Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wolno po kątach i ścianach, a oknem zdawało się wsączać błękitnawe światło, mrok cichy, pajęczynowy, dobry, otulający.
I cisza...
Nieskończona leciuchnymi głosami szemrająca, cisza...
Od dnia swego pojedynku, Staliński godzinę zmierzchu polubił ogromnie. Dawała mu zupełnie, głuche zapomnienie, myśli zdawały się gasnąć, ginąć czy rozpływać, nie odczuwał nic i nic nie myślał, odpoczywał w zupełnej beztrosce serca i duszy.
I teraz więc, jako zwykle, położył się na kanapie, zapalił papierosa, rękę zdrową zarzucił pod głowę, i leżał nieruchomo.
Przymknął oczy, lecz po chwili otworzył je znowu.
Znać, myśl jakaś uparta weszła mu do duszy, bo ostra bruzda przecięła mu czoło, i oczy błysły niespokojnie.
Odrzucił papierosa, patrzał chwilę na rozpryśnięte iskierki na podłodze, a potem pochylił głowę, i wyszeptał wyraźnie, powoli jakgdyby słowa szeptane chciał pojąć i zrozumieć:
— Szczęście powinno się oprzeć na rzeczywistości. To znaczy... na tem, co istotnie w duszy jest... —
— A ja? — mruknął po chwili.
Lecz myśli rozpierzchły się.
Usypiała je dobra cisza zmierzchu, i otulał w sen mrok półbłękitny. Staliński przymknął oczy, wyciągnął się wygodnie, i leżał nieruchomy.
Z pokoi dalszych nadleciał tupot kroków. Na