Szały miłości/III/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Szały miłości
Wydawca Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka
Data wyd. 1923
Druk Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku
Miejsce wyd. Białystok; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III. TRZY KOBIETY.

1.

— Nie! nie! Ja myślę, doktorze, że jutro już wyjść mogę. To przecież głupstwo, ta rana. Konna jazda orzeźwi mnie, oświeży! — Staliński siedział w głębokim fotelu, z twarzą bladą i zapadniętemi oczyma, z lewą ręką zwieszoną na czarnej opasce, patrzał uparcie w wielki ogień, palący się w kominku, i mówił cichym, sennym, chociaż niecierpliwym głosem. Czasami odwracał głowę, i patrzał na jasny, słoneczny za szybami dzień, wzdychał wtedy głęboko i wstrząsał się nerwowo, by za chwilę popaść znowu w tępe zadumanie.
Doktór Marecki obserwował go pilnie i z uwagą, gładził spokojnie swą długą, zupełnie już siwą brodę, uśmiechał się i odpowiadał:
— Można, można się ostatecznie troszeczkę przejechać. Rana już zupełnie prawie zagojona, więc niema niebezpieczeństwa. Tylko pan, panie Staliński, jest niezwykle, niezwykle zdenerwowany... —
— Wiem, wiem, czuję to dobrze. Lecz nie myśl źle o mnie, doktorze. Walczę usilnie i zaczynam już wolno, lecz pewnie zwyciężać. Stalińscy mają silne łby, silne ramiona i harde dusze, doktorze. —
— Wiem — zgodził się Marecki, uśmiechając się lekko — lecz mają także niezwykle czułe serca. —
— Czułe... naco? —
— Nie na wdzięki niewieście nie, nie. Wiem dobrze panie, drogi filozofie, że ciebie nie lada piękność zachwyci, i nie lada porwie fantazja. Lecz, jeżeli się dąży do pewnego celu, panie Karolu, trzeba nie tylko siebie trzymać w karbach, ale i swoje złudy, nie tylko swoje serce, ale i cudze serce... do czasu — doktór pogładził brodę, i zaśmiał się w nią łagodnie i z cicha.
Staliński spojrzał mu w twarz przenikliwie. Cóż do dyabła pomyślał — o czem on właściwie mówił? Przecież nie może wiedzieć...
— Jak pan to pojmuje, doktorze? — zapytał, siląc się na uśmiech.
— Bardzo prosto, nadzwyczajnie prosto. Wy, młodzi, macie dzisiaj niezwykle silnie, w kierunku chorobliwym, rozwinięte nerwy, i na tle tem panuje u was ponad niemal wszystkiem siła, wybujała siła wyobraźni. Zdarzenia pewne, które w istocie czasami żadnego nie mają znaczenia, wyolbrzymiacie do wielkiej wagi, wierzycie w to, i logicznie z tej wiary snujecie nić dalszego postępowania! I spotyka was rozczarowanie, i sami dajecie rozczarowanie. —
— Mów, doktorze. Słucham z ciekawością. —
— Ot, tak mi się tylko wyrwała uwaga! —
— Nie, nie. Mów, doktorze. Daj jakiś przykład. —
— Przykład? No, dobrze, przykład. Więc weźmy choćby... —
— Z miłości... —
— He, he, he. Jesteś pan młody, młody... Zresztą to jest istotnie bardzo ciekawa dziedzina, bardzo. — Marecki pogładził znów swą piękną brodę, uśmiechnął się i chwilę namyślał. Staliński wstał z swego miejsca, podszedł ku niemu z pudełkiem cygar w ręku, i częstując, powiedział swobodnie:
— Cygaro, doktorze... I będziemy rozmawiać przy wonnych dymu smugach...
— Nastrojowość, nastrojowość... No, dobrze, zdenerwowany filozofie. Dobrze. — Zapalił cygaro, popatrzał na jego żarzące się brzeżki jakgdyby z wielką uwagą, i wreszcie rozpoczął powoli: — Tak, z pewnością dziś za bardzo żyjecie mózgami. Zbytnio wierzycie swojej wyobraźni, zbytnio kochacie własne nastroje, jesteście przeczuleni, hardzi czasem, ale niemal zawsze wichr zdarzeń może na strunach waszych serc wygrywać, co mu się żywnie podoba. A za mało, za mało obcujecie z pięknem, z mocą, z dumą i wolą przyrody. Przyroda to jest księga tajemna, w której przeczytać można rytm całego życia, jego tajnie, wskaźniki, rady, cele i dążenia. Życie z przyrodą daje wolność duszy, hardość sercu, myślom dumę i pewną szlachetność, ciału hart, odwagę, zuchwałość. Żyjąc z przyrodą można być wiecznie młodym, zawsze pragnącym i nieustraszonym. —
Umilkł na chwilę, obrzucił swego słuchacza badającym wzrokiem, uśmiechnął się, popiół z cygara starannie otrząsnął, i mówił dalej równo, melodyjnie, spokojnie i jakby rytmicznie:
— Wola przyrody mówi człowiekowi, że ma być silnym, nieustraszonym i szlachetnym. Silnym, by burzom jako dęby i skały stawiał czoło harde, by czuł się panem możnym, niezależnym i szedł śmiało wciąż dalej i wyżej. Nieustraszonym, by każdej chwili na godzinę był gotów ostatnią, by nie przypuszczał nigdy możliwości przegranej, by nie marzył bezsilnie, lecz życzenie swe piękne w lot w rzeczywistość zamieniając, umiał obalić przeszkody, i tryumfalną pieśnią wybuchnąć. Szlachetnym, by wszemu stworzeniu śmiało mógł patrzeć w oczy, by nie drżał w nocy ciemnej, by każdej chwili mógł sobie powiedzieć: otom ja, człowiek, najpiękniejsze z stworzeń. A gdy taki człowiek kocha, to kocha jak wiosna. Szał jego jest jak pył słoneczny, myśl niby promień złoty, słowo jak potok huczący w górach, rozkosz jak rozkwitanie dziewiczego boru. —
Doktór umilkł znowu.
Staliński nie patrzał na niego. Oczy jego utkwione były w gorący blask płonącego w kominie ogniska, i w oczach tych świeciły dwie duże, wstydliwe łzy.
Lecz poczuwszy na sobie spojrzenie doktora, odwrócił szybko głowę i popatrzał w okno:
— Słucham — rzekł nieco zaduszonym głosem.
— A gniew takiego człowieka nie jest jak orkan burzy­‑niszczycielki, któryby się mógł w nim urzeczywistnić dopiero jako oszalała zemsta, lecz jako milczący opór wspaniałego dębu, który wie i zna, co to piękna duma.
— Doktorze — szepnął Staliński.
Marecki zaśmiał się dobrotliwie: — Oj leczyćby was wszystkich w górach, lasach, w borach. Bo czemuż się tak w miłości męczycie? Dla młodych wiosna, płomienny śpiew i zuchwałe życie! Rzeczywistość nie wyobraźnia! Jawa nie dręczący sen! Namiętny, szczery uścisk, życie nowe rodzący, nie ułudny czar! —
— Doktorze — powtórzył Staliński.
Doktór uśmiechnął się rozbrajająco. Odłożył na kraj stołu cygaro, palce obu rąk zanurzył w swoją gęstą brodę, rozczesywał ją, i mówił powoli:
— Za czasu mojego pobytu w Krakowie, przywieźli mi raz młodzieńca w stanie zupełnie nieprzytomnym, śmiejącego się i płaczącego naprzemian dzikim, strasznym płaczem. Co się stało? Pytam. Powiadają jego koledzy, że wrócił do domu pozornie spokojny, jak zwykle, tylko bardzo blady i z gorejącym wzrokiem. Powiedział, że go głowa boli, i położył się na kanapie. Długą chwilę leżał zupełnie spokojnie, nagle krzyknął, chwycił się za głowę, i jął się śmiać strasznie, okropnie. Skoczyli do niego: co ci jest? co ci jest? Odepchnął ich i począł wyć, i płakać. Znieśli go do dorożki i przywieźli do mnie. Kazałem im wszystkim wyjść, młodzieńca, który miał twarz sympatyczną, tylko w chwili tej bólem skrzywioną, i łzawe, dziecinne oczy, ułożyłem na kanapie i dokładnie zbadałem. Był z natury wątły i słaby, i wstrząs nerwowy, który go dosięgnął, dziw, że go nie zabił, lub w szaleńca nie zmienił. Bardzo silnymi środkami udało mi się go nieco uspokoić, następnie go uśpiłem. Spał mocno całą noc. Rano zastałem go już ubranego, siedzącego na oknie, z papierosem w ręku. Powiedziałem mu na przywitanie, że lepiej, jeśli przestanie na czas pewien palić. Rzucił zaraz papierosa, uścisnął mi rękę i powiedział cicho, dźwięcznym, ale bardzo teraz drżącym, pod działaniem nerwów, głosem: — Dziękuję doktorowi bardzo, bardzo. Dano mi raz biczem w duszę, plunięto mi w duszę. Wiem: jakaś choroba. Ale, zda się, przetrzymam. — Pogłaskałem go po twarzy, bo przecie stary jestem, spojrzałem mu w te dobre, jasne oczy, i powiedziałem serdecznie: — Przetrzymasz pan, przetrzymasz. Tylko powiedz, mi pan, jesteś sam winny? — Daję panu słowo honoru, ze niema we mnie winy. Skrzywdzono mnie, i koniec. — Dobrze, młodzieńcze. Kto jest bez winy, ten ma siłę. Przetrzymasz pan. ten, kto pana skrzywdził, nie był w stanie zbrudzić pańskiej duszy. Wiary, nadziei i woli! —
Potem zbadałem go dokładnie. Drżały mu ręce jak listki na wietrze, tłukło się serce, rozpacznie się tłukło, ale w oczach prócz bólu była harda duma. Czem pan jest? zapytałem. — Piszę, ot, tworzę trochę — zarumienił się jak dziewczyna. Postanowiłem chłopca usilnie ratować. Zapisałem najlepsze lekarstwa, potem poprosiłem na śniadanie, i rzekłem:
— Pojedziemy sobie na spacer, hen, w pola; tam mi pan opowiesz, co pana spotkało.
— Musiał czuć już do mnie duże zaufanie, bo kiwnął mi głową przychylnie. Chciał się nawet, biedaczysko, uśmiechnąć, ale to jeszcze mu się nie udało. Musieli go skrzywdzić strasznie, pomyślałem. —
Doktór odetchnął głęboko, i sięgnął po cygaro.
— Nie nudzę pana? — zapytał.
— Ależ doktorze. — Staliński wstał i uderzył w dzwonek — proszę przynieść wino i ciasta powiedział do lokaja — winem, doktorze, będziesz sobie odświeżał usta. —
— A, dobrze. Opowieść będzie dosyć długa — zapalił zagasłe cygaro, i mówił teraz ciszej i jakby z większą, skupioną uwagą:
— Pojechaliśmy więc na ten spacer. To było wiosną. Liczyłem więc też dużo na czar pól, cudność nieba, i upojną woń powietrza, które powinny oddziałać ożywczo na zgnębioną duszę mojego młodzieńca. Lecz był on głęboko zamyślony, ręce mu się trzęsły ustawno, i usta drżały febrycznie. Syknął, chwycił się nagle za głowę, i wyrzucił gwałtownie, przez zęby: — Wiesz, co mi zrobiono, doktorze? Wiesz, wiesz, wiesz? — Ująłem go za ręce, uspokajałem wzrokiem: — Spokojnie, panie, spokojnie. Mów pan, to panu ulży, ale staraj się pan mówić spokojnie. — — Dobrze, dobrze, doktorze, tylko mi nie przerywaj! Choćbym nawet krzyczał! Bo inaczej może się wrócić... to... wczorajsze... — Zgodziłem się i czekałem cierpliwie.
Młodzieniec gryzł wargi, i widziałem, że całą siłą woli wstrzymywał jęk, który mu rozrywał piersi. Drżał chwilami, jak w febrze, i rzucał wokoło błędnemi, ostremi spojrzeniami. Wreszcie zerwał z głowy kapelusz ruchem porywczym, odgarnął z czoła jasne, złociste w słońcu, włosy, i rzekł strasznym, przenikliwym szeptem: — Złota struna mej wiosny pękła! Znasz pan, doktorze, taki zgrzyt? Oh, to jest coś ohydnie strasznego! Taki zgrzyt marzeń... — I znowu umilkł na długą, dręczącą chwilę. W powietrzu była woń wiosny upojna, śpiewały wysoko, wysoko skowronki, i lśniły się tak cudnie wokoło złociste żary porannego słońca. Lecz on tego wszystkiego nie widział, nie spostrzegał. On był w wnętrzu swojej duszy. I drżał. —
Doktór przerwał znowu na chwilę, gdyż wszedł lokaj z winem i ciastami. Podany kieliszek wypił powoli, przegryzł ciastkiem, a kiedy lokaj napełniwszy na nowe kieliszki, zniknął bezszelestnie, obrzucił cały pokój powolnem spojrzeniem, zapalił już po raz drugi zagasłe cygaro, i ciągnął swe opowiadanie:
— Pewną część historyi mojego młodzieńca jestem zmuszony pokryć milczeniem, gdyż przyrzekłem mu zupełną tajemnicę. Wyjaśniam więc tyle: między nim a pewnym człowiekiem, którego nazwiemy panem X., wywiązała się przedziwna walka. Pan X. szukał zemsty na moim młodzieńcu, który go w pewnej politycznej sprawie zdemaskował i w gniewie w twarz uderzył, i zemścił się zaiste straszliwie. Młodzieniec mój, nazwijmy go dla uproszczenia Jankiem, zakochał się w tym czasie w pewnej kobiecie, która nie była wolną, gdyż była rozwódką, i postanowił zdobyć jej miłość za drogą choćby cenę. — Jakże ją miałem zdobywać? — opowiadał mi w ten cudny ranek wiosny — jakże? Dusza moja była pełną wiary i ufności, płomiennych snów i cudownych marzeń. Śniły mi się loty nadchmurne, potężne, wspaniałe sny o potędze, więc postanowiłem złoto to mej duszy do stóp jej rzucić w darze, tak, w darze! Oh, bo kochałem ją ponadwszystko! Dusza rozkwieciła mi się majową pieśnią o niej, serce na widok jej dzwoniło tryumfalnym echem, i czuło moc dziwną, purpurową moc możności tworzenia! Nie widziałem w jej oczach obłudy i zdrady, nie widziałem w niej tylko pragnienia zmysłowej rozkoszy, za świętą ją miałem i jasną, poganinem byłem, który czcił w niej bóstwo! To to... stał się twórczy sen. Napisałem rzecz piękną, może nigdy w życiu tak pięknej już nie napiszę, i nazwałem ją „Wiosną“, „wiosną życia“, życia mej duszy i jej duszy, mej oszalałej, przecudnej miłości! Rękopis zaniosłem jej i powiedziałem: nim oddam to ludziom w druku, przeczytaj to, ty pani! To przez ciebie, z ciebie i dla ciebie stworzone! —
Doktór odetchnął głęboko i pochylił głowę. Ręka jego błądziła niespokojnie po siwej brodzie, i oczy unikały oczu słuchacza.
Staliński wstał znowu, podsunął mu wino, i szepnął łagodnie:
— Doktorze, jest pan wzruszony. Proszę chwileczkę odpocząć. —
— E, nic, nic! Tylko żal. Zal, gdy się młode serca zbytnio zapalając, tarzają później w męce, bólu, prochu. Są takie dusze, jak dusza tego mojego Janka, które żyją pod znakiem ponurej, ciemnej gwiazdy. Sny ich najpiękniejsze skazane są na to, by gorzały dla osób nic wartych, i zamieniały się w godzinę przewidzenia w rozpacz nagłą, bijącą jak piorun. Ten piorun, jeżeli nie przetnie życia, lub nie sprowadzi obłędu, zabija zwykle wiosnę młodej duszy. Tak było z moim Jankiem. Pokochał kobietę, która była kobietą złą, przewrotną i lubieżną. Kobieta ta zawiodła się na nim. Nie dał jej tej fizycznej rozkoszy, której żądała, więc go odtrąciła. Uczyniła to w sposób brutalny. Więc uciekł od niej. i szarpał się w męce. Kiedy zaś przyszło głuche, pełne rozpaczy, wyczerpaniem i znużeniem zrodzone uspokojenie, wspomniał, że pozostał mu po jego miłości, sen słów: „wiosna życia“. Zapragnął ją ludziom oddać, i zapragnął ją sam raz jeszcze przeczytać. Tak mi o tem Janek opowiadał: — Szczęście prysło, lecz został jego utrwalony sen. Poczułem wprost dziką miłość do swojego tworu. Rękopis był jeszcze u niej. Napisałem prośbę o zwrot. W odpowiedzi otrzymałem od niej bilecik, proszący mnie, bym sam zechciał własność swoją od niej odebrać. Nie miałem żadnego złego przeczucia. Byłem zimny, chłodny, obojętny, wiedziałem doskonale, że żadnego ona już na mnie nie zrobi wrażenia. Jak przez sen pamiętałem, że przy pożegnaniu rzuciłem jej w twarz dzikiego gniewu słowa, i że ona spojrzała na mnie oczyma wprost zwierzęcemi, i zawyła jak suka zraniona: głupcze! pożałujesz! Lecz te słowa nie wzbudzały we mnie ni najmniejszej trwogi, miałem dla nich jeno chłodną wzgardę, bo wierzyłem jeszcze, jeszcze wierzyłem, że ta kobieta ma duszę! —
Doktór sięgnął drżącą ręką po kieliszek, wypił go wolno do samego dna, kiwnął głową Stalińskiemu, który mu kieliszek na nowo napełnił, i powiedział cicho:
— W tym momencie mój Janek rozpłakał się jak pokrzywdzone, niesłusznie ukarane dziecko. Nie uspokajałem go. Wiedziałem, co to się dzieje. Złote runo, wy młodzi tak to nazywacie, złote runo miłości nie dało mu szczęścia, a zraniło przeboleśnie duszę. To płakało jego serce, i płakała duma jego młodej duszy.
Potem podniósł na mnie te swoje jasne, półdziecinne oczy, łzy otarł szybko i wstydliwie, i mówił gorączkowo, nieskładnie, chwilami nieprzytomnie
— Wchodzę... Rozumie doktór...? Miast niej, przyjmuje mnie pan X. Obłęd! Za serce chwycił mnie obłęd! Ból! Gniew! Rozpacz! A pan X. bawił się niedbale rękopisem mojej „wiosny“, mojej, doktór rozumie? Bawił się! Mój złocisty, mój świetlisty sen w tych plugawych, złych rękach zdrajcy, chama! Przekleństwo! Zrozumiałem wszystko. W jeden błysk myśli. On był teraz jej kochankiem; ona mu dała zemstę... ty, ryknąłem bezprzytomny, ty! chamie! Oddaj to! To święte! O, że ja przy sobie nie miałem broni! Że nie mogłem mu strzelić jak psa w łeb plugawy! Bo przecież zresztą byłem wobec niego bezsilny. On miał nasze papiery w ręku, on mógł w jednym dniu wpędzić setkę młodych do więzienia. I on czuł tą swoją przemoc szatańską. Bawił się tym moim rękopisem, bawił, jak się można bawić łaską, i śmiał się zimno, wężowo, radośnie: No, i cóż, młodzieńcze? Co będzie? Rękopis dostaniesz wzamian za napisanie odwołania twej skargi i zarzutu, wzamian za wolność wrócenia mego między wasze spiski. Siadaj i pisz! — Oniemiałem. Chwyciłem się poręczy ciężkiego fotelu i drżałem. Może myślał, że tym fotelem chcę rzucić w niego. Wyjął rewolwer i zmierzył we mnie: Tu śmiał się znowu — zaciszna willa. Nie słyszy nas nikt. Zresztą... cóż się wahać? Napisz! Powieść ładna, przeglądałem... sława cię czeka... napisz... dostaniesz rękopis. Tylko bez krzyku. Jesteś bezsilny. Ja mam wasze papiery, ha! ha! ha! wasze papiery! Jeśli mrugniesz przeciw mnie, wszyscy twoi przyjaciele marzyć będą dalej za kratkami. Ha! ha! ha!
Widziałem tylko jego twarz, i jego oczy. Piołunna ślina wezbrała mi w ustach. Wykrztusiłem:
— Podlec! —
— Więc nie?! —
Widziałem, jak palce jego lewej ręki, ten szczegół wybornie pamiętam, zacisnęły się kurczowo wkoło mego rękopisu, a palce prawej koło rewolweru. Widziałem jego oczy. Szatańskie. Patrzały w ogień kominka, w bok, o dwa kroki od niego. Nie zrozumiałem nic. Zimno, ohydne zimno rozlało się w mym mózgu, i bryła jakby lodu poczęła go cisnąć. Okropny, nieludzki strach, że oszaleję. Jakieś wycie w sercu i jakieś dzwony w uszach. Ból rozsadza głowę. Obłęd. Pragnienie czegoś, coby wyzwoliło...
Wrzasłem: nie! lecz to nie był krzyk, to było wycie mej rozpaczy. Postąpiłem krok ku niemu, i powiedziałem powoli, okropnie: Chamie — chamie — chamie...!
Pchnął mnie w pierś tak silnie, że padłem bezsilny w fotel, i... o nie! jeśli jest piekło, to ja je przeżyłem — ujrzałem jak mój rękopis w padł w płomienie ognia na kominku.
O Boże! o Boże! o Boże! Żali można przeżyć coś okropniejszego?
Teraz już nie było mnie, był mój szał! Wpadłem na niego jak wicher, lecz on był silny, ten sercowy cham! Kiedy odtrąciłem go i rękoma sięgnąłem w płomienie, wyciągnąłem już tylko kartę tytułową, która była z grubego kartonu. Rozsypała się w mych palcach w popiół, i w nic...
A on na mnie patrzał. Wyprostowałem się zwolna, wiem, że miałem siłę zabić go w tej chwili, i nagle zacząłem się śmiać.
Podszedłem tak blizko ku niemu, że twarzą dotykałem twarzy. I wtedy... szał mój zebrał się w piołunną ślinę.
Plunąłem mu w twarz: Podlec!
Wiem, że ręce moje sięgnęły do jego szyi by drapieżne szpony, że okropna siła była we mnie... okropna... Odskoczył, wyciągnął rękę zbrojną tym głupim rewolwerem, któryby, jeśliby sprawiedliwość istniała na świecie, winien być w mojej ręce, i wystrzelił...
Przeleciała kula tuż koło mej skroni... wszystko we mnie ucichło... zagasłem. Potem... nie wiem... to już. — Pochylił się gwałtownie na moje ramie, spojrzałem mu w twarz, zbielała. Mój Janek zemdlał.
Doktór Marecki westchnął głęboko i ciężko, sięgnął po świeże cygaro, dodał z smutnem przejęciem:
— To test najfatalniejsza historja, jaką znam wogóle. I niestety prawdziwa, prawdziwa.
— A Janek? Cóż dzisiaj?
— Żyje. Tworzy. Ale wiosnę życia zabito w nim bezpowrotnie.
— I bezkarnie...
— Tak. Dziwnie podłe złożyły się losy. I teraz pomyśl pan: czy nie należy panować nad sercem? Czy nie należy miłości do kobiety okuć w żelazne kajdany poznania? Zanim powiesz sobie: kocham ją, powiedz: poznałem ją i taką, jak jest, kocham. Szczęście winno się oprzeć, nie na wyobraźni, lecz na rzeczywistości. Inaczej niema szczęścia. Jest złuda, szał, i w końcu zła rozpacz.
— Tak.
Długą chwilę siedzieli w zadumie.
Doktór podniósł się wreszcie ze swego miejsca, przeszedł się raz i drugi od okna do ściany, uśmiechnął się tym swoim starczym, rozbrajającym uśmiechem, i powiedział:
— Ot, rozgadałem się. Ale widzisz pan, filozofie, nie wiem dlaczego, historja tego młodzieńca tak głęboko tkwi w mej pamięci. Może być, że dlatego, iż obserwowałem w nim później, przez szereg długich tygodni, powolne, powolne konanie wiosny jego młodości. Stawał się poważnym i smutnym, uśmiechu prawie nie znał, a jeśli się śmiał, to w śmiechu tym było chwilowe zapomnienie, lub zgoła przymus. Zachodziłem do niego często, gdyż zamieszkał w tej samej kamienicy. Jeszcze wierzyłem, że ocknie się w nim zdrój ożywczy beztroski, swawoli i buty młodzieńczej, lecz to się nie stawało. Siedziałem raz u niego w pewne popołudnie i czytałem, on pisał. Skończył właśnie w ten dzień dramat, który cieszy się dziś dużem uznaniem. I wtedy mi powiedział: Zgrzyt marzeń, doktorze... W myślach mych panuje teraz żelazny mus logiki. Nie umiem już marzyć, tylko mi jeszcze jedyna została tęsknota. Zrozumiałem wówczas, że duch jego zwyciężył ból, lecz nie zdołał wskrzesić zabitej swej wiosny. Nie umiał już marzyć... I wtedy też, kochany filozofie, wyrwało mi się pierwszy raz to zdanie, które ci już powiedziałem: szczęście powinno się oprzeć na rzeczywistości. Inaczej niema szczęścia. Zjawia się zgrzyt marzeń, i zabija wiosnę duszy. A bez wiosny duszy pozostaje człowiekowi tylko jedno szczęście.
— To znaczy? —
— Poświęcenie, lub twórcza praca. —
— A pan, doktorze? —
— Ja? ja? — doktór uśmiechnął się dobrotliwie — ja już jestem stary. —
Zaległa na mgnienie cisza.
Staliński patrzał w płonący na kominku ogień, i w zamyśleniu bawił się cygarem. W pewnej chwili podniósł na doktora zamroczone oczy, i powtórzył powoli, z uwagą:
— Szczęście powinno się oprzeć na rzeczywistości. Inaczej niema szczęścia. Inaczej — przerwał i wstrząsnął się nerwowo.
Doktór Marecki podszedł doń szybko, i obie ręce położył mu na ramionach:
— Ot, — uśmiechnął się po swojemu — niepotrzebnie zabawiłem dziś pana tak ciężką historją. —
— Ależ... —
— Tak, tak, pojmuję. Panu X. chętnieby pan teraz kazał ściąć głowę. —
— Na pal wbić — uśmiechnął się blado Staliński — tak; ostatnie słowa doktora dużo mi dały do myślenia, dużo... —
— Proste są, proste, drogi filozofie. Tylko pan jesteś bardzo młody... Ale to dobrze, to bardzo dobrze. —
— Albowiem?
— Młodość siłą. Swobodą. Potęgą. Wiarą nawet. Dla niej świat otworem. Ją niech nie obchodzą i gnębią sentencye i rozumowania, dla niej bowiem życie. —
— Życie... — powtórzył jak echo Staliński, i znowu popadł w głuche zadumanie.
Doktór przeszedł pod okno, spojrzał w ciemniejące już powolnym zmierzchem niebo, pogładził brodę, i spojrzał na zegarek:
— Już czas na mnie — powiedział — więc do miłego widzenia. —
— Już doktór mi ucieka? —
— He, he, trzeba. Więc rękę trzeba gimnastykować, jak powiedziałem, jutro można wyjechać na spacer, ale lepiej powozem, a za tydzień przyjedź, drogi filozofie, do mnie na obiad... —
Staliński ściskał serdecznie dłoń doktora: — Z największą przyjemnością, z największą... —
Odprowadził go do schodów, prowadzących w przedpokój zamkowy, zamienił jeszcze kilka słów uprzejmych, i wrócił do gabinetu.
Zapadał zmierzch. Na przeciw okna palił się jeszcze na niebie złoty pas zachodu lecz szarzał coraz szybciej i szybciej, zasypywany nito popiołem lekkim, co by mgła smutna, szeroko rozwłóczona, zesuwał się z głębin nieba cichy, jednotonny a niepokonany.
W pokój wpełzały długie, ciemne cienie — pierwsze zwiastuny nadchodzącej nocy — snuły się wolno po kątach i ścianach, a oknem zdawało się wsączać błękitnawe światło, mrok cichy, pajęczynowy, dobry, otulający.
I cisza...
Nieskończona leciuchnymi głosami szemrająca, cisza...
Od dnia swego pojedynku, Staliński godzinę zmierzchu polubił ogromnie. Dawała mu zupełnie, głuche zapomnienie, myśli zdawały się gasnąć, ginąć czy rozpływać, nie odczuwał nic i nic nie myślał, odpoczywał w zupełnej beztrosce serca i duszy.
I teraz więc, jako zwykle, położył się na kanapie, zapalił papierosa, rękę zdrową zarzucił pod głowę, i leżał nieruchomo.
Przymknął oczy, lecz po chwili otworzył je znowu.
Znać, myśl jakaś uparta weszła mu do duszy, bo ostra bruzda przecięła mu czoło, i oczy błysły niespokojnie.
Odrzucił papierosa, patrzał chwilę na rozpryśnięte iskierki na podłodze, a potem pochylił głowę, i wyszeptał wyraźnie, powoli jakgdyby słowa szeptane chciał pojąć i zrozumieć:
— Szczęście powinno się oprzeć na rzeczywistości. To znaczy... na tem, co istotnie w duszy jest... —
— A ja? — mruknął po chwili.
Lecz myśli rozpierzchły się.
Usypiała je dobra cisza zmierzchu, i otulał w sen mrok półbłękitny. Staliński przymknął oczy, wyciągnął się wygodnie, i leżał nieruchomy.
Z pokoi dalszych nadleciał tupot kroków. Na podłodze błysło nagłe odbicie chwiejnego światła, i do gabinetu wszedł szybko lokaj, z świecznikiem zapalonym w ręku. Minę miał prawie tajemniczą i błyski figlarne w oczach.
— Proszę jaśnie pana... —
— Co? —
— Przyszła w tej chwili panna Irena ze Srokowa, i... —
— Co? Czyś ty przypadkiem... — Staliński zerwał się z kanapy i patrzał na lokaja gorejącym wzrokiem. W myślach miał zupełny zamęt, a w sercu niespokojną trwogę. Nerwowo sięgnął po papierosa, i powtórzył ostro:
— Czyś ty... —
— Nie, proszę jaśnie pana. Mówię prawdę. Panna Irena mówi, że ma ważną i niecierpiącą zwłoki, sprawę. —
— Do... dobrze. Idź, przeproś, że sam nie wychodzę, i przyprowadź ją tutaj. —
— Słucham. —
Staliński, drżąc, pozapalał świece, machinalnie poprawił na sobie ubranie, oparł się o stół i czekał.
Zamęt w myślach trwał. Rozumiał tylko jedno: co to może być...?
Minęła długa chwila.
Irena weszła szybkim, pewnym krokiem, skinęła lokajowi niecierpliwie głową, a kiedy ten znikł, zamknęła drzwi i podeszła blizko ku niemu:
— Już dawno chciałam przyjść do pana — powiedziała cicho.
Usiłował przez chwilę nadaremno zapanować nad drżeniem warg, i nie mógł pojąć, co się właściwie dzieje, i co on ma uczynić.
Wreszcie...
Ciężka chmura przewaliła się przez mózg, i wolno się rozpłynęła. Skłonił się poważnie, chłodno, uścisnął jej drżącą nieco rękę, podsunął fotel:
— Raczy pani usiąść. Przyznaję, że jestem zaskoczony... Bo czemuż mam zawdzięczać tą, zaiste ekscentryczną, wizytę pani? —
Irena usiadła.
Czuł, że usilnie szuka oczyma jego oczu, więc stał nieruchomy, z opuszczoną głową, i z opuszczonemi ma oczy powiekami. Miał w sobie chłód i obojętność, ale i to rozumiał doskonale, że jedno jej spojrzenie wystarczy, by krew od nowa buchła żarem w żyłach, i szałem jej kuszących obietnic upiło się serce.
A miał już tego dość.
Oh! dość — i stanowczo dosyć. Igraszką być...? nie! Albo mieć ją całą, albo odtrącić. Tak.
— Zmienił się pan... — wyrzekła po chwili.
Zmądrzałem, chciał odpowiedzieć, lecz rzekł uprzejmie:
— Zdziczałem trochę. Od trzech tygodni żyję zupełnie samotnie... —
— O, wiem. Mówią o panu. Wszędzie o panu mówią. Zgierskiego nazywają błaznem... —
— Czy pani przyszła mi to powiedzieć? —
— Nie! — wstała nagle, i zaśmiała się swobodnie swym srebrnodźwięcznym śmiechem. — Niechże pan odkryje te swoje błyszczące oczy! Musiały mieć teraz w sobie prześwietną ironję... —
— Pani... wesoło...
— A panu?
— Nie... do czego...
— Przecież... przyszłam...
Staliński szarpnął się nagłe. To już trudno, przemknęła gwałtowna myśl, i podniósł na twarz jej oczy.
Lecz oczu jej nie ujrzał.
Irena stała, niedbale bokiem oparta o fotel, z pochyloną głową, z oczyma zakrytemi, i z rękoma jakgdyby bezwładnie opuszczonemi wzdłuż wymarzonych linji swego cudnego ciała. Pierś jej falowała szybko i nierównie, i płomyki różanego rumieńca przebiegały co chwilę poprzez jej pobladłe oblicze.
Rumieńce te, co chwila rozpływające się w bladości jej twarzy, były tak nieodgadnione, że Staliński nie wiedział: krew jej wzburzona co mgnienie przynosi, czy to też tylko odbicia płomyków świec płonących...
A wzruszenie, jakieś dziwnie mocne, i łagodne przecież wzruszenie, szło mu od serca do mózgu, i na wargi się cisnęło słowami pełnemi słodyczy.
Przemógł się jednak, i tylko zapytał:
— Po co?
Nie poruszyła się.
Podniosła nań dopiero wtedy oczy, kiedy wiedziała, że już na nią nie patrzy. Zawiodła się bowiem. Była pewną, że chwyci ją w ramiona, a on pozostał spokojny. Czy kochała go? Może, lecz pewniej nie. Zaciekawiał ją jednak bardzo, i kusił zarazem. Gdyby był silniejszym, gdyby umiał użyć brutalności, gniewu i podniety, zdobyłby ją z pewnością. Pokonana, zmiażdżona byłaby już tylko wierną niewolnicą.
Lecz teraz, mimo, że czuła się silną na mgnienie, poczuła się wobec niego winną.
Spytała:
— Czy pamięta pan naszą umowę w parku?
— Tak.
— A dlaczego pan o niej zapomniał?
— Pani ją złamała, Ireno!
— Może tak, ale właściwie nie... Panu się więcej zdawało...
— Jakto?! Mnie się zdawało?! Tam w altance mnie się zdawało? Mnie się zdawało, że ten robiący anglika tchórz całował ręce pani? Jakto?! — patrzał jej prosto w oczy szyderstwem, gniewem i buntem. Śmiał się: — Duma moja została śmiesznie, śmiesznie pobitą. Dałem w twarz człowiekowi, który mi potem przestrzelił rękę, na szczęście nie tą, która go uderzyła, bobym dziś pomyśleć mógł, że to znak tajemny. A pani wie, dlaczego on mi przestrzelił rękę?
— Nie...
— Idąc wtedy do mety, myślałem: on się boi, on kocha życie. I ujrzałem oczy twoje, pani, jak w obłędzie trwogi na nim spoczywały, więc... wypaliłem w powietrze. A on wtedy, tchórz przypomniał sobie o palącym policzku, i zmierzył... dobrze. — Myśląc pod moim adresem: głupcze! masz dumę! Lecz ja drwię z twej dumy. Tak oto zachował się ten bohater, o którego oczy pani trwogą krzyczały!
— Nieprawda! On mnie nigdy nic nie obchodził! Nigdy!
— Ejże...
— Panie Karolu...
Opadła na fotel. Wargi jej drżały, i struchlało serce. Poczuła dziś jego siłę. Ujrzała ją w jego oczach. Żałowała, że przyszła tu... szalona...
A on mówił już nielitościwie:
— Igraszką pani byłem. Wiem. Lecz to nie dosyć. Zawierzyłem pani. Ty moją dumę wyśmiałaś. A dziś? Cóż za szalone przedsięwzięcie! Przecież ja mogłem teraz panią unieprzytomnić i wziąć!
— Wiem.
— Lecz nie chcę!
— Oh!
Piękna kobieta dostała w życiu po raz pierwszy biczem. Poczuła się małą, bezbronną, pokonywaną i... chytrą...
Podniosła więc swoje cudne oczy, w tej chwili do poranku świeżego podobne, łzami niby rosą lekko przyprószone, i zapytała cicho:
— Czy pan już syty... zemsty?
Staliński omal się nie zatoczył.
Burza krwi w mgnienie ucichła, serce się stało... czułe. Ujął gwałtownie jej rękę, pocałował i powiedział ciężko:
— Przepraszam. Lecz nie zawsze panuje się nad sobą.
— ... i... co teraz będzie?
Lecz tym głosem, tym ruchem, tem pytaniem i tem spojrzeniem zdradziła się Irena. Staliński natychmiast zrozumiał, że ona z nim znowu gra, wyprostował się, uśmiechnął, i powiedział z lekką ironią:
— Spokojne, grzeczne rozstanie.
— Tylko?
— Tylko!
— A nasza umowa?
— Requiescat in pace.
— A ja przyszłam poto, by właśnie zmartwychwstała...
— Cuda się w naszym wieku już nie dzieją.
— Miłość czyni cuda.
— Czyżby pani mnie kochała?
— Jeszcze... nie...
— Więc...
— Więc wszystko ma być skończone dlatego?
— Wszystko... nie. Lecz szczęście musi być oparte tylko na rzeczywistości.
— A rzeczywistością?
— Gra wyobraźni pani, Ireno. Lecz póki serce pani milczy, i ja będę milczał.
— A gdy się odezwie?
— Będę słuchał.
— I więcej nic?
— Może tak, może nie...— i Staliński opuścił głowę. Nie! nie mógł już patrzeć na nią. Czar jej oczu był taki przemożny! Szept tak kuszący... a serce tak chłodne...
— Czy mam odprowadzić panią? — zapytał.
— O nie! Wracam parkiem. Tam są, panie, takie kuszące miejsca, panie...
— Jest również jedno, które mej krwi trochę pochłonęło, a krew odstrasza, pani...
— Pan się boi?
— Nie! Tylko... ochłodłem...
— O, czy jak moje ręce, panie, wtedy? Wie pan?
— Oczywiście. Tylko to było... wtedy...
— A dzisiaj?
— Umiem ogrzewać nie tylko pocałunkami, lecz i... biczem... — i znowu przymknął oczy. Fale płomiennego dreszczu szły przez jego ciało, i jeszcze chwila...
Usłyszał trzask drzwi. Spojrzał. Ireny już nie było.
Skoczył ku drzwiom. Przystanął. Słyszał oddalające się głosy jej i lokaja.
Chwiejnym krokiem powrócił do stołu i padł bezwładnie w fotel.
...Więc tu była? była! była tu!
Słyszał jej śmiech srebrzysty, i słyszał oddech jej wzburzonej piersi. Widział blask jej oczu cudnych, widział jej opuszczone wzdłuż ciała bezwładne ręce, rozumiał, że...
Oh! mógł ją zakuć w ramiona, mógł ustami błądzić po jej twarzy, i mógł paść na dno szału, w wir opętanej straszliwej rozkoszy.
Czemu więc? Czemu? Oh, czemu?
Kto wierzy głupim starczym, idjotycznym sentencyom? Kto? Kto powiedział te komiczne słowa „szczęście winno być oparte na rzeczywistości“, i kto im uwierzył?
Ha! ha! ha! ha!
Szczęście! Ha! ha! ha! ha! Godzina cudu, szału, i błędnych upojeń! A potem choćby na dno!
Choćby śmierć!
— I spodlenie własnej dumy — syknął mu jakby jakiś głos do ucha, że zerwał się z miejsca gwałtownie, i podejrzliwie rozejrzał po całym pokoju.
— Zofja — syczał ten sam głos po chwili.
Podszedł do okna i przyłożył czoło do szyby... Ona tam idzie... tam... tamtemi alejami... Idzie cudna, uśmiechnięta, i pewno myśli o nim, i pewno śmieje się, że nawet jej nie pocałował.
Zofia — syczał głos.
...Bo dla jednego jej pocałunku warto zabić warto umrzeć nawet, a za godzinę szału bez żalu skazać się na męki...
— Zofja...
Ocknął się wreszcie. Zrozumiał. To przemówiło sumienie.
I już chwilę potem siedział, znów przy stole, i trzymał w ręku fotografję Zofji. Myślał z natężeniem.
Nie było drogi wyjścia.
Nie kochał jej.
To było straszne i prawdziwe: nie kochał jej i nawet już nie pożądał.
A głos jakiś szeptał: Szczęście musi być oparte na rzeczywistości. Inaczej go niema. Inaczej jest zgrzyt marzeń, i zła później rozpacz.
Zawiniłem. Jak ciężko zawiniłem.
A wspomnień śpiew szemrał cicho:
I jesteś serca mego radością, weselem i szałem, i duszy mojej pieśnią jedyną, słoneczną krew moja gra tętnem krwi twojej, i oczy moje błyszczą dzisiaj jako twoje oczy...
Wola moja stała się silną i prężną — tyś ją nasycił płomieniem rozkoszy i pieszczoty twojej — i wola ta pragnie, bym z dnia na dzień, z chwili na chwilę stawała się piękniejszą dla ciebie, tylko dla ciebie..!
I wola ma przyzywa cię!
Jeżeli usta moje szepczą we śnie, to szepczą o tobie, — jeżeli ramiona moje szukają we śnie, to szukają ciebie — radości serca mego! i szale! szale pieśni duszy mojej...
Kocham cię!
Pozatracały się wszelkie myśli moje, pozatracały się wszystkie wspomnienia, i jesteś we mnie tylko ty... i ty... i ty...
Kocham cię!
Gibkie i piękne jest moje ciało, spragnione usta moje, i zaczarowane oczy! Prężą się moje piersi w memem pożądaniu, i wola moja silna przyzywa, przyzywa... cię!
O... przyjdź...
Złote będzie tej chwili upojenie...
I słodka... słodka... całunków piosenka...
Przekleństwo!
Zerwał się z fotelu i zastygł natychmiast.
Ratunku! huczały w nim myśli — ratunku to trzeba koniecznie ratunku! Szczęście może być oparte tylko na rzeczywistości, ale ja nie mogę, nie mogę jej...
Siadł znowu, chwycił pióro i papier listowy, jął szybko pisać:
„Panno Zofjo!
Proszę przyjąć te słowa z tą samą odwagą, z jaką ja je piszę. Zdarzenia życiowe przygniotły mnie i zmieniły, i takim, jakim teraz jestem, nie śmiałbym stanąć przed Tobą. Taki, jaki jestem, nie jestem w stanie dać Pani szczęścia, które przecież oparte być musi na rzeczywistości, ale nie na złudzie.
Zniknę na czas pewien z oczu Pani, ale się szczęścia nie wyrzekam. O nie! Jeno nie jestem teraz Pani godnym, bo rozbite są moje uczucia.
Proszę nie mieć mnie za podłego, bo jestem tylko słaby. I proszę wierzyć tak, jak ja wierzę, że kiedyś wszystko się naprawi!

Serdeczny uścisk dłoni K. S.“




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.