Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na, przeglądałem... sława cię czeka... napisz... dostaniesz rękopis. Tylko bez krzyku. Jesteś bezsilny. Ja mam wasze papiery, ha! ha! ha! wasze papiery! Jeśli mrugniesz przeciw mnie, wszyscy twoi przyjaciele marzyć będą dalej za kratkami. Ha! ha! ha!
Widziałem tylko jego twarz, i jego oczy. Piołunna ślina wezbrała mi w ustach. Wykrztusiłem:
— Podlec! —
— Więc nie?! —
Widziałem, jak palce jego lewej ręki, ten szczegół wybornie pamiętam, zacisnęły się kurczowo wkoło mego rękopisu, a palce prawej koło rewolweru. Widziałem jego oczy. Szatańskie. Patrzały w ogień kominka, w bok, o dwa kroki od niego. Nie zrozumiałem nic. Zimno, ohydne zimno rozlało się w mym mózgu, i bryła jakby lodu poczęła go cisnąć. Okropny, nieludzki strach, że oszaleję. Jakieś wycie w sercu i jakieś dzwony w uszach. Ból rozsadza głowę. Obłęd. Pragnienie czegoś, coby wyzwoliło...
Wrzasłem: nie! lecz to nie był krzyk, to było wycie mej rozpaczy. Postąpiłem krok ku niemu, i powiedziałem powoli, okropnie: Chamie — chamie — chamie...!
Pchnął mnie w pierś tak silnie, że padłem bezsilny w fotel, i... o nie! jeśli jest piekło, to ja je przeżyłem — ujrzałem jak mój rękopis w padł w płomienie ognia na kominku.
O Boże! o Boże! o Boże! Żali można przeżyć coś okropniejszego?
Teraz już nie było mnie, był mój szał! Wpadłem na niego jak wicher, lecz on był silny, ten ser-