Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiosna, płomienny śpiew i zuchwałe życie! Rzeczywistość nie wyobraźnia! Jawa nie dręczący sen! Namiętny, szczery uścisk, życie nowe rodzący, nie ułudny czar! —
— Doktorze — powtórzył Staliński.
Doktór uśmiechnął się rozbrajająco. Odłożył na kraj stołu cygaro, palce obu rąk zanurzył w swoją gęstą brodę, rozczesywał ją, i mówił powoli:
— Za czasu mojego pobytu w Krakowie, przywieźli mi raz młodzieńca w stanie zupełnie nieprzytomnym, śmiejącego się i płaczącego naprzemian dzikim, strasznym płaczem. Co się stało? Pytam. Powiadają jego koledzy, że wrócił do domu pozornie spokojny, jak zwykle, tylko bardzo blady i z gorejącym wzrokiem. Powiedział, że go głowa boli, i położył się na kanapie. Długą chwilę leżał zupełnie spokojnie, nagle krzyknął, chwycił się za głowę, i jął się śmiać strasznie, okropnie. Skoczyli do niego: co ci jest? co ci jest? Odepchnął ich i począł wyć, i płakać. Znieśli go do dorożki i przywieźli do mnie. Kazałem im wszystkim wyjść, młodzieńca, który miał twarz sympatyczną, tylko w chwili tej bólem skrzywioną, i łzawe, dziecinne oczy, ułożyłem na kanapie i dokładnie zbadałem. Był z natury wątły i słaby, i wstrząs nerwowy, który go dosięgnął, dziw, że go nie zabił, lub w szaleńca nie zmienił. Bardzo silnymi środkami udało mi się go nieco uspokoić, następnie go uśpiłem. Spał mocno całą noc. Rano zastałem go już ubranego, siedzącego na oknie, z papierosem w ręku. Powiedziałem mu na przywitanie, że lepiej, jeśli przestanie na czas pewien palić. Rzucił zaraz