałych i zeschłych, czule wychowała i odbiedziła. Powiedzie bachory w tany niezawodne cygańska horpyna, obłędna fladra i niby to panna. Psiamać by ją wzięła. Wrzask zewsząd gawroni „cudna Ewarysta!“ No, i cóż z tego? Wielkie mecyje!... Po jakie licho zawracanie głowy? Półnagie wystawia bogdanka specjały, ale Podrygałow nie durny kocur i nie da się złasić! Gadzinowej śliny z ust Ewarysty on nie popije i po omacku nie zwyczajny włazić do kurwich barłogów. Jego trzeba prosić, przypaść mu do kolan, za stopy obłapić i skamlać i wzdychać. A także się spieszyć, bo nie lubi czekać i kiedy raz minie lubieżna godzina, on rozkosz wstrzymaną na zawsze zapomni i nie dowidzi już nigdy tęsknoty, która się przed nim na paluszki wspina.
Fajność Ewarysty czemże jest dzisiaj, wobec Praksedy rozmodlonej krasy, która ongi była? Pan naczelnik stacji, gdzie jej rodzina uboga żyła, strojąc besztefranty[13], zaklinał się przed nią na wszystkich świętych, że najdziwniejszym jest mu ona chabrem, jakiego zwidział, że zwędrowawszy w poprzek i na przełaj stepowe bujniska[14] wielkiej Ukrainy, nigdy nikt nigdzie ziółka tak wiotkiego, posrebrzonego niebiańskim płaczem, migocącego paciorkami ślepi, takiej dziwoty, co niby cytrynek[15] siada w koniczynę i z wielkiej radości wąsaty nochal do słonka rozdyma, na ludzki sposób wypatrzyć nie zdoła. I miała co z tego, że się tak pyszniła? Ot... skaparzyła urodę i cnotę jedynie po to, by od fikania zapocone buty pucować z wieczora... A do rozkoszy sposobność była, była raz jedyny! Dziesięć lat temu. Igor bezprzytomny i zaopuszczony do szlafkamery nad rankiem zabłądził i młodą piersiczkę zaspanej scałował. Durna, przerażona Igora, Igora, którego pragnęła nadewszystko w życiu, z tapczana na ziemię jak szczura strąciła!... Poszedł i nie wrócił. Odtąd dygotała już cała we wrzątku, w duszę mu patrzyła, o zapomnienie, o wybaczenie szlochała, żebrała, nockami na klęczkach pod jego drzwiami wspomnienie siliła, lecz żadnej chętki ani zmiłowania w nim nie stermosiła. Skrzep serce mu zatkał dla cudnej Praksedy. Była poza nim, żyła, chodziła i młodość żmudziła. Jak uczeń Pański łagodny bywał, obfity w łaski, a zawsze pyszny, niedostępliwy. Pośród pieluchów, nad balją, przy piecu miłosną cierpotę[16] bez zaprzestania, bez zmiłowania Bożego, ludzkiego, studzi taj miętosi i tak zakutłana[17] w milczenie przystojne jest niby sobaka wierna podwórzowa, co ino ślady pana wypatruje. Chyba do skonu samego, rychłego nie wypietrasi ni słówka marnego o swojej gorącej, jak fibra dławiącej, ku Igorowi żalem chliptającej, miłosnej potrzebie. Więc nie dziwota, że dzisiaj jest kwoczka, ukropem sparzona, zmacerowana i podskubana, że kraśne liczka na marne, przyśpiesznie ciemrzą się, ciemrzą[18]...
Już niech co chce będzie, bo i tak Podrygałow nie zerknie nawet. Nigdy nie będzie w pieszczotkach pospania, a nawet żadnego przy kuchni macania.
Przedwczora, bywało, Podrygałowowi gatki naprawiała. Spojrzał pod światło na zacerowane, czerwone jej ręce, po twarzy oczyma bajbardzo pobiegał i po włosiętach ugłaskanych składnie, na oba boki w precelki zwiniętych. — Moja Praksedo — dobrotliwie zganił — jesteś zaniedbana. Masz dotąd niezły rysunek głowy, zwłaszcza w profilu, lecz wątrobiane szpecą cię plamy. Trzeba coś robić, by jakoś odmłodnieć. — Na psa uroki, toż to istne kpiny! Dziś wyprostowana siedzi tuż przy nim i by nie miał wstydu, twarz upudrowała oraz gliceryną ręce wytarła. Właściwie nie ma znowu tak bardzo o co się szastać. Niech Ewarysta spróbuje teraz, niech ona sobie Igora urzeknie i żoną mu będzie. Warto być piątą prawowitą białką[19]. Bachorów kupa już jest gotowa, a nowych dziecisków od razu przybędzie. Igor jest majster i nie przepuści niewieście ślubnej. Czort taki się mnoży, choćby nawet nie chciał. On nietylko płodzi niewinne maleństwa, lecz matce zaszczepia nieludzkie prawo przynaglonej śmierci. Cztery już damy wyprawił do piekła, a to samo licho i piątej nie minie. Niech się taka znajdzie, co znowu skosztuje!

Najsamprzód Dunkę sprowadził z obczyzny. Kobiecina niezła, ckliwa, piegowata. Trzy lata rodziła, co rok, jak najęta. Do ołtarza poszła już z brzuszkiem napiętym i takoż spęczniała wstąpiła do trumny. Błagała, żebrała, by nie poniewierał znękanego ciała. On jednak mąż wierny, a jurny buhaj, wygodę w domu chciał mieć przedewszystkiem, więc ją tumanił, że umiłowanej zdradzać nie może i bez powstrzymania płodził, taj płodził. Pewnikiem z rozpaczy raka przywołała na karmiące piersi i musiała kiwnąć. Po niej nastała tinglówna Rumunka. Rozlazła, uparta, same dwojaki na świat przynosiła, lecz zawsze zdechnięte. Raz, przy łzawym końcu, żywego chłopaka Szaszę porodziła, ale w tym połogu własne swoje łono na śmierć zabiedziła. Ruda, dzióbata, lecz cudnie wystawna Niemczycha z Berlina, z pokorą suki, chylądzią[20] po kątach brzemię obnosiła. Zapalna baba; jeno Igor spojrzał w jej gały piwne, już gotowa była, niby młockarnia gwarnie rozbiegana, do ciągłych porodów. Sześcioro powiła, lecz stapiała zdrowie, krwią nieco popluła i legła w grobie. Nie pytał Igor, kto mu to mrowie, ledwie raczkujące, przewinie, ogarnie, po ludzku odżywi. Domową ciarchę[21] Praksedzie ostawił, a sam, czestny samiec, jak ta boguwola[22] zwinny, niewinny, wiecznie bezprzytomny, z podkasanymi swymi komedjanty po szerokim świecie za chlebem bumlował. Na marny ostatek wojennej doli przywlókł do Kijowa szwajcarską wyżlicę z francuskiego rodu. Wystarczyło spojrzeć, by wraz pomiarkować, że zakatrupi[23] on taką marnotę z wykrzywioną gębą i gdyby szczapa chudziarę[24] strzelistą. Była zalękniona, parlowała cicho, a ślepia nadmierne, męką zwilgocone, powiek sinych drżączką zasłaniała w śmiechu. Dowiedział się Igor, że wielka choroba drzemie w niej z czasów, gdy możnego księcia w wojennej uzdrowni była pielęgniarką. Więc bardzo się naglił, by ją zabajcować, póki jeszcze można i jak należy. I przyszło na świat dwoje niebożątek z tuzina najmłodszych. Kilka lat jeszcze brzydnica[25] przekorna Podrygałowową, gdzie tylko dopadła, ciskała w błoto, aż ją stermosiła w drodze z Petrogradu do Saratowa. W ścieluchach[26], przy plancie kolei zniszczonej, tuż obok stacji jakiejś niepamiętnej, dół jej wykopano czyściuchny, piaszczysty. Nikt się nie turbował, że Prakseda sama musiała harować, by pozostałe stado turkawek utrzymać w kupie i przeznaczeniu tańcującemu uczciwie dochować...
Brahmin, detektyw i ambasador.

Zaczyna muzyka. Arena ściemniona. Sztucznego księżyca ścieka posoka, srebrna, zawiesista. Szurają pary. Zaczęły wirować, plątać się, pomykać. Fraki zdziwaczone i wprost z Paryża na sprzedaż zwiezionych modelów pokaz. Chybocą, dygocą, tężeją w rozdrożu, łaskocą biodra, pocierają uda. Na jednej nodze głupio przystają, niby bociany. Chodzą na dłoniach, padają na głowę, myrdają tyłami. Wciąż się rozstają oboma ramiony i wciąż wpadają na siebie brzuchami. Doborowe tany powojennego człowiectwa[27] modnego. Nieznane figury, wtłoczone w zasady już ustalone i umiłowane. Jest jazz i fox­‑trott, shake the shimmy, one­‑step i tango, a two­‑step również, no i hesitationswalc. Dziwa się[28] Prakseda, za gardziel ją dławi zazdrosna jadłoba[29]. Podrygałow wstaje i ukłon składa.
Nadpłynął Yetmeyer. W odświętne ubranie tchórzliwie wtulony. Przed sobą popycha gościa, co przybył, jak wieści głoszą, dopiero przed chwilą. Wiedzą zaufani, że ten koczmołach[30] w lamparciej skórze, spodem prawie nagi, niedbałe wsparty na drągu z poprzeczką, który zwą bajragun, to ów zapowiedziany Havemeyera chwilowy zastępca, a znamienity hinduski saddhus[31]: On­‑czi­‑da­‑radhe. Różowy fular spiętrzony w turban i wystające siwiutkie zwoje skołtunionych włosów na wielbłądziej głowie są niby fantazje kremowo­‑lukrowe, które nasadę, figlarnie­‑stylową, ponczowych ciasteczek zazwyczaj stanowią. Spopielałego, zatłuszczonego lica ozdobą są krótko strzyżone i chyba wapnem śnieżystem bielone wąsy i broda. Nad brwiami świecą wyzywająco dwa guzy czołowe. Podłużne zmarszczki, od skroni do skroni, skóry naprężonej trójkolorowe przekreśliły znaczki, czarny, zielony i cynobrowy. Lejtmotyw mądrości zbożnego brahmina w tym hieroglifie wyraża się skocznie i symbolicznie. Prawa powieka zwisa bezwładnie, jak zepsuta stora, lewe zaś oczko, żywe, szaro­‑bure wciąż się wytęża, coś gwałtem wspomina i w czeluść czaszki przezornie się cofa dla wywołania, gdzieś w potylicy, ostrego obrazu rzeczywistości przed chwilą schwyconej. Upiorne ręce są zesztywniałe i zbrojne w pazury na półtora cala. Pod stopami człapią kneipowskie sandały, lecz lewa noga mozolnie się wlecze i jest niemal martwa.
Władca dancinga do sąsiedniej loży zaprasza posła, czyni mu honory, Podrygałowa, Praksedę przedstawia. Wszyscy usiedli, gość jeden stoi na palicy wsparty. Używa przy tem tylko zdrowej nogi. Ogromny różaniec z bazylikowego drzewa (paciorków sto ośm liczący) przez ramię przewiesił i pacierz milczący pośpiesznie żuje, nie mogąc czy nie śmiać wypluć odważnie swej nabożnej nudy.

Słowo Igorowe o tańcującem zapładnianiu myśli.

Igor wyjaśnia pryncypałowi ideowy układ wieczoru próbnego:
— „Zdradą jest taniec człowieczej natury i beznadziejny, choć najistotniejszy zamiar wyraża. Dla siebie tylko może człowiek tańczyć i siebie tylko przez taniec pojmuje. Stąd nader łatwo przez wywijanie rękoma, nogami zbałamucić drugich, od siebie odpędzić i zachwyt wzbudzić. Tańczy się naprawdę swoją tajemnicę zaprzepaszczoną w czasach minionych, albo się wkracza do jasnej świetlicy, nieodgadnionej, niewysłowionej, przyszłej swej doli. Teraźniejszości praktycznej, ochronnej w tańcu nie schwycisz. Teraźniejszości uczciwej, świadomej posługi czynią: barwa, dźwięk i słowo, które na uwięzi są czasu, przestrzeni. A wirowanie musi szukać próżni, przerażającej, rozogromnionej, by ją marzeniem o sobie zaćmić i rozmnożoną wielością jedności wypełnić po brzegi. Nie może być taniec poza samotnością. Kołysanka ciała, ona dopiero myśleniu objawia, czem człowiek wbrew sobie przez całe życie pozostać musi i czem nie będzie przenigdy dla drugich. Wyklętą z tańca jest wszelka pamięć tego, co jeszcze było przed małą chwilą. Również z ekstazy, sztucznie zapalonej w ludzkiej przytomności, nie zdołasz na taniec przerzucić wspomnień milutkich i urodziwych. Tańcząc, trzeba płodzić i tylko płodzić, dla samego płodu, dla grozy poczęcia i dla rozkoszy zbawczego porodu. Do wnętrza szału należy się dostać i w sobie samym dwupłciowość wywołać. Obu rodzajów wzajemną wolę lubieżną, rozpłodną trzeba w samym sobie bez samczych przeciwieństw cudnie rozszczebiotać i w pohulankę rozkoszy pognać. Trzeba równocześnie być ojcem i matką w jednej osobie. Chodzi mi poprostu wyłącznie o to, że taniec być musi samozapłodnieniem, a więc obrazem jedynym, żywym i zupełnie nagim myśli wysileń.
Przedewszystkiem głową tańczyć się godzi, a ona za sobą porywa ramiona, biodra i stopy. Tańczy tęsknota za tem, co najdroższe, co nieodzowne, czego nikt niema i mieć nie może, o czem nikomu żadnem spojrzeniem ani warg tchnieniem powiedzieć nie wolno, by czucia nie spłoszyć. A w Europie porewolucyjnej, zdurniałej, nowej, tańcują od spodu. Głowę poniechali, zbrodnicze łapy przemalowali, uprzystojnili, demokratyczne brzuchy wyzwolili, tchórzliwe kopyta rozdygotali i tak się puścili w zbanalizowanym, egzotycznym cwale. Bachandrję[32] taką bardzo łatwo złożyć i przefujarzyć wszystko istotne, co zawierały kiedykolwiek pląsy. Ten generalny i ulubiony popis impotensów z nami spółżyjących starałem się cisnąć jako kartę wstępną popisów w dancingu, wyszminkowaną, zapudrowaną, pocieniowaną, przez co spełniłem uroczystościową, przykrą konieczność.
— Słusznie. Huczne oklaski widzów zwyrodniałych uznają twą rację. Mam jedną obawę: ażeby nadto nie znudził się brahmin.
— O nim nie myślałem w tym pierwszym programie.
— Nie mniej od niego w wysokim stopniu „Orgaza wesele“ i wystawienie marzonego dzieła dzisiaj zależy.
— Wnet się postaram, by go usposobić jak najlepiej dla nas. Do widowiska, które oglądamy, wracam natarczywie. Skończył się atak skoncentrowany pospolitości, skorej do wierzgania. Na foxtrocistów i na shimmistów żywioł napierał. Wiedziała przyroda, czego od nich chciała, lecz oni nie mieli odwagi zrozumieć krwi własnej wołania i pouciekali do nudnych szablonów. Wbrew zleceniom prawa przełomowi ludzie zabiegają w tańcu o wyświetlenie nieistniejącej swej teraźniejszości. W tym mdłym zapale zdemokratyczniała nasza plutokracja dzięki hasaniu straciła związek pomiędzy członkami poszczególnymi paskudnego ciała i w separatkach przy koniaku z jajem, przy lichym szampanie, swą nicość lata i dziurę istnienia swojego ceruje. A teraz zagra nam bałabajka[33]. Nowej zasady w tańcu objawienie. Głowy z nogami zawzięta kłótnia. Ludzkiego ciała rozpacza część dolna, bo nie dostała od życia, co chciała. Dlatego butwieje zapuszczony czerep na pokornym karku. Stąd powrót w niewolę, choć założeniem było wyzwolenie na rozkaz aniołów, a raczej może za podszeptem czarta. Utopij społecznych, liberalizmów, socjaldemokracij, zmechanizowanych, gromadnych rozczuleń skoczny wodewil, zwykła tragifarsa.
Tu się nachyla ku wiernej Praksedzie i wyznanie czyni:
— Dla was, Bakcylówno, jest przedstawienie ukraińskich tańców, abyście wspomnieli dnieprowych futorów skoczne weseliska, to rzępolenie basetli, gitary, to tupotanie parobczaków płowych, te gzy, chichoty dziewek zadychanych i popijanie brandziuchy[34] wioskowej. A potem drapoty[35] starszyzny zalanej, mołojców pranie samemi grabiami czy kłonicami. W końcu czmychanie rozmiłowanych czym duch[36] we dwoje, pomiędzy mgiełki nowiem wycukrzone, na dno parowów. Tam rozbuchanie i całowanie i obłapianie, jamry[37], piskanie, dąsy, nawroty. Od sioła z oddali rozwałęsanych psiaków haukanie. I znów bezhamulne[38] w burzany wpadanie, po obnażonych pośladach klepanie, ciągoty, parnota, łaskotne sromy, rozkoszne dławienie, aż­‑aż po ćmaku[39] wielkie wtulenie i nasycenie lubieży kochania. Potem w wiklinach zdeptanych, złamanych nagłe rychtowanie kiecki zmiętoszonej i powrót do chaty powolny, dumany z zasapanym chłopem. W piersiach strachanie okrutne się miota, niby czyjaśki[40] spłoszonej skamlanie.
— Co mi tam po tem! I tak marnie zczeznę. Lecz wy, Francewicz, oczu mi nie mydlcie i wyznajcie prawdę. Jak jest z Ewarystą?
— A jakże być miało? Jest tak, jak potrzeba.
— Wyście ją mieli?...
— Zdurniałaś, Praksedo?!...
— Róbcie co chcecie i jak się podoba. Jedno wam skażu: trzynastego bębna już nie uchowam i piątej żinki do domu nie wpuszczę!
— Stul pysk, Praksedo!
— Cygańską biniochę[41] dostać będzie łatwo, bez żadnych zachodów i bez ożenku. Z was dłubek[42] niezdarny. Sama do niej pójdę i przyszykuję w czubatej pannie do was ochotę. Bez ślubu, za durno...
— A ona ostatnie zęby ci wybije.
— Ostawi coś trochę na waszego chleba kęs dla mnie dostatni. I nie będzie wstydu, ani panowania nowego ciarastwa[43]. Jak żywa tu siedzę.
Onczidaradhe okiem dobrotliwem oderwał Praksedę od pomstowania. Lecz nic nie rozumie, więc zapala fajkę na długim cybuchu (tak zwane chillum), którą mu wręczył Gouzdrez z namaszczeniem.
Baletmistrz znak daje, by nowe pary w szranki wchodziły.
— Przygotowałem nikomu nieznane ludowe tańce Wschodu zbliżonego i oddalonego, w opracowaniu wyraźnie typowem. Jest to rytmiczna w życie wycieczka ludzi dorosłych o psychice dziecka, stale pogrążonej w baśniach i legendach. Skarbów nie znaleźli, nie ujrzeli cudów i nie doznali od życia zbawienia. Wśród poszukiwania wyuzdanego, rozpaczliwego nastaje w człowieku gwałtowny rozdział: duszy od ciała, pędów żywiołu od władz intelektu. Przepołowiony, naiwny danser ciska się, skacze, wywija hołubce, by jaki taki grunt pod bezprzytomność swoją udeptać, albo by w szale czy też w omdleniu zgubić wspomnienie o sobie wierzącym. Grupa desperacka, wrzaskliwa, pijacka. Do zamierającego „przeżywaczy“ klanu wstawiam grupami tanów rodzaje:
wołoski arkan
gruzińską: lezginkę i bachdadurę, polskie: bałambas, góralski cyfr i dżuk rybacki z półwyspu Helu,
oraz ukraińskie przy towarzyszeniu, a raczej dudleniu, birbinji i kobzy,
przyczem i drumla nieco posepleni, z oddali, dyskretnie:
czabaraszkę, czeberjaczkę, czumadrychę i ciuryło.
Brahmin się ożywił. Łypie zdrowem oczkiem, łzawi się i mieni. Naładował fajkę charasem[44] na świeżo i gryzącym dymem odpędza natrętnych spojrzeń przybliżenie. Kilka razy mlasnął donośnie językiem i po raz pierwszy wypuścił głos z krtani:
— Słowiańskie pierwiastki tańcują na umór. Słowiańska Jibatma[45] rozbija się zawsze po całym świecie za objawieniem, za absolutem. Wszędy się dziecka[46] z szczęścia kościotrupem i przez to nigdy mukti[47] nie osięga. Słowian ja kocham, ale nie szanuję...
Yetmeyer się porwał, jest uszczęśliwiony: wysłannik przemówił!
— Ojciec­‑świętoszek dobrze słowian poznał?
— Sam z pochodzenia jestem bułgarem. Tatulo trafikant mieszkał w Kirk­‑Kilisseh. Matka turczynka umarła na dżumę. Małego sierotę na służbę przyjął rosyjski oficer z bałkańskiej wojny i do szpiegowskiej zaciągnął roboty pod Katowice, na Śląsk zwany Górnym. Stamtąd umknąłem i po wielu przejściach, o których pobieżnie wspominać nie warto, wylądowałem w Zachodnich Indjach. Tu filozofję poznałem Vedanta, zbadałem sanskryt, na pamięć wykułem Mahabharatę i szczerą sympatję poczułem dla Visznu, Sziwy i Brahmy. Szczęśliwy nowicjat w klasztorze Akhara (miescowość górska zowie się Amritsar) pozwolił mi wkrótce powiększyć grono doborowej sekty kapłanów w Bihar. Lecz miałem pecha, chwyciłem chorobę od pewnej angielki, turystki uczonej, która badała nad wyraz namiętnie ascetyzm hinduski. Aby się oczyścić, umartwiałem ciało i niby płaz marny na brzuchu, na rękach po ziemi pełgałem. W tej jednej pozycji lat siedem wytrwałem, i pod nadzorem całej ekspedycji międzynarodowej na Gaurizankar, tam i z powrotem, grzech mój wyczołgałem. Uzyskawszy sławę dzięki reklamie „Gazetki żołnierskiej“, głównego organu opinji w Lahore, mogłem już śmiało na własną rękę poszukiwać Boga...
— Znalazłeś ojcze?...
— O tak! w samym sobie.
— Dobrze nie słyszałem. Szaleje muzyka...
— Powiedziałem sahib[48] że Boga mam w sobie. Pewny to interes zostać saddhusem i wejść w kontakt z Bogiem. Permashwar[49] obcy, odziedziczony po dziadach pradziadach lub dla porządku z znanego obrządku przyjęty na wiarę, nie ma tej mocy, co samodzielne umieszczenie Boga w niebiańskich rozłogach czy w samym sobie. Od tego zacząłem, że właśnie słowianie nie mają odwagi podudłać[50] w sobie, wciąż poszukują niewiadomo czego, to­‑owo zaczepią, coś­‑niecoś uznają, wszystko potem walą i przed samym skonem zrozpaczoną pięścią, w której nic nigdy dobrze nie dzierżyli, wygrażają światu.
— Oni się z biesem na wieczność skumali — zachrzęści Prakseda.
— Djabeł jest tylko symbolem kierunku czysto zewnętrznego, hersztem jest bandy płoszącej ludzi, by drałowali najdalej od wnętrza swego własnego. A główna przyczyna ruchu takiego w omyłce tkwi, w błędzie, że coś istnieje, że świat jest naprawdę, nie marzeniem tylko. Raz zrozumiawszy, że ja sam jestem i nic poza mną nie może być trwałe, co wymaga trudu, wygimnastykowania i umartwienia, używam życia, używam myśli, siebie, drugich tworzę i z pełnią pogody, bez ksiąg pocieszenia czy współczucia bliźnich, opuszczam cielesny, chwilowy przybytek, zazwyczaj na moment kontemplacyjny, a kiedyś na zawsze.
— Bębenki w uszach dziś mi zadudoli[51] ten Pitoupitou, a ja chciałbym wiedzieć, czy ojciec duchowny czuje się Bogiem naprawdę prawdziwym? — Yetmeyer, jak szczenię, pokornie dziaukoce.
— Dla siebie jam Bogiem, was nie zobowiązuję. Boga mam w sobie i stale z nim jestem. Trzeba go jednak wydobbyć z siebie i wam okazać. Do tej ostentacji potrzeba znowu, żebyście wy mogli znieść taki widok i nie postradali wszystkich cennych zmysłów.
— Czy wolno zapytać, gdzie świętobliwość z moim konkurentem zawarła znajomość i odkąd wasza datuje zażyłość?
— Havemeyera spotkałem raz pierwszy, jeszcze podczas wojny, na zjeździe fakirów, derwiszów, saddhusów i yogów. Było to w Chicago. Kongres ukształtował ciekawą krucjatę dziecięcych mózgów z pośród wyznań licznych, autoryzowanych w państwach nowoczesnych. Skłóciły się z sobą. Najwspanialej wypadł spór katolików polskich z Kurytyby z białoruskimi schyzmatykami. Wszyscy judzili, nikt nie mitygował. Innych narodów przedstawiciele wnet się wycofali. Tamci wytrwali i przez dwa tygodnie ze sobą się darli. Zostali z nami jeszcze i Anglicy, lecz jako widzowie tego popisu, który w różnych pozach dla swoich zbiorów fotografowali. Tam Havemeyerowi sprzedałem w ramkach za upstrzonem szkiełkiem jadłospis mahanty z klasztoru w Bhairon­‑Ka­‑than. Przepis zastosował miljarder w swej kuchni, co na organizm kolekcjonera decydująco i regulująco wpłynęło bezwzględnie przez usadowienie w temperamencie i jego poglądach: anielskiej dobroci, wyrozumienia i łagodności.
— Snobistyczne zbytki, trzonu, pozbawione wszelkiej celowości i własnej konstrukcji — Yetmeyer burknie.
— Zalążki historji i religijności najszersze podstawy.
— Czy aby twórcze? Może dla wygody i dla samej mody?
— Opracowany system jest wspólny. Przyjaźń skojarzyła mię z Havemeyerem, a zapoczątkował stosunek wzajemny korzystny dla obu: handlowy interes. Do Boga mojego ja zaś doszedłem przez ciała udrękę i długoletni życiowy wysiłek.
— Ojciec­‑świętoszek Havemeyerowi swojego Boga odstąpił czy sprzedał?
— Ni jedno, ni drugie. Przyjaciel­‑miljander poznał mego Boga, oglądał dokładnie, próbował, oceniał, nawet usiłował zbliżyć się do Niego, a w końcu sam z siebie, bez wpływu żadnego, poprawił Go nieco i ustatkował.
— Wyciągam więc wniosek, że mój konkurent i zaproszony Orgaza kreator przyjął twego Boga, ale swojego w sobie nie wykrzesał.
— O tyle, o ile. On się oswoił z nagłą potrzebą uznania de iure oraz zgłębienia tego wszystkiego, czego mózg ludzki dotąd nie rozpoznał i najprawdopodobniej nie rychło rozpozna. A do ukochania i ubóstwienia tej mocy zakrytej i niespożytej, do odnalezienia jej miejsca pobytu w zagłębiu nas samych... krok tylko już jeden...
— Obawiam się jednak, że właśnie w tym celu salto mortale konieczne jest nieraz — zjadliwie ćwierknął dancingowy butrym[52], paluszki na brzuszku w kołowrotek puścił i niby czerwiatka[53] z dorodnego drzewa nagle zbryźnięta, w poduszkach fotelu cały się rozlepił. Kamienna dożera[54] o losy sadzonek w inspektach marzenia bary mu przygniotła.
Rozwlekle, niedbale, choć dobrodusznie oświadcza saddhus:
— Nigdy nic nie wskóra ten, kto przyspiesza zbawienie swoje albo też i drugich. Mądrością we wszystkiem jest umieć poczekać, a życie czekaniem bywa na ekstazę dla wszystkich wybranych, którzy roztropnem o śmierci gęganiem wzbogacają śmiałość do wędrowania rzeczywistego po zmyślonym świecie.
— Didoczku nabożny, panoczku zacny, wybyście nie chcieli pogwarzyć przypadkiem o biesach drałasach[55] i o delikatku, samym czorcie bat‘ku? Coś mi się tak widzi, że kto chce do Boga dostać się najłatwiej, niech do kusego najsampered idzie. Czort liczko ma gładkie, ludziskom jest chętny, grosza nie żałuje, zaraz wymiarkuje, co komu należy i nie opuści do samej smerty. Tak sobie dumam: ani w Ukrainie, ani to w Rosji nikt Pana Boga nie zwidział nigdy, choć mnogo luda chadzało w procesji, pościły czernice[56] i kadziły czerńce[57]. Za to ja widniała na własne oczy już niejednego bisnowatego[58], zdarnego chłopa. I dalszy dumam: czort dla muzyka i dla wszelkiej baby najbliższy, najlepszy. Każdy ma łatwy przystęp do niego. Do Boga daleko i nijak się dopchać, a krążyć trzeba po wybielonej, cesarskiej szosie. Do czarta zaś można pójść sobie na przełaj, przez koniczynę, pomiędzy owsy... — trajkoce Prakseda zatrutym szeptem.
— W tej waszej Rosji czy Ukrainie nie trudno panować. Raz dobrze nastraszyć, nic nie wyjaśniać, wszystkiego żądać, biczować, katować, nie ofiarować słowa dobrego, a już wystarczy, by carem zostać lub samym djabłem — Onczidaradhe twierdzi wyniośle.
— Lubczyk trzeba zadać na zakochanie uparte, nieznośne i cud wielki zdziałać, by wszystko jak duzie zechciało harować na własną nędzę.
— Ona tak prawi, jak rozgadana czupirnata[59] kurka, co drzewiankę[60] skubie i w głupiej rozpaczy puste znosi jajka — szydzi Podrygałow.
— Szaleju za dużo u siebie macie, naciąga nim ziarno i całe myślenie przystojne rozmamla — wyrokuje saddhus.
— Wy uświęcone niby to styrczydło[61], wy wszystko wiecie, a wierzyć nie chcecie, że ja znam czarta, że on między nami tuż obok was siedzi? Prakseda panoczku nie mówi bluzieństwa[62], omanić[63] nie umie. Ja wam pokażu naszoho czorta...
Porwała się z krzesła i jak dziwożona w guślarskim obłędzie za skórę lamparcią ciągnęła starca w pobliże Igora. Baletmistrz jednak ubiegł ceremoniał, dziewczynę zgrabnie pochwycił za rękę i z miejsca osadził. Skurczona, zmarniała, wpuściła głowę w zgarbione ramiona, niby wyczubiona przez koguta kwoczka i przykucnęła na czarnej zadumy rozkiwanym bancie.
Podrygałow czule zawziętość jej chłodzi.
— Praksiu moja miła, czyś ty zakupiła dla Wanji serdelki? Chłopczyna tak lubi te krótkie kiełbaski i jeść nie zechce salcesonu z cukrem.
Przebrzmiały juhasów piskania jastrzębie, scichły tupania, stężały hołubce. Trzeszczy wciąż sala zachwytem, radością. Kompozytorowi i wykonawcom spreparowano kwiecistą owację.
Jacinto przynosi dwa gumowe kółka metalowymi sczepione łańcuszki. Po krótkiej wymianie poufałych szeptów z Onczridaradhe, na balustradzie loży dyrektorskiej nikomu nieznany utwierdza przyrząd. Krótki ten zabieg porusza zebranie i mrowi domysły.
Yetmeyera dławi ponura duchota[64]. Dotąd on nie wie, co z Orgazem będzie i czy Havemeyer terminu dochowa! Jaka zagadka kryje się w brahminie, do czego on zdąża?...
Słyszy oświadczenie sterczącego posła:
— Po tem, co widzę i co dotychczas pochwyciłem słuchem, najchętniej przyznam, że odbudowa uczuć religijnych jest pożądana, na czasie i słuszna. Nie wątpię również, że powodzenie zdobędzie dancing i że niebawem po wszystkich narodach nieposkromiony ruch się rozpęta, poszukujący swego Pana Boga.
— O tem dopiero kongres religijny przekonać mię zdoła, który w początku przyszłego miesiąca tutaj się zbiera pod opieką rządu.
— Cieszyłbym się bardzo, gdybym mógł pogodzić najrychlej poglądy szanownego pana z naszemi tezami, aby Havemeyer na kongresie czynnie zdołał wystąpić...
— Mnie głównie przekona o konkurencie przewyborna rola w „Weselu Orgaza“. Tam on odkryje swoją wielką kartę. Wszędzie indziej cenię jego spółudział, ale w pantomimie jest Havemeyer tak dla historji, jak i dla religji poprostu niezbędny.
— Koroną to będzie pańskiego dzieła. Stąd też sprawiedliwie domagać się trzeba znacznych gwarancij dla moralnego i fizycznego zabezpieczenia uczestnika w spółce, dla gościnnego gracza w pantomimie. I po to jedynie do pana mój klient właśnie mię przysyła.
— Podałem warunki w szczegółowym liście...
— Wybaczy dobrodziej, ale list Pański to zamach gwałtowny, to oświadczenie tylko jednostronne. Nam układów trzeba. Odnoszę wrażenie, że w obu panach dwa różne systemy, lecz jeden przedmiot mające na oku, nagle się zetknęły. Postaram się teraz, by przez kontemplację rozmotać supły komplikacij mnogich, lecz nieistotnych.
— Mowy o tem niema. Nie zgodzę się nigdy. Albo twórczość czysta, albo wręcz poniechać wszelakich zabiegów.
— Proszę nie utrudniać, zanim w możliwości podziemia zstąpiłem. Zawsze przez nazwę dobraną szczęśliwie lub też formułkę zdarnie ulepioną rozwiązać umiem najtrudniejszy problem.

Medytacje głową na dół, nogami do góry.

Nagle, zanim jankes połapać się zdołał, chudziara drabiasty przez ogrodzenie loży przeskoczył, w gumowe obręcze zręcznie stopy wsunął, poczem bezwładnie wzdłuż zewnętrznej ściany, jak złodziejaszek mylący tropy, głową na dół runął. Zawisł na nogach i jak ściennego zegara wahadło, raz w prawo, raz w lewo, zamiatając ziemię zbakierowanym nieco turbanem, miarowo tykał.
Wywołał popłoch, lecz kazał Yetmeyer uspakajać ludzi. Jacinto ze służbą i Podrygałow nie skąpią wyjaśnień, co znaczy ascetyzm, zwłaszcza hinduski, i jak niezwykłe, choć nieszkodliwe, są praktyki wszelkie panów fakirów. Zdołano ustalić, że dobrowolne takie powieszenie samego siebie jest u saddhusa podstawową formą do porozumienia ze swoim Bogiem, czyli do natchnienia, że myśli porusza najlepiej krwi napływ gwałtowny do głowy, że mu nic nie grozi, bo już się wyćwiczył w karkołomnych cudach, co można stwierdzić choćby zaraz dzisiaj, gdy będzie wisiał najprawdopodobniej do.samego końca tuż nadchodzącej, wielkiej pantomimy.
Jedzie uwertura. Sam maestro Colonna stojąc powozi. Kłusują rysaki przyśpieszonych tonów. Zapadły po brzuchy w łopiany zmierzwione przez wiolonczele i psotne fagoty. Żałosne smyczki rzucają spojrzenia roznamiętnione, długiemi rzęsami dwuznacznie przekryte. Miodowe dzwonki bzykają jak pszczoły i deadly dust[65] sypią z frywolnych skrzydełek na polewane basowym śmigusem alpejskie róże, jaśminy, storczyki i kaczopyski. Waltornie dmą w żagle zbłąkanych korabi, w przestwory gromy ciskają puzony.
Pan Yetmeyer pyta Podrygałowa:
— Przy kształtowaniu pańskiego pomysłu dancinga komnaty były mu pomocne?
— Pomysł przychodzi do mnie już gotowy i tak długo dręczy, dopóki woli jego nie wykonam. Wpada do głowy, przezemnie przechodzi i wylatuje. Natura moja o nic się nie stara, nic nie wymozoli. Ja zawsze czekam, co ze mną być może i to jedynie zawsze mię zajmuje. Jestem sam z sobą o każdej godzinie i nic mnie nie zmieni. Wszystko mi jedno, co o tem ktoś powie. Żadnego więc wpływu wywrzeć nie jest w stanie choćby najbardziej cudacka komnata.
— Samo zawiązanie pomysłu przez życie bardzo mię zajmuje... — nalegał Yetmeyer.
— Od Ewarysty wziąłem mój balet. — A szczo, ja ne skazała! — z dumań ocucona Prakseda wpada.
— Z waszego zbliżenia twój koncept wytrysnął? — zaniepokojony dancinga władca zeznań się domaga.
— Z nieporozumienia, z pogwałcenia gwałtu.
— Pan ją namawiał do samczych swych zachceń?
— Durnego słowa jednego nie pisnął. Bo oto tak przyszło. Siedzę w garderobie, a ona się zjawia. Nie widział jej jeszcze. Stanęła pod ścianą, ręce po sobie opuściła Skromnie i ani rusz bliżej. Trzeszczaki[66] cudne wypuściła na mnie i krew w żyłach praży. Więc moje skośne zapłonęły świeczki. Pod spłaszczonem czołem gwałt czerwono błyska. Zziaj anem spojrzeniem przycapiam dziewkę, zagarniam ku sobie, zdzieram fatałaszki, koszulkę, koronki, na strzępy marnuję. Widzę, już słyszę, nagie piersi dzwonią, dziewicze łka łono w oddechu falistym, zawstydzone włoski pod pachę zmykają. Rozgorączkowany, unieprzytomniony, żądzą schlastan jestem. Samczemu pragnieniu pośladów dziewiczych ochłodę mięsistą nakłonićbym pragnął i wycałować wszędy, gdzie nie można. Widzę jak jutrzenka wschodzi na skórce puchem rozśnieżonej. I pytam sam w sobie: Po didka tu przyszła, na próżno, tak sobie? Po co więc tu stoi? Igor od czego? Łakome ma dłonie. Zagarnie, pochlipce...
— Zawsze smakuje to, czego się niema. Styl masz obrazowy i malujesz wiernie twoje utrapienie. Słucham, gdyby ustęp z rozprawy cenionej doktora Nifo o aragońskiej Joanny wdziękach, kiedy w „De Pulchro et de Amore[67] zwiedza nagości ukryte zagony, gdzie rozkosz szczególną sprawia mu „venter[68] i to „sub pectore decenti[69] w dodatku. Ale, ale, proszę — dokończ awanturę. I cóż Ewarysta? — rozchmurzony zbawca łaskawie kiepkuje.
— Ot i nic z tego. Próżno sobie dumał. Ona... milcząc mówi. Mówi, że nie chce, że ani się jej nie śni. Źrenice przyćmiła rzęs długich sitowiem. Wcale się nie boi i wzrokiem wprost godzi. Łypią sine białka, wrogie, jak upiorne świtanie marcowe. Podrzuciła głowę, gardziel w skurczu stoi. Rozdziawiła usta, zazielenione, złością naślinione, opuszczając dolną, pogardliwą wargę. Kabłąkami ramion podpiera biodra. Nogi rozkraczone. Kibicią chyboce. W pęcinach przysiadła. Jest ladacznica zaników wzorowa, w której się czai czystości królowa. Wyuzdany kaprys cnotliwych nawiedzin gotowy do skoku. Opadły listki dziewiczego łona, spachniało pąkowie. Wiotka została i chwiejna łodyżka, a w niej sam już taniec... Tu oprzytomniałem i odesłałem me pożądanie jakąś boczną drogą. Wtedy balet powstał. Miłosną klęską pożywiłem rozum. Zaraz pomyślałem: niech Ewarysta na sam początek zatańczy siebie, tajemnicę swoją. I zmatowiałym, znudzonym głosem, zacząłem jej prawić, co trzeba zdziałać, by swoją przyrodę mógł powołany zatańczyć człowiek tak właśnie, jak ona, silnie obdarzony gestów zasobem i najuczciwszym, rytmicznym żywiołem. W każdem ludzikiem wnętrzu są przeciwieństwa, które z sobą walczą i życia właściwą stanowią urodę. Zdarza się jednak, że dwie siły wrogie są sobie równe i zmódz się nie mogą. Wtedy stworzenie na miejscu wiruje, ma w duszy młynek i tylko przez taniec objawia się drugim. Sztuki jest rzeczą, boskiej czy djabelskiej, pierwiastki przeciwne wygmerać trafnie, a potem krzyżować, na przekór łączyć lub swobodnie judzić. Artysta dojść musi do swego wyrazu nieomylnego, bezwzględnie własnego, inaczej zagubi myśli nieśmiertelność wśród znikomości doczesnych natłoku.
— To słuchać lubię, to jest mój postulat: konieczność wyrazu! — opiekun dziejów radośnie miarkuje.
— Więc Ewarysta. Co tu dużo kręcić! Przyrodzony problem przedstawia się prosto: w ciele rozwydrzonem, w dziewiczych tęsknot rozpustnym kielichu, cnota pasożyt, cnota nowotwór, niby uparta zasiadła biedronka. Jedność dziewczyny jest rozdwojona. Powstaje kłótnia. Morał zaszczepiony przewagi szuka nad pędem instynktu. Proszę spróbować i podsycać walkę, a z zawziętości nieposkromionej i z braku zwycięstwa urodzi się obłęd, kształtu pozbawiony. Lecz można przeciwność również ułagodzić i dziwność rozpętać. Tu miejsce na taniec jako dzieło twórcze. Sobie z swojej męki zabawę stworzyć i przy sposobności zaniepokoić natrętnych bliźnich, oto sens najgłębszy jest artystycznych, szlachetnych widowisk. W taniec, Ewarysto! Najwięcej wdzięku nabędzie cnota, gdy się z rozpustą swą własną pojedna. Taką niemożliwość należy tańcować. Dowód trzeba złożyć, że nie są pląsy przejawem instynktu, lecz zrozumieniem samego siebie, swej świadomości porodem uroczym, zgrabnym i zwinnym. Tak powstał mój balet.
— A ja wam każu, co dziuba[70] jest chytra i co chapanie urządza sobie na Podrygałowa... — stęka Prakseda, groźnie nastroszona.
— Obawiam się bardzo, że jednak tak nie jest. Czułbym się niemal że uszczęśliwiony, gdyby tak można przed wystawieniem Wesela Orgaza dziewicy popędy nieco pomącić i zbakierować, by przed skupieniem tych namiętności na beznadziejnym i obcym mężczyźnie nasz balet ochronić. Havemeyer groźny. Jeszcze nic sobie z nas nie przyswoił a zdobywczo piękny. Dziewicę nam sprzątnie. Ona się dzisiaj z swą cnotą pojedna, a gdy nadjedzie wspaniały Orgaz, tuż przed weselem gotowa tę cnotę jemu ofiarować. Zaś założenie mojego misterjum wymaga dziewictwa! — Yetmeyer dziawoli[71].
— Dla samego stylu byłoby zbawienne, gdyby tak można jej czystość dochować — przyznaje Igor. Chciałbym tańcownicy najwyższą miarę jej sztuki przyswoić. Dzisiejszy balet zaledwie jest wstępem do tej kompozycji. Dryndać[72]... to znaczy właściwie nic nie chcieć, zwłaszcza od życia, które nas otacza. Ta zasadnicza w tańcu postawa klasyczne linje uzyskała jeszcze za najdawniejszych, starożytnych czasów, na płaskorzeźbach egipskich nagrobków i na starogreckich malowanych wazach. Głowa, ramiona, biodra i golenia odmowę tylko wypowiadają dla mdłych powabów, którymi życie rozprasza zwartość człowieczego ciała. Tanecznica, tancerz to utwierdzenie osamotnienia wobec zaczepki wszelakich żywiołów, a równocześnie to wybuch wulkanu, który lawą miota na otoczenie, na wszystko co żywe, by ostygnąć w sobie i pozostać głazem. Taniec to monolog myśli oświeconej, hodowanej w cieniu, publiczna rozprawa swojej mądrości z miłością własną, ale bez osłonek, bez wątpliwości, czy możliwości tak zwanych pozorów. Przed tańcem nikt nie wie, dokąd dotrzeć zdoła w głębi świadomości, po tańcu zaś czuje, że wiedzę o sobie niebacznie pochłonął...
Incydent na dole, na samej arenie przerwał Igorowi jego teoremat. Nafciarz, zaproszony przez czyjąś protekcję, wyzywający dyrektor koncernu do wytwarzania półsmaczków potęgi wielomiljardowej, opuściwszy stolik, przed zawieszanym saddhusem się plątał i sensację wąchał. Żadne upomnienie nie skutkowało, aż zniecierpliwiony i zamodlony Onczidaradhe natręta w kark grzmotnął. Przysiadł na ziemi głowacz finansowy. Ruszyć się nie chciał, żądał satysfakcji. Ściągnął do siebie w dancingu obecnych przedstawicieli eksportu drzewa, manufaktury, zapałek szwedzkich i narodowych trustów dziennikarskich. Semickie twarze z Polski, Jugosławji, Czechosłowacji, Niemiec i Austrji. Nieposzlakowane smokingi z Wiednia, z Berlina monokle i torpedowe pociski cygar. Szachrują ze sobą o wynalezienie formułki zgrabnej a pojednawczej, która zaspokoi pana potentata przylepionego do zimnej podłogi i zawodzącego, że wskutek upadku obie zwichnął pięty. Konsul jeneralny Wielkiej Brytanji, rozmiłowany w obronie Sijonu, grozi, że odejdzie i więcej nie wróci do tego zakładu, w którym biją żydów a nie przyspieszają likwidacji sporów, jak nakazuje przykład Palestyny. Zatarg się zaognia, zwłaszcza, że Yetmeyer jest zachwycony groźbą konsula i głośno z swej loży przestawiciela Anglosasów wzywa, by sobie poszedł do samych stu djabłów. Nagle punkt zwrotny. Poturbowany genjalny dyrektor, słysząc, że do żydów został zaliczony, dyplomatę prosi, by nie folgował wzrokowej omyłce i protest cofnął, gdyż zatarg nie wybuchł aa tle antysemickiem, albowiem w dancingu nikt nie wynajdzie mi jednego żyda. On sam pochodzi z pod Chodorowa i jak należy jest dobry protestant. (Rytualnej rzeźni szefem jego ojciec był w Żydaczowie, lecz nikt o tem nie wie, gdyż przechrzcił nazwisko). Po deklaracji tej wyznaniowej poczuł wigor w piętach i co tchu ruszył na swoje miejsce, unikając dalszych dotkliwych posądzeń.

Walka z bykiem na stokach obłędu.

Przeszkody już niema, balet się zaczyna.
Byk najprawdziwszy, ale nie żywy, na kółkach tylko. Czarny i barczysty. Pod światło: metalowosiny. Mgłą zakurzone, zawstydzone ślepia. Czyste arcydzieło naturalistycznej orgji podobieństwa.
Na byku cnota, czyli Ewarysta. Wjeżdża zemdlona. Przez wpół przerzucona. Bezwładne nogi, zesztywniałe ręce. Adamaszkowa przeziera nagość z pośród muślinów. Drgają draźnięta[73]. Spąsowiałe węże z kwiecia cyklamenów od stóp uśpionych przez kibić dziewczęcą wpełzały do gęstwi włosów rozpuszczonych i w ołtarzowej ciemni przy głowie pobożnie płoną.
Pogania byka, właściwie popycha, horda cielsk męskich, spotniałych, stłoczonych. Karczydła, plecy są pręgowane śladami biczów. Schłostane tyłki są nacentkowane dymienicami[74] ciemno­‑brunatnemi. Ryczą, ujadają, bełkocą, stękają, charczą i spluwają. Wciąż podskakują, jakgdyby po wrzątku szkliwa stąpali. Łuczywa smolne dzierżą w lewych łapach, prawice na oślep z basiorów[75] chlastają. Wzdęły się gardziele żądzami zatkane. Olbrzymie wole wciąż nabrzmiewają w syleniem chichraniu[76]. Śmiech parska ogarów, jak gromnic nad trumną ckliwe dogasanie. Na cypkach[77] zbirów gałązki dębowe, lnu wiechcie suszone, lisiury dyndają, jako przyzwoitki. (Moralność policji nigdy nie jest czuła, ale bywa czujna).
Wreszcie byk przemawia. Ryknął z głębi trzewij. (Zakulisowy to efekt zwyczajnie, ale w tym wypadku do samego wnętrza zwierzęcia aparat wstawiony został, gdzie działa sprawnie).
Cnota obudzona z byczego grzbietu zwiewnie zeskakuje na taneczne podium, oczy przeciera. Westchnęła, w czerń wgląda.
Spotkanie z rozpustą.
Widzi wywieszone brytanów jęzory, obleśne, łakome i zaślinione. Mordy wykrzywione skurczem półuśmieszków. Ślepia wytrzeszczone, lubieżnego śluzu polewą omglone.
Ucieka cnota w głąb hardego wzroku. Dziewicza postać tężeje i krzepnie, w kobiecy posąg wyrasta, dojrzewa. Zewsząd niewinność z pomocą śpieszy. U stóp nieskalanych walczącej dziewicy podwójny szpaler dziecinnych irysów, liljowo­‑kremowych kiełkuje, zakwita. Z pod natchnionych powiek posiała cnota przerażenia ciszę. Przed rozpustą ciała chroni się pannica. Na oczach widzów przeistoczenia ona dokonywa i w mumię weszła. Z Crepe­‑de­‑Chine zwoje są powłóczyste i otulają cnotliwe widmo, odpływające z widowni powoli, wirowym ruchem, jednak posmutnionym i napół sennym. Głupio się gapią nadzy rozpustnicy. Gnają za zjawą umykającą. Na scenie zostały: głodne milczenie ciżby ujarzmionej i rozpachnione, przeczyste lelije, (Wśród tych ostatnich Podrygałowa dziewczynki rej wodzą).
Zmiana przychodzi, nowa ewolucja. Cnota­‑matador w czarnych aksamitach i z krótkim warkoczem. Rozprawi się z bykiem, z umiłowaną rozpusty podnietą.
Kroczy namaszczona, gnie złotą szpadę i chustą czerwoną ptaszę serca chroni. Golasów zgraja wciąż byka szczuje, w takt przytupuje bosemi nogami i wciąż głośno ryczy. Na kolana padły i więdną irysy. Byk się namyśla, przytem kołysze. Krwią zachodzą ślepia. Wali ogonem. (Mechanizm jest świetny).
Nic się nie boi sztucznego zwierzęcia dziewica pogromca i w otoczeniu torreadorów (Igora synowie!) taniec wykonywa, zadając pchnięcia. Lecą pioruny przez szpadę wzniecone, a nagie samce głupkowato wyją. Cios jeden, drugi i byk zwyciężony. Łeb nachylił chmurny i na przednie łapy pokornie przyklęka. Żyga krwawą strugą. (Elektryczna skrytka, w czas przyciśnięta, przedśmiertny proceder świetnie imituje). Muzyka przedrzeźnia skowyty żałoby z motywem zwycięstwa. Cnota wyzwolona od prześladowcy i od ciemiężcy.
Ostatnia figura z scen kilku złożona. Byk już nie żyje i leży w pośrodku areny zniszczonej. Na nim kilka ptasząt zaciekawianych i lekka pozłota słońca z reflektora. Cnota tymczasem koszulinę wdziała i kusą spódniczkę. Pasterką jest teraz koźląt na ustroniu. Przekorne stworzonka troskliwie zagania i na scenę wpada. Zamordowany widzi znak rozpusty, który — nie wiedząc — skrycie miłowała. Nudzi się bez wroga i czuje zbyteczny ciężar swej istoty.
Do byka przypada. Szyję poległego oburącz objęła wydłużonemu, smutnemi ramiony. Główkę przytuliła do martwego pyska. Samców hałastra respekt przed nią czuje. Przylgnęli do ziemi i przed pastuszką czołami w podłogę biją, jak w cerkwi. Z czupryn rozczochranych lecą źdźbła słomy i kruszącego się błota oblepki.
Cnota się porwała z przepastnej zadumy. Rozpacz nią miota. Na czole pastuszki blizna­‑tęsknica nagle napęczniała. Publicznie zgrywa zabójstwa pokutę. Spódniczkę zdziera, koszulę odgarnia i bezwstydnie naga, szalona, zziajana, szlochem opętana, wokoło padliny po trzykroć cwałuje, na krzyż się rozkłada, głową piasek zmiata, twarz, piersi i dłonie kadawru posoką umorusała. Chwyta ją chrzypota[78]. Już wolniej derdoli[79]. Zaklęcia wypluwa, aż zbąblowana[80], na jednej stopie, przystaje wsłuchana w krwi własnej poszumy. Uśmiecha się czule... Już będzie grzeczna, już przyłapała wspomnienie rozpusty na śmierć zakłutej, przyłapała w sobie i pokonała żałobę za bykiem.
Odtąd we dwoje, choć w jednej postaci, cnota z rozpustą idą w świat szeroki. W menuetu drygach na grzbiety wstępuje kornych niewolników, którzy przyległem do ziemi koliskiem głucho warują, ociekając potem, z nienasycenia wzdychając głęboko. Spokojnie, wytwornie jedwabiste stopy z jednego podnóża na drugie lansuje. Idzie skrwawione, cnotliwe zjawisko, a oni, swe karki schyliwszy wyrodne, żebrzą antyfonę drewnianym szeptem, jak próchno trzeszczącym i nie wiedzieć kogo o litość proszą, na jutro, ma potem, na to, co być może. Altówki, flety — lepkie sploty dźwięków składają, zwijają, niby warkoczyki do ślubnej fryzury. A łomot modlitwy zlęknionej hołoty wciąż w przestrzeń goni, jak tarabanienie bębnów na stracenie, jak katakumbowe pierwszych chrześcijan szlochy, jak wód wiosennych złowróżbne dudnienie.
Wskrzeszone łzami Ewarysty — cnoty dźwignęły irysy dziewicze gardziołki i połykając ciekawości ślinkę, wytknęły na świat swe perkate noski.
Pojednała się cnota z rozpustą.

Wstępne umizgi do wrogiej konstrukcji.

Zabronione brawa, o czem uprzedzono zachwyconych gości. Scena ociemniała. Dancing się wyludnia. Gdzieniegdzie po kątach pijący samotnie. Saddhus się wymodlił, przy pomocy drąga przybiera ponownie najzwyklejszą pozę. Podbiega Yetmeyer.
— Zapytać mi wolno, o czem ojciec myślał?
— Rozważałem wszystko. Do wniosku doszedłem...
— W sprawie dancinga?
— W przedmiocie głównym: że walka zbyteczna czyli niekonieczna z jakimkolwiek wrogiem. Można co najwyżej z prostej swojej drogi wroga kijem przegnać, lecz nigdy zabijać. Kto podstępnie wzywa do siebie wroga i podły zamach przeciw niemu knuje, ten tryumf niweczy własnej, twórczej myśli. Myśl swoją samemu należy wypełnić, samym sobą nakryć albo drugim oddać, lecz bez szemrania. Jeśli pomysł chroma, jeśli człowiek obcy do urzeczywistnienia czy wyświetlenia jest nieodzowny — pokorę twórczą trzeba zastosować i wyrozumiałość. Nie sądzę, by twórczość mogła sposobnością być do skandalu, czy do kryminału. Cóż gwałt zdoła zmienić czy nawet morderstwo? Lecz niezależnie od tych zastrzeżeń, przyznaję z radością, że do głębi mię wzruszył ten balet dzisiejszy. Dusza zamieszkała w tym pańskim dancingu. Generalna próba jasno wykazuje, że trzeba wciąż jednać wszelkie przeciwieństwa. Przez porozumienie można zdziałać wiele, Podrygałowa z Praksedą pogodzić, albo naprzykład Havemeyera z panem nierówności łagodnie uchylić. Jeśli się uda, każdy w swoją stronę odejdzie spokojnie.
— Teorja wybiegów przy wielkich trudnościach. Ja sądzę odmiennie: jeżeli konstrukcja napotka konstrukcję przeciwną, odmienną, wówczas jest zderzenie nieuniknione, w konflikty brzemienne. Ktoś zawsze zwycięża. Żelazna konstrukcja, rozumna, silniejsza pochłania zwiewną. A jeśli człowiek zaplącze się który w obcą konstrukcję, nic mu innego nie pozostaje, jak w zrozumieniu poddać się zupełnie, albo też zczeznąć.
— Swoje powtarzam: myślowe rozprawy nie powinny nigdy ludzkiej ofiary pociągać za sobą. Uśmiercić człowieka tylko dla pomysłu — to unicestwić żywot tej konstrukcji.
— Niekiedy tylko przez krwawą ofiarę myśl w życiu zabłyśnie, między ludzi wejdzie.
— I na tę konieczność każdy dzielny saddhus ma radę bezkrwawą...
— Czy tylko być może? Gdyby aktualne takie zagadnienie mogło być dla mnie, nie omieszkałbym pospieszyć do ciebie przezacny świętoszku o wyjawienie i pouczenie.
— Mnie się wydaje, że taka potrzeba niebawem nadejdzie...
— Jak to? Poco? Kiedy? — kołaczkiem z czoka Yetmeyer pot ściera.
— Wyobrażam sobie, że medytacje twoje religijne i prahistoryczne narzucić są w stanie rozpętanej myśli nieodzowną rację, która uśmiercić gotowa człowieka tobie przeciwnego...
— Gdybym się opierał temu, co być musi!
— Czego się zachciewa! Te same pogróżki, które były w liście do Havemeyera.
— Próba objaśnienia i przekonania.
— Mogę oświadczyć: — mój klient przyjmuje wyzwanie twoje.
— Wezwanie wysłałem. E a nie Y. Ta jedna litera gruntownie charakter zamiarów mych zmienia.
— Dziś w nocy jeszcze zadepeszuję do kolekcjonera, by zaraz przybywał. Chciałbym przed kongresem dopiąć pogodzenia dwóch waszych systemów, którymi religję nowoczesnych światów pobudzić chcecie do objawienia.
— Balet wpływ wywiera: pojednania próby ojcu się zachciewa? Niechaj i tak będzie. Pamiętać proszę przy wykonaniu, że reprezentuję cnotę w mej osobie, konkurent... rozpustę.
— Lepszą część wybiera sahib dla siebie. Jest nadewszystko zwycięstwa spragniony i chciałby z góry je sobie zapewnić.
— Wesołość mię zbiera na myśl o przyjeździe rychłym mego gościa. Chciałbym już tu widzieć Orgaza mojego. Sądzę, że zdołamy myśl jego zbudować, jak tego wymaga konieczność religji i ciągłość dziejów. A wówczas zyskamy, czego jeszcze trzeba: na twarz Havemeyera Orgaza najświętszy wypełga wyraz...
— Oby nieszkodliwa była operacja ta upiększająca!
— Wiele, od pacjenta samego zależy. Na jego spotkanie już dawno wysłałem mego sekretarza, A­‑to­‑tso, chińczyka. W Londynie czeka.
— Idę na spoczynek, więc śmiem też zapytać, czy raczył mi sahib na nocne czuwanie urządzić „jhopree[81] i cierniowe łoże?
— Wszystko na żądanie ojcze­‑świętoszku, lecz myślę, że dzisiaj po takim wysiłku należy się spanie w puchach otomany stojącej tuż obok.
— Radbym, lecz nie mogę. Myśl o okrucieństwie wytchnienia nie daje. Uczciwie uważam, że aby ją zgłębić, należy wprzód grozę zwrócić przeciw sobie. Pójdę więc spróbować.
— Dawno już przestałem obawę przed samym sobą w sobie hodować i wolę drugim napędzać lęku.
— Niezawodny sposób, by uzyskać władzę nad tchórzliwym bliźnim, lecz nigdy nad myślą, która może tworzyć.
Tuż nad schodami, któremi zdążają na prywatne piętro, skrzeczy dzieciarnia. Podrygałowiąt nieskalany tuzin. Chłopcy łobuzy kuksują dziewczęta i skradzioną szminką smarują buzie.
Hołotkę zapędza troskliwa Prakseda. Do hotelu śpieszy, do sznelzydera. Żałość ją spiera, skwaśniała i tępa, niewiadomo za czem. Nie zabiła byka, a wywietrzała z niej wszystka rozpusta. Cnota została, ale zakurzona i paskudnie zmięta. I Igor — niepokój i smerdy — udręka. Siedziała w przeciągu, więc coś w nogę strzyka. A ząb trzonowy musiał pewnie zbucznieć[82], gdyż ćmi jak na słotę i ciepa się[83] w gębie. Podrygałow wróci niechybnie nad rankiem. Może z Ewarystą tkwią gdzieś w traktyjerni, świętują trjumfy. Kuma nieproszona, lat dawnych piosenka, wioskowa wspominka, ni stąd, ni zowąd włazi do bębenka:

„Cnoto moja, cnoto,
byłaś kiedyś złoto;
teraz mi się mienisz,
jak w kolei błoto“.





  1. Porcelanki, porcelanowe figurki.
  2. Narzeka.
  3. Porozrzucanych.
  4. Wygrzać, wyhodować.
  5. Chmurzy się.
  6. Skrobać się.
  7. Ulica w Kijowie.
  8. Ulica w Petrogradzie.
  9. Wioskowy rzeźbiarz nabożnych figur.
  10. Łzach.
  11. Ujarzmi.
  12. Szukać.
  13. Żarty.
  14. Bujne trawy.
  15. Motyl pospolity.
  16. Cierpienie
  17. Owinięta.
  18. Ciemnieć.
  19. Żoną.
  20. Chyłkiem.
  21. Ciężar.
  22. Wywilga.
  23. Zamorduje.
  24. Chuda, cherlaczka.
  25. Choroba św. Walentego.
  26. Nizki, karłowaty las szpilkowy.
  27. Człowieczeństwa.
  28. Przypatruje się.
  29. Troska, żal.
  30. Dziwoląg, potwór.
  31. Fakir, derwisz wędrowny w Indjach.
  32. Zabawa taneczna.
  33. Ruska gitara.
  34. Gorzałka.
  35. Szamotanie się.
  36. Czem prędzej.
  37. Skargi.
  38. Niepohamowane.
  39. Po omacku.
  40. Czajka.
  41. Dziewczyna lekkiego prowadzenia się.
  42. Guzdrała, człowiek nieudolny.
  43. Lichota.
  44. Specjalny tytoń hinduski derwiszów.
  45. Dusza ludzka.
  46. Zabawia się dziecinnym sposobem.
  47. Zbawienie.
  48. Pan.
  49. Bóg.
  50. Podłubać.
  51. Grać na dudach.
  52. Ociężalec.
  53. Zgniły owoc opadający z drzewa.
  54. Troska, męka.
  55. Pędziwiatr.
  56. Zakonnica.
  57. Zakonnik.
  58. Opętany przez djabła.
  59. Czubata.
  60. Tak zw. kurze ziele.
  61. Wysoki, sterczący człowiek.
  62. Bluźnierstwa.
  63. Oszukiwać.
  64. Duszność.
  65. Śmiertelny proszek, czyli złoto.
  66. Oczy szeroko rozwarte.
  67. O pięknie i miłości.
  68. Brzuch.
  69. Pod piersią umiaru pełną.
  70. Dziewczyna.
  71. Skomli.
  72. Tańczyć.
  73. Piersi kobiece.
  74. Nabrzmiałość, guz.
  75. Bat, bicz.
  76. Chichotanie.
  77. Męski płciowy organ.
  78. Kaszel
  79. Biedz drobnym kroczkiem.
  80. Po pijackim, warjackim żywocie.
  81. Mała szopa, służąca yogom do rozmyślań i do nauczania wiernych.
  82. Butwieć.
  83. Rzucać się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Jaworski.