Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wiem — zgodził się Marecki, uśmiechając się lekko — lecz mają także niezwykle czułe serca. —
— Czułe... naco? —
— Nie na wdzięki niewieście nie, nie. Wiem dobrze panie, drogi filozofie, że ciebie nie lada piękność zachwyci, i nie lada porwie fantazja. Lecz, jeżeli się dąży do pewnego celu, panie Karolu, trzeba nie tylko siebie trzymać w karbach, ale i swoje złudy, nie tylko swoje serce, ale i cudze serce... do czasu — doktór pogładził brodę, i zaśmiał się w nią łagodnie i z cicha.
Staliński spojrzał mu w twarz przenikliwie. Cóż do dyabła pomyślał — o czem on właściwie mówił? Przecież nie może wiedzieć...
— Jak pan to pojmuje, doktorze? — zapytał, siląc się na uśmiech.
Bardzo prosto, nadzwyczajnie prosto. Wy, młodzi, macie dzisiaj niezwykle silnie, w kierunku chorobliwym, rozwinięte nerwy, i na tle tem panuje u was ponad niemal wszystkiem siła, wybujała siła wyobraźni. Zdarzenia pewne, które w istocie czasami żadnego nie mają znaczenia, wyolbrzymiacie do wielkiej wagi, wierzycie w to, i logicznie z tej wiary snujecie nić dalszego postępowania! I spotyka was rozczarowanie, i sami dajecie rozczarowanie. —
— Mów, doktorze. Słucham z ciekawością. —
— Ot, tak mi się tylko wyrwała uwaga! —
— Nie, nie. Mów, doktorze. Daj jakiś przykład. —
— Przykład? No, dobrze, przykład. Więc weźmy choćby... —
— Z miłości... —
— He, he, he. Jesteś pan młody, młody... Zre-