Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nad drżeniem warg, i nie mógł pojąć, co się właściwie dzieje, i co on ma uczynić.
Wreszcie...
Ciężka chmura przewaliła się przez mózg, i wolno się rozpłynęła. Skłonił się poważnie, chłodno, uścisnął jej drżącą nieco rękę, podsunął fotel:
— Raczy pani usiąść. Przyznaję, że jestem zaskoczony... Bo czemuż mam zawdzięczać tą, zaiste ekscentryczną, wizytę pani? —
Irena usiadła.
Czuł, że usilnie szuka oczyma jego oczu, więc stał nieruchomy, z opuszczoną głową, i z opuszczonemi ma oczy powiekami. Miał w sobie chłód i obojętność, ale i to rozumiał doskonale, że jedno jej spojrzenie wystarczy, by krew od nowa buchła żarem w żyłach, i szałem jej kuszących obietnic upiło się serce.
A miał już tego dość.
Oh! dość — i stanowczo dosyć. Igraszką być...? nie! Albo mieć ją całą, albo odtrącić. Tak.
— Zmienił się pan... — wyrzekła po chwili.
Zmądrzałem, chciał odpowiedzieć, lecz rzekł uprzejmie:
— Zdziczałem trochę. Od trzech tygodni żyję zupełnie samotnie... —
— O, wiem. Mówią o panu. Wszędzie o panu mówią. Zgierskiego nazywają błaznem... —
— Czy pani przyszła mi to powiedzieć? —
— Nie! — wstała nagle, i zaśmiała się swobodnie swym srebrnodźwięcznym śmiechem. — Niechże pan odkryje te swoje błyszczące oczy! Musiały mieć teraz w sobie prześwietną ironję... —