Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

papierosa, uścisnął mi rękę i powiedział cicho, dźwięcznym, ale bardzo teraz drżącym, pod działaniem nerwów, głosem: — Dziękuję doktorowi bardzo, bardzo. Dano mi raz biczem w duszę, plunięto mi w duszę. Wiem: jakaś choroba. Ale, zda się, przetrzymam. — Pogłaskałem go po twarzy, bo przecie stary jestem, spojrzałem mu w te dobre, jasne oczy, i powiedziałem serdecznie: — Przetrzymasz pan, przetrzymasz. Tylko powiedz, mi pan, jesteś sam winny? — Daję panu słowo honoru, ze niema we mnie winy. Skrzywdzono mnie, i koniec. — Dobrze, młodzieńcze. Kto jest bez winy, ten ma siłę. Przetrzymasz pan. ten, kto pana skrzywdził, nie był w stanie zbrudzić pańskiej duszy. Wiary, nadziei i woli! —
Potem zbadałem go dokładnie. Drżały mu ręce jak listki na wietrze, tłukło się serce, rozpacznie się tłukło, ale w oczach prócz bólu była harda duma. Czem pan jest? zapytałem. — Piszę, ot, tworzę trochę — zarumienił się jak dziewczyna. Postanowiłem chłopca usilnie ratować. Zapisałem najlepsze lekarstwa, potem poprosiłem na śniadanie, i rzekłem:
— Pojedziemy sobie na spacer, hen, w pola; tam mi pan opowiesz, co pana spotkało.
— Musiał czuć już do mnie duże zaufanie, bo kiwnął mi głową przychylnie. Chciał się nawet, biedaczysko, uśmiechnąć, ale to jeszcze mu się nie udało. Musieli go skrzywdzić strasznie, pomyślałem. —
Doktór odetchnął głęboko, i sięgnął po cygaro.
— Nie nudzę pana? — zapytał