Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podłodze błysło nagłe odbicie chwiejnego światła, i do gabinetu wszedł szybko lokaj, z świecznikiem zapalonym w ręku. Minę miał prawie tajemniczą i błyski figlarne w oczach.
— Proszę jaśnie pana... —
— Co? —
— Przyszła w tej chwili panna Irena ze Srokowa, i... —
— Co? Czyś ty przypadkiem... — Staliński zerwał się z kanapy i patrzał na lokaja gorejącym wzrokiem. W myślach miał zupełny zamęt, a w sercu niespokojną trwogę. Nerwowo sięgnął po papierosa, i powtórzył ostro:
— Czyś ty... —
— Nie, proszę jaśnie pana. Mówię prawdę. Panna Irena mówi, że ma ważną i niecierpiącą zwłoki, sprawę. —
— Do... dobrze. Idź, przeproś, że sam nie wychodzę, i przyprowadź ją tutaj. —
— Słucham. —
Staliński, drżąc, pozapalał świece, machinalnie poprawił na sobie ubranie, oparł się o stół i czekał.
Zamęt w myślach trwał. Rozumiał tylko jedno: co to może być...?
Minęła długa chwila.
Irena weszła szybkim, pewnym krokiem, skinęła lokajowi niecierpliwie głową, a kiedy ten znikł, zamknęła drzwi i podeszła blizko ku niemu:
— Już dawno chciałam przyjść do pana — powiedziała cicho.
Usiłował przez chwilę nadaremno zapanować