Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jesteś bardzo młody... Ale to dobrze, to bardzo dobrze. —
— Albowiem?
— Młodość siłą. Swobodą. Potęgą. Wiarą nawet. Dla niej świat otworem. Ją niech nie obchodzą i gnębią sentencye i rozumowania, dla niej bowiem życie. —
— Życie... — powtórzył jak echo Staliński, i znowu popadł w głuche zadumanie.
Doktór przeszedł pod okno, spojrzał w ciemniejące już powolnym zmierzchem niebo, pogładził brodę, i spojrzał na zegarek:
— Już czas na mnie — powiedział — więc do miłego widzenia. —
— Już doktór mi ucieka? —
— He, he, trzeba. Więc rękę trzeba gimnastykować, jak powiedziałem, jutro można wyjechać na spacer, ale lepiej powozem, a za tydzień przyjedź, drogi filozofie, do mnie na obiad... —
Staliński ściskał serdecznie dłoń doktora: — Z największą przyjemnością, z największą... —
Odprowadził go do schodów, prowadzących w przedpokój zamkowy, zamienił jeszcze kilka słów uprzejmych, i wrócił do gabinetu.
Zapadał zmierzch. Na przeciw okna palił się jeszcze na niebie złoty pas zachodu lecz szarzał coraz szybciej i szybciej, zasypywany nito popiołem lekkim, co by mgła smutna, szeroko rozwłóczona, zesuwał się z głębin nieba cichy, jednotonny a niepokonany.
W pokój wpełzały długie, ciemne cienie — pierwsze zwiastuny nadchodzącej nocy — snuły się