kułem Mahabharatę i szczerą sympatję poczułem dla Visznu, Sziwy i Brahmy. Szczęśliwy nowicjat w klasztorze Akhara (miescowość górska zowie się Amritsar) pozwolił mi wkrótce powiększyć grono doborowej sekty kapłanów w Bihar. Lecz miałem pecha, chwyciłem chorobę od pewnej angielki, turystki uczonej, która badała nad wyraz namiętnie ascetyzm hinduski. Aby się oczyścić, umartwiałem ciało i niby płaz marny na brzuchu, na rękach po ziemi pełgałem. W tej jednej pozycji lat siedem wytrwałem, i pod nadzorem całej ekspedycji międzynarodowej na Gaurizankar, tam i z powrotem, grzech mój wyczołgałem. Uzyskawszy sławę dzięki reklamie „Gazetki żołnierskiej“, głównego organu opinji w Lahore, mogłem już śmiało na własną rękę poszukiwać Boga...
— Znalazłeś ojcze?...
— O tak! w samym sobie.
— Dobrze nie słyszałem. Szaleje muzyka...
— Powiedziałem sahib[1] że Boga mam w sobie. Pewny to interes zostać saddhusem i wejść w kontakt z Bogiem. Permashwar[2] obcy, odziedziczony po dziadach pradziadach lub dla porządku z znanego obrządku przyjęty na wiarę, nie ma tej mocy, co samodzielne umieszczenie Boga w niebiańskich rozłogach czy w samym sobie. Od tego zacząłem, że właśnie słowianie nie mają odwa-