Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cowy cham! Kiedy odtrąciłem go i rękoma sięgnąłem w płomienie, wyciągnąłem już tylko kartę tytułową, która była z grubego kartonu. Rozsypała się w mych palcach w popiół, i w nic...
A on na mnie patrzał. Wyprostowałem się zwolna, wiem, że miałem siłę zabić go w tej chwili, i nagle zacząłem się śmiać.
Podszedłem tak blizko ku niemu, że twarzą dotykałem twarzy. I wtedy... szał mój zebrał się w piołunną ślinę.
Plunąłem mu w twarz: Podlec!
Wiem, że ręce moje sięgnęły do jego szyi by drapieżne szpony, że okropna siła była we mnie... okropna... Odskoczył, wyciągnął rękę zbrojną tym głupim rewolwerem, któryby, jeśliby sprawiedliwość istniała na świecie, winien być w mojej ręce, i wystrzelił...
Przeleciała kula tuż koło mej skroni... wszystko we mnie ucichło... zagasłem. Potem... nie wiem... to już. — Pochylił się gwałtownie na moje ramie, spojrzałem mu w twarz, zbielała. Mój Janek zemdlał.
Doktór Marecki westchnął głęboko i ciężko, sięgnął po świeże cygaro, dodał z smutnem przejęciem:
— To test najfatalniejsza historja, jaką znam wogóle. I niestety prawdizwa, prawdziwa.
— A Janek? Cóż dzisiaj?
— Żyje. Tworzy. Ale wiosnę życia zabito w nim bezpowrotnie.
— I bezkarnie...
— Tak. Dziwnie podłe złożyły się losy. I teraz