Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ doktorze. — Staliński wstał i uderzył w dzwonek — proszę przynieść wino i ciasta powiedział do lokaja — winem, doktorze, będziesz sobie odświeżał usta. —
— A, dobrze. Opowieść będzie dosyć długa — zapalił zagasłe cygaro, i mówił teraz ciszej i jakby z większą, skupioną uwagą:
— Pojechaliśmy więc na ten spacer. To było wiosną. Liczyłem więc też dużo na czar pól, cudność nieba, i upojną woń powietrza, które powinny oddziałać ożywczo na zgnębioną duszę mojego młodzieńca. Lecz był on głęboko zamyślony, ręce mu się trzęsły ustawno, i usta drżały febrycznie. Syknął, chwycił się nagle za głowę, i wyrzucił gwałtownie, przez zęby: — Wiesz, co mi zrobiono, doktorze? Wiesz, wiesz, wiesz? — Ująłem go za ręce, uspokajałem wzrokiem: — Spokojnie, panie, spokojnie. Mów pan, to panu ulży, ale staraj się pan mówić spokojnie. — — Dobrze, dobrze, doktorze, tylko mi nie przerywaj! Choćbym nawet krzyczał! Bo inaczej może się wrócić... to... wczorajsze... — Zgodziłem się i czekałem cierpliwie.
Młodzieniec gryzł wargi, i widziałem, że całą siłą woli wstrzymywał jęk, który mu rozrywał piersi. Drżał chwilami, jak w febrze, i rzucał wokoło błędnemi, ostremi spojrzeniami. Wreszcie zerwał z głowy kapelusz ruchem porywczym, odgarnął z czoła jasne, złociste w słońcu, włosy, i rzekł strasznym, przenikliwym szeptem: — Złota struna mej wiosny pękła! Znasz pan, doktorze, taki zgrzyt? Oh, to jest coś ohydnie strasznego! Taki zgrzyt marzeń... — I znowu umilkł na długą, dręczącą chwilę. W po-