Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

by czuł się panem możnym, niezależnym i szedł śmiało wciąż dalej i wyżej. Nieustraszonym, by każdej chwili na godzinę był gotów ostatnią, by nie przypuszczał nigdy możliwości przegranej, by nie marzył bezsilnie, lecz życzenie swe piękne w lot w rzeczywistość zamieniając, umiał obalić przeszkody, i tryumfalną pieśnią wybuchnąć. Szlachetnym, by wszemu stworzeniu śmiało mógł patrzeć w oczy, by nie drżał w nocy ciemnej, by każdej chwili mógł sobie powiedzieć: otom ja, człowiek, najpiękniejsze z stworzeń. A gdy taki człowiek kocha, to kocha jak wiosna. Szał jego jest jak pył słoneczny, myśl niby promień złoty, słowo jak potok huczący w górach, rozkosz jak rozkwitanie dziewiczego boru. —
Doktór umilkł znowu.
Staliński nie patrzał na niego. Oczy jego utkwione były w gorący blask płonącego w kominie ogniska, i w oczach tych świeciły dwie duże, wstydliwe łzy.
Lecz poczuwszy na sobie spojrzenie doktora, odwrócił szybko głowę i popatrzał w okno:
— Słucham — rzekł nieco zaduszonym głosem.
— A gniew takiego człowieka nie jest jak orkan burzy­‑niszczycielki, któryby się mógł w nim urzeczywistnić dopiero jako oszalała zemsta, lecz jako milczący opór wspaniałego dębu, który wie i zna, co to piękna duma.
— Doktorze — szepnął Staliński.
Marecki zaśmiał się dobrotliwie: — Oj leczyćby was wszystkich w górach, lasach, w borach. Bo czemuż się tak w miłości męczycie? Dla młodych