Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pani... wesoło...
— A panu?
— Nie... do czego...
— Przecież... przyszłam...
Staliński szarpnął się nagłe. To już trudno, przemknęła gwałtowna myśl, i podniósł na twarz jej oczy.
Lecz oczu jej nie ujrzał.
Irena stała, niedbale bokiem oparta o fotel, z pochyloną głową, z oczyma zakrytemi, i z rękoma jakgdyby bezwładnie opuszczonemi wzdłuż wymarzonych linji swego cudnego ciała. Pierś jej falowała szybko i nierównie, i płomyki różanego rumieńca przebiegały co chwilę poprzez jej pobladłe oblicze.
Rumieńce te, co chwila rozpływające się w bladości jej twarzy, były tak nieodgadnione, że Staliński nie wiedział: krew jej wzburzona co mgnienie przynosi, czy to też tylko odbicia płomyków świec płonących...
A wzruszenie, jakieś dziwnie mocne, i łagodne przecież wzruszenie, szło mu od serca do mózgu, i na wargi się cisnęło słowami pełnemi słodyczy.
Przemógł się jednak, i tylko zapytał:
— Po co?
Nie poruszyła się.
Podniosła nań dopiero wtedy oczy, kiedy wiedziała, że już na nią nie patrzy. Zawiodła się bowiem. Była pewną, że chwyci ją w ramiona, a on pozostał spokojny. Czy kochała go? Może, lecz pewniej nie. Zaciekawiał ją jednak bardzo, i kusił zarazem. Gdyby był silniejszym, gdyby umiał użyć